W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖
Romans. Po przypadkowym spotkaniu w pociągu główny bohater przez pół książki usiłuje dowiedzieć się, kim w ogóle jest piękna kobieta przedstawiająca się jako „Kameleon”.
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę”. Powieść o tyle nietypowa, że zazwyczaj ulubione przez Orzeszkową sprawy społeczne schodzą na drugi plan. Oczywiście, tak całkiem się ich nie pozbędziemy, ale na pierwszym planie mamy pełnokrwiste love story. Refleksja na temat instytucji małżeństwa, miłości i realnych relacji między płciami w XIX-wiecznym społeczeństwie przychodzi dopiero później i niejako mimochodem.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Bóg tylko wiedział, jak dalekim był gniew od zachwyconego Cypryana. Imię „Klotylda” wdzięcznie i słodko zabrzmiało mu w uszach; przypomniał sobie, że podobno zawsze szczególną do tego kobiecego imienia miał predylekcyą; ale zarazem przypomniał téż sobie, że o pani Warskiéj już kiedyś zasłyszał, gdzieś w czasie podróży swoich, w Paryżu czy w Wenecyi, jako o pięknéj, bogatéj, dowcipnéj, wabnéj i wabiącéj Litwince. Przez chwilę zastanowił się Cypryan nad temi przypomnieniami, a pani Klotylda machinalnie rysowała jakiś kwiatek na marginesie dziennika.
— Więc rodzinnemi stronami pani, o ile słyszałem, są okolice Wilna? — ozwał się po chwili młody człowiek.
— Tak — odrzekła pani Warska — okolice mało tu znane, a piękne, górzyste, leśne. Rodzinne miejsce moje, wieś Jodłowa, sąsiaduje z Ponarskiemi górami. Strona to posępna, tęskna, ale owiana dziwnym urokiem powagi i spokoju. Na górach szumią ciemne sosny i jodły, po głębokich parowach wiją się niezliczone strumienie, w dolinach szarzeją wsie i różnemi odcieniami zielenieją zasiane role. Jodłowa, to ciche i ustronne miejsce, w którém miło odetchnąć po gwarze i tłumie miejskim, śród woni lasów i pól, sam-na-sam z naturą i Bogiem. Ale patrz pan — dodała, otwierając duże, leżące na stole album — oto jest Jodłowa.
Młody człowiek ujrzał wprawną i umiejętną ręką narysowany piękny krajobraz. Nizki, ale duży biały dom stał oparty o wzgórze, porosłe lasem i otoczone szerokiemi alejami starych grubych jodeł. Po-za jodłami, z jednéj strony rozciągał się szeroki, równy obszar pola, zamknięty u skraju widnokręgu czarnym pasem lasów; z drugiéj strony na wzgórzu, między szczytami drzew szarzały krzyże cmentarza i bielał jeden wysoki pomnik, strzelając ku niebu srebrnym krzyżem i niby stróż całego obrazu, unosząc się nad domem, staremi jodłami i szeroką równiną.
Przez chwilę w milczeniu patrzyli oboje na kartę albumu.
— W tym domu rodziłam się i przepędziłam najwcześniejsze dzieciństwo moje — mówiła znowu Klotylda — a tak wielki jest urok rodzinnego miejsca, że uciekam doń zawsze, gdy się poczuję zmęczona, lub smutna i nigdy bez głębokiego wzruszenia, nie witam tych starych jodeł, które szumem swoim przywołują mi na pamięć przeczyste, swobodne lata dziecięce, ojca mego, matkę...
Gdy mówiła ostatnie wyrazy, Cypryan, patrzący na krajobraz, usłyszał lekkie drżenie jéj głosu.
— Pani nie masz rodziców? — spytał sam wzruszony i patrząc na nią.
— Ojciec mój, panie — odrzekła — zabity został we Włoszech, w pojedynku z markizem M. Możeś pan słyszał kiedy o tym sławnym pojedynku; wiele on wrzawy w swoim czasie uczynił, a matka moja... oto jéj pomnik... umarła, gdym miała lat dziesięć.
I wskazała na rysunku biały, wysoki pomnik.
— A pan masz matkę?
— Tak, pani, mam ukochaną i najlepszą z matek.
