W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖
Romans. Po przypadkowym spotkaniu w pociągu główny bohater przez pół książki usiłuje dowiedzieć się, kim w ogóle jest piękna kobieta przedstawiająca się jako „Kameleon”.
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę”. Powieść o tyle nietypowa, że zazwyczaj ulubione przez Orzeszkową sprawy społeczne schodzą na drugi plan. Oczywiście, tak całkiem się ich nie pozbędziemy, ale na pierwszym planie mamy pełnokrwiste love story. Refleksja na temat instytucji małżeństwa, miłości i realnych relacji między płciami w XIX-wiecznym społeczeństwie przychodzi dopiero później i niejako mimochodem.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Na drugim dziedzińcu, oddzielonym od mieszkalnego domu i dworskich oficyn żelazném otoczeniem i nieprzejrzaną prawie ścianą jodeł, w szarym domu, przeznaczonym na mieszkanie dzierżawcy, schludnie było i porządnie, bo pan Dembowski lubił ład, a żona jego dobrą była gospodynią, ale skromnie i po szlachecku. W obszernych i wygodnych pokojach posadzki nie woskowane były, ale czerwono malowane; przed kanapami z jesionu stały stoły, pokryte siatkowemi serwetami domowéj roboty; w rogach bawialnego pokoju, na staroświeckich etażerkach, rozstawione były różnokształtne filiżanki z podejrzanéj porcelany, albo bukiety z włóczkowych, także domowéj roboty, kwiatów, chronione od pyłu szklanemi, wzdłuż i wszerz pękniętemi, kloszami. Na oknach, zamiast pomarańcz i kamelii, zdobiących dworski ganek, za firankami z białego muślinu, kwitły miesięczne różyczki, rezeda i pelargonia, a niekiedy tylko, wyniesiona z cieplarni, ukazywała się wonna datura, albo wspaniała hortensya, nielubiana przez samę panią Dembowską, bo mówiono, że kłótnią w dom wnosiła.
Pan Dembowski jednak, tak był skrupulatnie sumienny i uczciwy, że za daturę nawet i hortensyą gniewał się na córki, dowodząc, że nie powinny brać ich z cieplarni, boć przecie on kwiatów w Jodłowéj nie wziął w dzierżawę, a więc nie ma do nich prawa.
W tém-to szlacheckiém mieszkaniu, jednego z ostatnich dni kwietniowych, wielki panował rozruch. Pan Dembowski wszedł z rana do pokoju żony i córek z listem w ręku i rzekł:
— Pani Warska dziś wieczorem do Jodłowéj przyjedzie. Niech jéjmość z dziewczętami obejdzie ogród i dziedziniec, mosanie tego, i napędzi ogrodników, aby u nich wszystko było w należytym porządku. Reszta moja rzecz.
Po chwili stentorowy głos dzierżawcy brzmiał w stajniach i kuchni; furmani wyprowadzali konie, wierzchowce przepędzając na linach, powozowe pojąc i czyszcząc, a kucharze krzątali się tak, aż dym gęstemi kłębami buchał z kuchennych kominów. Pani Dembowska chodziła po wszystkich drogach i dróżkach ogrodu, patrząc, czy starannie wygracowane, a panienki, z pomocą małych ogrodniczków, układały do salonów bukiety i kosze z kwiatami, a oprócz tego, odświeżały własne sukienki i wstążeczki, aby módz przyzwoicie pokazać się przybywającéj dziedziczce, światowéj, jak mówiły, i eleganckiéj pani.
Gdy rozniosła się po dworze wieść o mającém za kilka godzin nastąpić przybyciu pani Warskiéj, nikt nie poczuł obawy, ani niezadowolenia. Począwszy od samego dzierżawcy i jego rodziny, aż do sług, należących do najniższych stopni w hierarchii domowéj, wszyscy mieli rozpromienione twarze i cieszyli się, że raz już przecie ujrzą w Jodłowéj śliczną i dobrą panią.
Najstarszy stangret pieszczotliwie splatał długą grzywę ulubionego jéj wierzchowca, Pegaza; ogrodnik całe dwie godziny wysilał swój smak i umysł na ustawienie wazonów, strojących ganek; kucharz łamał sobie głowę nad wynalezieniem nowego sposobu urządzenia pasztetu, a stary, siwy Ignacy, kamerdyner kasztelanica, za młodych jego jeszcze lat, przechadzał się po salonach, zdmuchywał pyłki ze stołów, po raz setny ocierał lustra i poprawiał symetryą rozstawionych wszędzie bukietów.
