W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖
Romans. Po przypadkowym spotkaniu w pociągu główny bohater przez pół książki usiłuje dowiedzieć się, kim w ogóle jest piękna kobieta przedstawiająca się jako „Kameleon”.
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę”. Powieść o tyle nietypowa, że zazwyczaj ulubione przez Orzeszkową sprawy społeczne schodzą na drugi plan. Oczywiście, tak całkiem się ich nie pozbędziemy, ale na pierwszym planie mamy pełnokrwiste love story. Refleksja na temat instytucji małżeństwa, miłości i realnych relacji między płciami w XIX-wiecznym społeczeństwie przychodzi dopiero później i niejako mimochodem.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Pani! — zawołał poeta, gwałtownie cofając się z fotelem — i z twoich-że to bozkich ust przychodzi mi słyszéć najstraszniejsze bluźnierstwo? O, teraz poezya powiedziéć może tobie pani: — et tu, Brute, contra me?
— Owszem, ja kocham poezyą — przerwała kobieta i figlarnie dodała: — szczególniéj mistyczną.
— O mistycyzm! — zawołał ułagodzony wieszcz — mistycyzm to kwiat poezyi! Łatwo napisać coś tak, aby wszyscy śmiertelnicy ciasnym swoim umysłem zrozumieli myśl wieszcza; ale wydobyć z jaźni swojéj akordy niezrozumiałe pojęciu lichych robaków, a śpiewać dla gwiazd, obłoków, strumieni, śpiewać dla kwiatów, aniołów i duchów... to jest dopiéro szczyt, do którego wznieść się musi wyłoniona z piersi prawdziwego wieszcza poezya. Mistykami byli Juliusz, Zygmunt...
— To téż poezye pana — rzekła znowu z udaną powagą gospodyni domu — mają głębokie piętno mistycyzmu; zbliżają się one formą do arcydzieł Krasińskiego...
— Jakto, pani — z nowém oburzeniem zawołał drażliwy wieszcz — jakto! ja, ja! miałbym naśladować! jakto! pani posądzasz mego ducha o niewolnicze zginanie hardego czoła przed modłą chociażby mistrzowską! Widzę, że, jak zwyczajnie, jestem zapoznany... Nie, pani — dodał z goryczą i godnością — nie naśladuję nikogo, jestem zawsze wierny sobie samemu i zawsze oryginalny.
I opierając zbolałą głowę o tylną poręcz fotelu, pogrążył się w gorzkiéj ironii milczenia, a w braku rzymskiéj togi, któréj poważnemi fałdy mógł-by owinąć swój obrażony majestat, pełnym godności ruchem zapiął frak, aż po samę szyję.
— Któż-by mógł zaprzeczyć panu zupełnéj, wyłącznéj oryginalności? — rzekła gospodyni domu. — Ale zostawmy na późniéj rozprawy o poezyi — dodała — bo dziś mam pana zapytać...
— Tak, pani — przerwał poeta — tak, pani, jestem zupełnie, wyłącznie oryginalny i nawet śmiem twierdzić, że daném mi będzie na nowe a nieznane dotąd tory wprowadzić poezyą polską. Czego, ażeby dać pani dowód, przeczytam jéj mój najnowszy, bo wczoraj dopiéro ukończony, poemat o dyable Borucie.
I mówiąc to, sięgnął do kieszeni fraka, z któréj sterczał zwój papierów.
— Z przyjemnością posłucham poematu pana o dyable Borucie inną razą, ale teraz, chciéj mi pan powiedziéć, czy nie znasz...
— Dyabeł Boruta — rozpoczął wieszcz.
— O mój Boże! — tupiąc nóżką i odbierając poecie rękopis, zawołała piękna kobieta. — Ależ ja w téj chwili nie jestem usposobiona do słuchania najpiękniejszych nawet poezyi. Daj to pan, przeczytam sama; a teraz staraj się pan zebrać swoje wieszcze myśli i posłuchaj uważnie mojego pytania.
Tak była piękna ze swoją figlarną minką i nakazującym tonikiem, że Konwalius zapomniał o dyable Borucie i rzekł uroczystym głosem:
— Bogini, rozkazuj słudze twojemu!
— Otóż pytam pana, czy nie znasz w Warszawie jakiego pana Karłowskiego?