— Jakżeś pan szczęśliwy! — odrzekła Klotylda, trzymając wzrok utkwiony w rysowany krajobraz. — Ja matkę moję pamiętam, jakbym ją wczoraj jeszcze widziała. Była dobra i piękna, jak anioł. Przypominam sobie, że nieraz na tém oto wzgórzu między jodłami, klękałyśmy z nią obie do modlitwy porannéj, że potém siadywała pod jedną z tych jodeł, ja u jéj kolan wiłam wieńce z polnych kwiatów, a ona długo, słodko mówiła mi o Bogu, o naturze, o cnocie i miłości, téj miłości szerokiéj, która cały świat ogarnia, a któréj pełne było jéj własne serce. Dotychczas jeszcze w snach ukazuje mi się często twarz jéj biała, ocieniona czarnemi włosy, jaśniejąca dużemi ciemnemi oczyma; dotychczas jeszcze, kiedy jestem sama, gdy cicho koło mnie, zdaje mi się, że słyszę jéj słodki, pieszczony głos, że czuję jéj miękką dłoń, muskającą mi twarz i włosy. Najdroższe to i najlepsze wspomnienie mojego życia, niczém niestarte, nigdy niezapomniane. O, matka, to wielkie słowo, panie... jam moję zawcześnie straciła...
Przy ostatnich wyrazach podniosła oczy i Cypryan widział, jak powoli... powoli zachodziły one grubą, przezroczystą łzą, która wydobyła się z jéj błyszczących źrenic, zawisła na rzęsach, zadrżała i... zniknęła.
— Pani! — zawołał nagle Konwalius, który w milczeniu dotąd słuchał rozmowy dwojga młodych; — ród ludzki nie zaginął, gdy natura zdolna jest jeszcze wyłonić ze swych czeluści istotę tak doskonałą, jak ty, pani. Słowa, które różami z ust twych wypłynęły, natchnęły ducha mego wielkim poematem, który unieśmiertelni imię Konwaliusa Konwaliorum, a który przyniosę ci w dani, wprzód nim ziemia dwa razy zdoła uczynić swój krąg około życiodawczego słońca.
Uśmiechnęła się Klotylda, słysząc ten wykrzyknik wieszcza, ale powolnym, smętnym uśmiechem, w którym znać było jeszcze przed chwilą migocącą w jéj oku łzę.
Ale Cypryan nie uśmiechnął się; patrzył on na nią wzrokiem, zasnutym mgłą wzruszenia. Bo jeśli wesoła i dowcipna kobieta wydawała mu się zachwycającą i powabną, o ileż więcéj pociągającą była z tém drżeniem głosu, z tą łzą w oku, wywołaną wspomnieniem stron rodzinnych i wspomnieniem matki.
W owéj chwili Cypryan poczuł w piersi rodzące się uczucie silne, namiętne, jakiego nigdy nie znał. Dotąd miłostki jego wszystkie bywały wesołe, swobodne, lekkie, jak motylki wlatywały mu do serca i głowy, pofruwały i wylatywały w świat znowu, nie zostawiając innego śladu swego przelotu, jak oddalone jakieś echa śmiechu, wesela. Tą razą inaczéj było. Cypryan poczuł ogarniającą go dziwną jakąś rzewność, jakby bolesne przeczucie, jakby obawa ściskały mu serce; poczuł, że ta kobieta, za którą, szczęściem lub fatalizmem wiedziony, gonił tak długo, stała mu się już drogą nad wyraz, poczuł, że po-raz piérwszy kocha głęboko, z szałem, upojeniem, z namiętnością, która na nic się nie ogląda, nic nie liczy i nic nie waży.
I wesoły, swobodny, lekki i śmiejący się zwykle, młody człowiek, stał się w owéj chwili poważnym, zamyślonym, instynktowo, bezwiednie smutnym. Miłość objęła go i nagle przeistoczyła, a przeistoczenie to najlepiéj świadczyło jemu samemu o głębokości zrodzonego w nim uczucia. Bo ze śmiechu, swawoli i wesela, zrodzić się może naiwne, lekkie, rozwiewne uczucie, ale takie tylko jest głębokiém i silném, którego kolebką łza, a piérwszym objawem smutek.
Chcesz się dowiedziéć, jakiego rodzaju i stopnia jest miłość, któréj rodzenie się w piersi swéj czujesz? Zważ, czy wesoły jesteś, czy smutny. Jeżeliś wesoły, pobawisz się chwilę wrażeniem i wkrótce o niém zapomnisz, — jeżeliś smutny, gotuj się do wielkiego szczęścia, lub do wielkich cierpień prawdziwéj miłości.
Bystremu i wprawnemu oku Klotyldy nie mogło ujść, jakkolwiek pokrywane, wzruszenie Cypryana. Popatrzyła na niego długo, badawczo i, jakby przypomniawszy sobie, że zaniedbuje jednego ze swych gości, zwróciła się z rozmową do Konwaliusa.