Gdy zmrok zapadać począł, pan Dembowski, w świąteczném ubraniu, zapalił fajeczkę i wyszedł na ganek swego mieszkania, a trzy jego jasnowłose córki, w niebieskich, wykrochmalonych perkalikach, zaczęły się przechadzać za jodłami i żelazném otoczeniem dworskiego dziedzińca, chcąc tego dnia jeszcze, choć przelotnie, choć wysiadającą z powozu, zobaczyć panią Klotyldę.
Zmrok zapadł już zupełny; stary sługa pozapalał w salonach lampy i kilkoramienne świeczniki, oświecił przedpokój i u stropu podjazdowego ganku zawiesił latarnie. Gdy spełnił tę ostatnią czynność, wszedł na ganek pan Dembowski.
— A cóż, Ignacy! — ozwał się grubym swoim basem — pani nie przyjeżdża, mosanie tego, co?
— Przyjedzie — odpowiedział stary — już kiedy napisała, że przyjedzie, to przyjedzie.
— Prawda, że ona bardzo akuratna, mosanie tego.
— Rychtyk, jak zegarek. Co w tém, to poszła po ojcu; już kiedy, bywało, co powié, to jak amen w pacierzu, choćby pioruny biły, tak musi być i koniec.
Z dala, łagodny wietrzyk wiosenny, przyniósł odgłos pocztowego dzwonka.
— Ot, jedzie! — zawołał Dembowski, i zaczął nasłuchiwać.
— Jedzie! — zawtórował sługa, i słuchał także.
Ale im bardziéj zbliżał się dzwonek, tém większy wyraz rozrzewnienia zalewał twarz starego Ignacego. Słuchał i mrugał oczyma, posłuchał jeszcze i zagryzł siwego wąsa. Dzwonek był tuż, tuż blizko bramy. Ignacy skrzywił się potężnie i wierzchem ręki pociągnął po zwilgotniałych oczach.
Dembowski patrzył na niego i zaśmiał się swoim rubasznym, głośnym śmiechem.
— A cóż to, mosanie tego! — zawołał — cebuli powąchałeś, Ignacy, że ci łzy płyną z oczu?
— Oj, nie cebuli powąchałem, ale stare czasy przypomniałem — odparł Ignacy. — Przecież to ja jéj ojca na ręku nosiłem i ją widziałem w kołysce, i trumnę nieboszczki pani, het tam, na górę niosłem. Ja jéj nigdy nie mogę widzieć bez łez; taka to już moja natura.
— A ja znów — odpowiedział dzierżawca — jak patrzę na panią Warską, to mi wszystkie uśmiechy z serca na usta lézą, mosanie tego. Taka śliczna! taka miła! Ej, Boże odpuść... nie dziwić się tym ludziskom, co to tam za nią, na wielkim świecie, łby tracą!
— Ej tracą, tracą! co tam tracą! — nierad z téj wzmianki, zamruczał Ignacy. — Czy to właśnie wierzyć ludzkim plotkom? Kto miał łeb, to go nie stracił, a kto miał tylko połowę, to i niewielka szkoda. Co to tracą! jak tracą! A żeby i tracili, czy to jéj wina? czy ona może im zabronić, czy co? Ot, piękna i dobra, jak anioł, i kwita!
Nadjeżdżający powóz przerwał gderanie Ignacego, który ujmował się za dobrą sławą swéj pani. W bramę wjeżdżała sześciokonna kareta i szybkim kłusem podjechała pod ganek. W mgnieniu oka Ignacy otwierał już drzwiczki powozu, a pan Dembowski, z barankową czapką w ręku, stał na piérwszym schodzie ganku.
Z powozu wysiadła pani Warska, w czarnéj sukni i kapeluszu z czarną koronkową zasłoną, a za nią wyskoczyła jéj ulubiona i nieodstępna sługa, Marylka.
Wysiadając, Klotylda uśmiechem i skinieniem głowy powitała Ignacego, potém, ujrzawszy dzierżawcę Jodłowéj, żywo postąpiła kilka kroków i, podając mu obie ręce, rzekła głosem, w którym dźwięczała serdeczna uprzejmość:
— Witam pana. Takem już zatęskniła do Jodłowéj i do państwa tu wszystkich, żem przyjechała nareszcie, i to na parę miesięcy.