Poeta pochylił głowę, palec w różowéj rękawiczce przyłożył do czoła i zamyślił się.
— Pana Kar-łow-skie-go — powtórzyła kobieta, kładąc nacisk na każdéj zgłosce. — Młody, wysoki, szczupły, blondyn, z błękitnemi oczyma. Pytam o niego wszystkich moich znajomych, ale nikt go nie zna.
— Ja go znam — rzekł wieszcz, tryumfalnie podnosząc głowę, i palec wskazujący posyłając w powietrze — ja go znam — powtórzył i dodał uroczyście: — to badzo przyjemny człowiek.
— Czy pan bywasz u niego?
— Nie, pani, widziałem go raz tylko. Jest to młodzieniec bardzo piękny i, jak wnieść mogłem, uczuciowy.
— Zkądże pan znasz jego uczuciową stronę?
— O ile dostrzegło wieszcze oko moje, był on zachwycony twemi, pani, wdziękami.
— Gdzież to było?
— W teatrze. Pytał mię, pani, o twoję nazwę doczesną.
— I powiedziałeś mu pan moje nazwisko?
— Powedziałem, że mianem twem jest piękność.
— Nie wiele się dowiedział.
— Powiedziałem mu także, iż tłum nazywa cię „Kameleonem”, ale że ja wieszczo odgadłem twoje prawdziwe imię, które jest... bogini.
— To wszystko bardzo pięknie, ale czy pan wiész, gdzie pan Karłowski mieszka?
— Nie powiedział mi kędy ma siedlisko swoje, a w moje progi nie wstąpił, mimo, żem go wzywał, aby przyszedł nakarmić się owocami mojego ducha.
— A więc, panie Kwiatkowski — mówiła piękna gospodyni, powabnie opierając się o podnóżki kozetki i końcami paluszków dotykając rękawiczki poety — a więc, ponieważ pan znasz pana Karłowskiego, chciéj wyszukać jego mieszkanie i powiedziéć mu, że pragnę go poznać bliżéj.
Poeta patrzył na nią szeroko rozwartemi oczyma, a ona mówiła daléj:
— Bo to widzisz, panie Kwiatkowski, ostatnią moję podróż do Warszawy odbyłam w towarzystwie pana Karłowskiego, a choć mało rozmawialiśmy z sobą, oddał mi ważną przysługę znalezieniem mojego pierścionka, który zgubiłam, a który mi jest drogą pamiątką.... chciała-bym raz jeszcze podziękować mu w moim domu.
I mówiąc to, patrzyła na poetę najpiękniejszém spojrzeniem swoich wielkich, ciemnych oczu, i paluszków nie zdejmowała z jego rękawiczki.
— Stanie się, pani, według woli twojéj — uroczyście wyrzekł Konwalius. — Choć-by mi trupem ledz przyszło, przyprowadzę go do stóp twoich, jak scytyjskiego niewolnika.
— O! miły poeto — zawołała, wyraźnie rada z niego kobieta — nie legniesz trupem, a pan Karłowski, jako gość pożądany, nie jako niewolnik przybędzie tutaj.
— Szczęsny sto razy, kogo okują kajdany twoich, pani, wdzięków — wygłosił poeta i zabierał się do wyjścia.
— No, kochany wieszczu — wdzięcznie rzekła gospodyni domu, podając mu rękę — nie zapomnij-że o mojém poleceniu i powiedz panu Karłowskiemu, że Kameleon chce go widziéć u siebie.
A gdy Konwalius wyszedł już z salonu, pobiegła ku drzwiom, rozchyliła portyerę i zawołała za nim:
— A jak się pan dobrze sprawisz, będziesz miał prawo przeczytać mi poemat o dyable Borucie.
Po wyjściu poety, młoda kobieta stanęła na środku salonu, złożone ręce opuściła na ciemną suknią, głowę pochyliła, a po twarzy jéj przebiegały, jak błyskawice, różne wrażenia. Usta uśmiechały się, to figlarnie, to dumnie lub szydersko nieco, w oczach błyskały ogniki złote, migocąc z po-za długich rzęs. Tak stała, zamyślona przez chwilę; nareszcie podniosła głowę, szybkim ruchem osunęła z ramion warkocze, zaśmiała się srebrzystym, cichutkim, figlarnym śmieszkiem i szepnęła:
— To on, jak uważam, naprawdę mi się podobał. Tém lepiéj! pobawię się trochę. — I znowu stanęła, spuściła głowę i rzekła: — Pobawić się... ach, mój Boże! kiedyż ja się przestanę bawić? O, kiedyż będę miała siłę przestać się bawić!...