Nareszcie po trzech czy czterech (w raju zegarków niéma) godzinach wizyty, Cypryan żegnał panią Warską, która, podając mu rękę, rzekła z uprzejmym uśmiechem:
— Spodziewam się, że pan zechcesz być częstym moim gościem.
Nazajutrz rano, lokaj przyniósł mu misternie złożony bilecik, z wonnego i cienkiego papieru. Serce mu uderzyło silnie, otworzył go szybko i przeczytał:
„Wczoraj zapomniałam panu powiedziéć, że w każdą Środę wieczorem, przyjmuję moich znajomych i przyjaciół. Dziś więc poprawiam to zapomnienie, prosząc, abyś pan chciał do ich liczby należéć, a powitam go zawsze u siebie z prawdziwą przyjemnością.” Klotylda.
Piérwszą myślą Cypryana, po przeczytaniu tego listu, było pytanie: jaki jest dzień dzisiejszy?
Był to Wtorek. A więc jutro, myślał młody człowiek i, przycisnąwszy do ust drobne pismo kobiece, zaczął chodzić po swoim pokoju i... marzyć.
Marzył Cypryan owém poranném świtaniem uczucia, przed którém wszystkie miłości przeszłe pierzchają, jak blade gwiazdy przed wschodzącém słońcem; marzył, a więc, według słów jakiegoś autora, który nazwał marzenie tyfusem ducha, duch jego pogrążył się w sny gorączkowe.
Marzenia! marzenia! jakżeście wy piękne gdy w głowie człowieka stajecie strojne w powaby upragnionych radości! Różana szata wtedy was owiéwa, ku niebu się wznosicie skrzydłami białemi, a tchnieniem waszém nadzieja i słodkich obietnic szept.
Marzenia! imię wasze kłamstwo! Zwodne rusałki, różane szaty swoje szybko zmieniacie w mętną parę i mgłę, z któréj na rozkochanego w was człowieka, spływają zamiast kwiatów — rozpacz i łzy.
Szczęśliwy stokroć i zaprawdę stokroć naiwny, kto na ziemi marzy o szczęściu; ale gdy mu to marzenie za rzeczywistość nazawsze bodaj ma starczyć, niech śpi, póki go macosza dłoń życia nie zbudzi.
„Najstraszniejsze dla człowieka są sidła, które mu jego własne zastawia serce.”
Rysunek, w albumie pani Klotyldy Warskiéj, nie przesadził piękności jéj cichéj litewskiéj wioski, owszem, nie odtworzył jéj całkiem. Bo można przenieść na papier, lub płótno kształty, zarysy, barwy, krajobrazy, ale któż zdoła ołówkiem, lub pęzlem, odtworzyć tę szeroką, różnostronną, a jednak logiczną i jednolitą harmonią szczegółów, które inne z rana, inne o zmroku, inne znowu przy gwiazd pochodniach, lub blasku księżyca, zalewają piękną okolicę smugami świateł i cieni, mnóztwem piękności drobnych, a jednak złączonych w jednę potężną całość? Któż zresztą ołówkiem lub pęzlem odtworzy uroczysty spokój pól szerokich, cichą rozmowę drzew w głębinach leśnych, albo łagodny, a jednak brzemienny żywotną siłą miliona istot gwar, który, lecąc od trawki do trawki, od owadka do owadka, od kwiatu do drzewa i od drzewa do obłoków, wznosi się z ziemi ku niebu, jak drżący hymn tryumfu i dziękczynienia? Te wszystkie cuda na wielkim obrazie świata, odmalować może jeden tylko pęzel i jeden malarz. Pęzlem tym jest natura, w kierowniczém i wszechpotężném ręku Boga.
Ta sama pocztowa szeroka droga, która przebiegała N., nie daléj, jak o lekką milę od miasteczka tego, zwracała się w wielki zakręt, aby ominąć dość wysoką górę. Na szczycie góry téj, śród ciemnych i wiecznie szumiących jodeł, szarzały krzyże i bielał marmur grobowego pomnika, a las, obrastający boki góry, łączył się z rozległym ogrodem jodłowskiego dworu.