Pan Dembowski poniósł do ust obie śliczne rączki, a ściskając je w swoich grubych i ciemnych dłoniach, zawołał:
— Witamy, witamy panią dobrodziejkę! ho, ho, ho! mosanie tego!
W miejscu, gdzie między oranżeryą i domem przerzedzały się nieco gałęzie jodłowe, z za nizkiego otoczenia wyglądały na dworski dziedziniec trzy jasnowłose, o rumianych policzkach, głowy, i śród zmroku błyskały błękitne perkaliki trzech córek pana Dembowskiego.
— Czy widzisz, czy widzisz ją? — szeptała najstarsza Elżunia, przechylając się na wszystkie strony, aby lepiéj ujrzéć panią Warską.
— Widzę, widzę! — odszepnęły dwie inne.
— Ależ suknia! — szepnęła średnia, Antosia.
— Aż szeleści, jak wiatr! — zauważyła najmłodsza, Magdzia.
— Patrz, patrz, jak pięknie idzie!
— Podała ojcu rękę.
— Nie, obiedwie.
— Słyszysz, słyszysz, coś mówi!
— Ot teraz światełko od latarni na twarz jéj padło. A, że piękna, to piękna!
— Jeszcze piękniejsza, niż była w przeszłym roku.
— Ach, ten ojciec, zasłonił ją!
— O, znowu podaje ojcu rękę.
— Ot i poszła!...
— Szkoda!
— Jutro ją pewnie zobaczymy.
— W przeszłym roku była u nas, zdaje się, trzy razy.
— Nie, dwa i to zawsze na chwilkę, bo pamiętasz, że mama zaraz po jéj wyjeździe wyjechała z Magdzią na całe lato do ciotki Lipowskiéj.
Rozmawiając w ten sposób, dziewczęta odeszły od ogrodzenia dworskiego dziedzińca i zaczęły przechadzać się przed gankiem swego mieszkania, wkoło dużego klombu z różanych i bzowych krzewów.
— Dziwna rzecz — ozwała się Magdzia — czemu pani Warska ciągle nie mieszka w Jodłowéj? Tu tak pięknie! Mój Boże, gdybym ja miała taką Jodłową, nigdy-bym jéj nie opuszczała.
— Ej, co ty wiész! — odpowiedziała Elżusia — czyś ty kiedy widziała wielki świat? Ja, jak byłam dwa miesiące w Wilnie, u ciotki Kaczyńskiéj, to widziałam z daleka, jak tam panowie pięknie kłaniają się i mówią, a panie zawsze w aksamitach i atłasach, ciągle tańczą, jeżdżą z wizytami, słuchają muzyki, albo patrzą na teatr i cóż dziwnego, że pani Warska, taka piękna, taka bogata, woli żyć na tym wielkim świecie, niż w Jodłowéj.
— I cóż tam jéj tak bardzo miłego daje ten wielki świat? — zarzuciła znów Magdzia.
— Bawi się dobrze i basta! — zadecydowała Antosia.
— Et, mnie bo się zdaje, że człowiek nie na to stworzony, żeby się bawił — szepnęła Magdzia.
— I cóż-byś ty robiła, gdybyś była bogatą? — szepnęła Elżusia.
— O, nie powiem, nie powiem! — ze śmiechem zawołała Magdzia.
— Czemu nie powiész?
— Powiedz ty wprzódy, Elżusiu.
— Jabym bawiła się, jak pani Warska.
— A ty, Antosiu?
— Jabym jednę część majątku oddała rodzicom i wam, drugą ubogim, a za trzecią nakupiła-bym sobie tyle czekoladowych cukierków, żeby mi na całe życie wystarczyło.
— Ha, ha, ha! — zaśmiały się siostry.
— A ja anibym się bawiła, anibym czekolady nie nakupiła — rzekła Magdzia.
— A cóżbyś zrobiła?
— Nie powiem, bo będziecie się śmiały.
— Nie będziemy, tylko powiedz, powiedz!
— No, to już powiem, nie śmiejcie się ze mnie. Oddała-bym wszystko panu Lucyanowi.
— Panu Dolewskiemu? — zawołały siostry — a tobież, Magdziu, zkąd on do głowy przyszedł?