W owéj chwili twarz jéj była posępna, tragiczna niemal; w mgnieniu oka jednak wyraz ten minął i, szybko pobiegłszy ku drzwiom, pociągnęła taśmę dzwonka.
We drzwiach stanęła ładna i z całym wykwintem, właściwym służącéj wielkiéj pani, ubrana subretka.
— Marylko — rzekła do niéj pani Kameleon — suknia moja na dzisiejszy wieczór czy przyniesiona z magazynu?
— Wczoraj jeszcze, proszę pani.
— To dobrze, a kwiaty?
— Oto są, pani. — I z małego pudełka, które trzymała w ręku, wyjęła wdzięcznie i misternie uwity wieniec z ciemnych gałęzi cyprysu i pączków białych róż.
— Taki smutny wieniec, proszę pani — zauważyła służąca.
— Smutny!? — machinalnie powtórzyła za nią piękna pani — smutny?.. masz słuszność. Cyprys, to kwiat grobowy, ale za to pączki róż, to młodość i nadzieja. Owszem, ten wieniec jest piękny i mądry — mówiła daléj jakby do siebie — bo ileż razy w życiu człowieka cyprys łączy się z różami. Na pozór same róże błyszczą, a wkoło nich wiją się ciemne cyprysu gałązki...
Milczała chwilę, patrząc wciąż na fantastyczny wieniec, a twarz jéj znowu była posępna.
— Schowaj to, Marylko — rzekła wreszcie, oddając kwiaty. — A co się tam dzieje z tym chłopcem, którego dziś kazałam z ulicy przywołać?
— Dałam mu obiad, proszę pani — odpowiedziała służąca — a teraz zasnął w moim pokoju. Strasznie był zgłodniały i zziębnięty.
— Biedne dziecko! — rzekła pani Kameleon — jak się przebudzi, przyprowadź go tu do mnie, rozpytam się o jego rodziców. Jeżeli nie ma ojca ani matki, to go odeślę do siebie na wieś. A twoja siostra, Marylko, czy idzie za mąż?
— Po jutrze ślub jéj, proszę pani.
— Weźże sobie na to wesele moję suknią, którą miałam onegdaj na wieczorze u pani N. Chcę żebyś mi ładnie tam wyglądała.
Uszczęśliwiona dziewczyna, ucałowała ręce pięknéj swojéj pani.
— Ach, jaka pani dobra! — rzekła i wybiegła z pokoju.
— Dobra, dobra — cicho powtórzyła pani Kameleon — tak, mogła-bym kiedyś, a może i dziś jeszcze mogę być dobrą, ale czyż nią jestem?...
I zwolna przechodziła przez salon.
— Tak — cicho mówiła daléj — są w piersi mojéj skarby słodyczy, ukochania, dobroci; są one, słyszę je tam w głębi, jak szepcą mi dobre rady i natchnienia, jak, niby anioły-stróże, bronią mię od ostatniego upadku; ale zarazem ile tam w téj piersi mojéj demonów złego, ile uniesień grzesznych, płochych próżności, jak tam szamocą się i targają te gorące, nieposkromione wrażenia, które mię porywają w coraz nowe szały, w coraz nowe błędy!... Dobra! dobra!... Nie, ja nie jestem dobra, ja jestem Kameleon, igraszka chwili, straszne moralne nic!
Bezwiednie usiadła przy fortepianie i, pogrążona w dziwnych rozmyślaniach swoich, jakby w analizie saméj siebie, oparła czoło na ręce, a usta jéj poruszały się cichym szeptem:
— Dobra! nie, ja nie jestem dobra, ja jestem dwoista: dobra i zła, wesoła i posępna, poważna i szalejąca, myślą i pragnieniem w wyżynach, ciałem w nicestwie ziemskiém. Anioły i szatany zeszły się na walkę w piersi mojéj i wcielił się we mnie odwieczny myt dwóch sprzecznych potęg: dobrego i złego.