Piękny był ten ogród powagą jodeł starych, grubych i wysokich, dawno, przed wiekami chyba, zasadzonych w szerokie aleje, łączących się w górze ciemno-zieloném, kolczastém, gęstém sklepieniem. Aleje te krzyżowały się ze sobą w różnych kierunkach; szerokie ciągnęły się prosto wytkniętą linią, węższe przerzynały je, skręcały na prawo i lewo, obiegały kwadraty, koła i gubiły się gdzieś wysoko w głębinach morza. Między temi wysokiemi ścianami jodłowych alei, na gładkich, rozległych przestrzeniach, zieleniały brzozowe gaiki, błyskając białą korą; odwieczne dęby rozłożystemi gałęźmi ocieniały grupy ławeczek i stoliczków; gdzieniegdzie śród aksamitnéj murawy, wązka, kręta ścieżka wiodła do jakiéjś cichéj, w głębi gaju ukrytéj altany, albo do stóp którego z posągów, stojących na oplecionych bluszczem podstawach. W samym środku ogrodu był staw obszerny i czysty; w głębi jego przeglądały się pochylone gałęzie jodeł, a powierzchnią muskało śnieżnemi skrzydły wspaniałe stado łabędzi. W całym ogrodzie, nie było ani jednego kwiatka i ani jednego takiego miejsca, któreby się zaśmiało do człowieka radośnie, promiennie. Ciemne jodły szeptały tam wiecznym szumem jakieś tajemnicze rozmowy, opowiadając sobie może podsłuchane radości i podpatrzone łzy tych, którzy tam u ich stóp przez długie lata ruszali się, cieszyli, boleli i... pomarli dawno. Nad stawem gromadami pływały w powietrzu jaskółki, rozlatując się w cienie gęstych brzozowych gajów, kędy jękiem płaczliwym witały i straszyły je sowy. Białe ławeczki i smukłe posągi w zmroku wieczornym, lub przy świetle księżyca, wydawały się błądzącemi po ogrodzie widmami, które zstąpiły z górnego cmentarza, a zdala od góry płynęły jęki i szumy lasu, jakby poselstwo, słane od sióstr szczęśliwych, do sióstr wygnanych, od jodeł dzikiéj natury, do jodeł ogrodu.
Wchodząc do ogrodu tego od strony góry, długo można było iść śród tych ciemnych, szumiących przestrzeni, pod sklepieniami jodeł i po miękkich kobiercach, otaczającéj brzozowe gaje murawy, nie widząc mieszkalnego domu, nie słysząc najlżejszych odgłosów, towarzyszącym zwykle ludzkim krzątaniom się i zachodom. Aż nagle, w końcu najszerszéj, przerzynającéj sam środek ogrodu, alei, odkrywała się obszerna przestrzeń, niczém już nieocieniona, lecz tylko w wielkie koło otoczona nizko ciętym szpalerem bzów i jaśminów i ścieląca się pod stopy jednopiętrowego białego i dużego domu. Pod dwiema jodłami, kończącemi aleję, jak stróże stały na wysokich piedestałach, dwa mistrzowską ręką urobione białe posągi, a od nich, w tysiącznych skrętach, wiły się wąziuchne, usypane jaskrawym żwirem dróżki, dokoła klombów, woniejących wytwornemi kwiatami, zbiegając się pod szerokim i długim, o dwóch marmurowych wschodach, gankiem domu. Na ganku tym, śród wielkich drzew pomarańczowych, mirtowych i cyprysowych, stały niedbale i bez symetryi ustawione kanapki, fotele i marmurowe stoliczki, a gdzieniegdzie z pomiędzy zieleni, wychylała się biała kamelia, lub różowa datura i wglądała w długie a wązkie, o starożytnym kształcie i lustrzanych szybach, okna domu.
Z drugiéj strony domu był dziedziniec obszerny, otoczony nizkiém żelazném ogrodzeniem i osadzony w wielkie półkole jodłami tak grubemi i staremi, jak te, które były w ogrodzie. Za bramą szeroka droga, wysadzona klonami i jarzębiną, wiodła do pocztowego gościńca, który, wychylając się z za góry, biegł z prawéj strony ogrodu tak blizko dworu, że turkot kół i odgłosy pocztowego dzwonka, wyraźnie dochodziły do wnętrza domu. Z lewéj strony, pod ścianą jodeł, stały murowane duże oficyny; od nich ku ogrodowi ciągnęły się szklane ściany cieplarni i ananasarni, a za niemi był drugi dziedziniec, otoczony gospodarskiemi budowlami, nad któremi królował szary, obszerny dom, zamieszkiwany zwykle przez rządców, lub dzierżawców Jodłowéj.
Pani Warska pochodziła z jednéj z najstarszych i z dawien dawna możnych rodzin téj prowincyi, i Jodłową odziedziczyła po dziadach, pradziadach. Tradycye miejscowe mówiły, że najmłodsza jodła jodłowskiego ogrodu,
Uwagi (0)