— Ot, tak! ni ztąd, ni z owąd — odparło dziewczę — może od téj gwiazdki, co nad naszym domem świeci, może od téj jodły, co nad nami szumi. Alboż to on piérwszy raz przyszedł mi do głowy?
— Ej, Magdziu, Magdziu! — pogroziła starsza siostra.
— No i cóż w tém złego?
— Już to ja dawno spostrzegłam, że ty się zakochałaś w panu Lucyanie.
— Ej, zakochałam, to nie; ale on taki dobry! — odrzekła Magdzia, cała płonąc rumieńcem.
— To prawda, a jakie ma piękne oczy! — zawtórowała Antosia.
— Tak, ale czyż to on patrzy na nas? — zauważyła Elżusia.
— Alboż to koniecznie trzeba, żeby zaraz i patrzył — zarzuciła najmłodsza. — Wiadomo, że my jesteśmy biedne wiejskie dziewczęta, w domu wychowane, że nic nie umiemy, nic nie znamy. O czém-że on będzie z nami mówił i dlaczego miał-by się nami zajmować, kiedy jemu czego innego trzeba? Ale zawsze można przyznać, że takiego dobrego i miłego człowieka, jak on, chyba niéma na świecie.
— Ach, wiecie, co mi przychodzi do głowy? — zawołała Elżusia — jak on pozna panią Warską i pani Warska jego...
— To i cóż będzie?
— To się pewno pokochają.
— A może... — bardzo cicho szepnęła Magdzia.
— A to-by szkoda było pana Lucyana — rzekła Antosia.
— A toż czemu? owszem, śliczna-by z nich dwojga była para.
— Ej, albo-by to pani Warska wyszła za niego? — rozumowała daléj Antosia. — Prawda, że jest piękny, dobry i rozumny, ale biedny, i to tylko ma, co zapracuje, a ona bogata i mówią ludzie...
— Cóż tam ludzie mówią?
— Że okrutna z niéj bałamutka.
— A mnie się zdaje — rzekła Magdzia — że choć pani Warska i bogata, i, jak mówią, bałamutka, dlatego pana Lucyana pokochać może.
— A cóż-byś ty na to powiedziała, Magdziu? — figlarnie spytały siostry.
Magdzia milczała przez chwilę, aż odrzekła:
— Jeżeli-by pan Lucyan był przez to szczęśliwy, poszła-bym piechotą do Ostréj Bramy, podziękować Matce Bozkiéj.
— Panienki! panienki! proszę na kolacyą! — zawołała służąca, z fartuchem u pasa i w chustce na głowie, niosąca przez dziedziniec z kuchni ku gankowi wielką salaterkę, z któréj rozchodził się zapach zawijanych zrazów.
Panienki szybko pobiegły ku domowi, bo wiedziały, że ojciec nie lubił czekać, i gdy mu się to kiedy zdarzyło, gdérał straszliwie.
Zaledwie weszły do jadalnego pokoju, w którym, koło nakrytego i jedną świécą oświetlonego stołu, stały proste, czerwono malowane krzesła, z innych drzwi wszedł pan Dembowski.
— Cicho, dziewczęta! — rzekł — matka niezdrowa, położyła się.
— A co to mamie? — zawołała Magdzia, biegnąc już ku drzwiom pokoju matki.
— Nie idź tam, mosanie tego, może zasnęła. Przeziębiła się widać i dostała bólu głowy i dreszczów.
— Już to mama od kilku dni nie jest zdrowa — zauważyła Antosia.
I posmutniałe nieco dziewczęta zasiadły z ojcem do wieczerzy; niemniéj jednak z wiejskim i młodym apetytem zmiatały z półmisków i salaterek zrazy zawijane i kaszę gryczaną ze szwedami.
Kilka chwil przedtém pani Warska, po chwilowéj rozmowie na ganku z dzierżawcą swoich dóbr, powiedziała mu grzeczne: do jutra! i wbiegła do oświetlonego wnętrza swego domu.
Wnętrze to odpowiadało wytwornością i smakiem zewnętrznéj stronie jodłowskiego dworu. Piękna dziedziczka z dużych, ozdobnych sieni, weszła do obszernéj sali jadalnéj, któréj kilka okien wychodziło na dziedziniec. Między
Uwagi (0)