Niżéj jeszcze pochyliła głowę i machinalnie przebiegała ręką klawisze, które pod jéj dotknięciem zabrzmiały tonami jakichciś dzikich akordów. Te bolesne i jakby szydercze dźwięki na twarz jéj również szyderczo-bolesny wywołały wyraz. Umilkły klawisze i ręka kobiety upadła między fałdy jedwabnéj sukni.
— Ha — mówiła znowu — cóż nie jest dwoistém na świecie? Przejechałam wzdłuż i wszerz cały prawie świat oświecony, widziałam wiele rzeczy i znałam wielu ludzi, a wszystko było dwoiste i wszyscy byli dwoiści. Za każdém szczęściem kryje się niedola, bogactwo podszyte bywa nędzą moralną, piękne słowa kryją brzydkie myśli, pod uśmiechnętemi maskami, są zapłakane twarze. Człowiek jedną ręką dopełnia dobrego czynu, drugą występku, jedném okiem patrzy w niebo, drugiém w otchłań bezdenną, jednę połowę serca oddaje miłości, drugą nienawiści. Cóż na świecie nie jest dwoiste?...
Znowu umilkła i ręką przebierała klawisze, które tą razą ozwały się smutnie, ale łagodnie, błagalnemi, jakby miłosnemi akordy.
— Jest jednak na ziemi rzecz jedna nie dwoista — mówiła znowu, niby wsłuchując się w przebrzmiałe tony — jest jedno uczucie, szerokie jak świat, czyste jak niebo w poranku, szczere jak modlitwa dziecka: tą piękną, tą bez skazy i dwoistości rzeczą, jest prawdziwa, wielka, bezgraniczna miłość. Błogosławiony, kto ją czuć może, komu ona pierś oczyści ze wszystkich grzesznych tchnień życia, myśl podniesie ku szczytom cnoty i poświęcenia. Ale miłość taka istniejeż dla mnie? Czym jéj godna jeszcze? Czy w długich latach szałów i próżności nie rozsiałam, nie zmarnotrawiłam wszystkich skarbów tego serca, które niegdyś takie było młode, takie ciepłe, takie marzące?...
Westchnęła i znowu uderzyła w klawisze, które jeden już tylko akord wydały tą razą, ale przeciągły głęboki, jakby boleśnie pytający.
Po raz drugi ten sam uderzyła akord i, podniósłszy głowę, zawtórowała mu pytaniem:
— I gdzie teraz to moje dawne serce?
Potém obu rękami już grać zaczęła, a melodya płynęła z pod jéj palców dziwna, żałosna, niekiedy odzywając się tęskną, jakby echa ubiegłe przywołującą nutą, niekiedy przeciągłym, niby żałosnym tonem. Po chwili otworzyły się jéj usta i wydobył się z nich śpiew łzawy, głęboki.
Zmrok zaczynał zapadać, bogate sprzęty i barwne kobierce coraz bardziéj tonęły w cieniu wkoło pięknéj kobiety, a ona, owinięta tym cieniem i ciszą swego salonu, śpiewała:
Zaledwie umilkła nuta smutnéj piosenki, gdy we drzwiach, z kilkoramiennym świecznikiem w ręku, stanęła Marylka. Strumień światła spłynął na salon i na siedzącą przy fortepianie kobietę i przejrzał się w dwóch grubych łzach, które po jéj przedziwnie białéj spłynęły twarzy.
— Wszystko już gotowe, proszę pani — ozwała się, stojąca na progu ze świecami w ręku, subretka. — Może się pani już zacznie ubierać na wieczór.
Po chwili, w wytwornym budoarze, pani Kameleon stała przed wielkiém zwierciadłem, które odbijało jéj postać od stóp do głowy.
Rozplecione włosy snopami ciemno-złotych promieni opływały białe fałdy muślinu, któremi się owinęła; przed nią leżała suknia z pajęczych koronek i wianuszek z róż i cyprysu, a obok zwierciadła, na tle ponsowego aksamitu, wiły się grube sznury pereł.
Piękna kobieta rozjaśniła czoło, oczy jéj błysnęły weselem, na ustach zawisł uśmiech zadowolenia. Z pomocą Marylki zaczęła misternie splatać swoje miękkie i wonne włosy, a wkrótce w budoarze brzmiała nuta lekkiego, wesołego walca.
Przed błyskiem
Uwagi (0)