W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖
Romans. Po przypadkowym spotkaniu w pociągu główny bohater przez pół książki usiłuje dowiedzieć się, kim w ogóle jest piękna kobieta przedstawiająca się jako „Kameleon”.
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę”. Powieść o tyle nietypowa, że zazwyczaj ulubione przez Orzeszkową sprawy społeczne schodzą na drugi plan. Oczywiście, tak całkiem się ich nie pozbędziemy, ale na pierwszym planie mamy pełnokrwiste love story. Refleksja na temat instytucji małżeństwa, miłości i realnych relacji między płciami w XIX-wiecznym społeczeństwie przychodzi dopiero później i niejako mimochodem.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Niedarmo świat ją nazwał Kameleonem, niedarmo byli tacy, którzy ją nazywali kobietą-sfinxem. Sfinxem była ona nie tylko dla drugich, ale niestety... i dla siebie.
A biada temu, kto zawczasu nie nauczy się badawczo zaglądać w głąb’ samego siebie i ściśle rachować złe i dobre potęgi, władnące jego istotą! Biada temu, kto, nie posiadłszy wielkiéj mądrości samopoznania, sam dla siebie zostanie zagadką; bo, nie odnalazłszy w sobie gwiazdy przewodniéj, kierowniczéj busoli, pójdzie na oślep po drogach życia, jak po manowcach. Wolą nie ujmie on steru popędów swych i namiętności, bo nie będzie wiedział, jak się poczynają i kędy ich koniec, bo złe głosy wydadzą mu się dobremi, a dobre zapozna i odrzuci, jak nie swoje. Smutna igraszka wrażeń, instynktu, trafu, mimowoli kaleczyć będzie i siebie, i drugich, wrażenia biorąc za uczucia, uczuciom nie dowierzając, błędne ogniki przelotnych myśli poczytując za gwiazdy przewodnie, a głębokie i dobre natchnienia tłumiąc, jak kaprys chwilowy.
I stała się owego czasu w Warszawie następująca komplikacya. Kobieta, która widziała, jak, przez tygodni kilka, gonił ją młody człowiek, jak, gdy wychodziła z teatru, i on wychodził, jak śledził ją na ulicy, chcąc pewnie zobaczyć, do jakiego domu wejdzie — kobieta, która widziała to wszystko i oprócz tego spostrzegła jeszcze piękne błękitne oczy, ujmujący sympatyczny uśmiech i gęste jasne włosy mężczyzny, — kobieta ta zapragnęła go poznać; a że była panią rozpieszczoną i przywykłą do dogadzania wszelkim swoim zachciankom, wysłała na wyszukanie jego poetę. Młody człowiek, nie wiedząc o szczęściu, które go miało spotkać, szukał ciągle swego ideału, a wieszcz, chcąc spełnić wolę swojéj bogini, od rana do wieczora nosił swoję bladą fizyognomią po wszystkich ulicach Warszawy, patrzył na okna wszystkich piętrowych domów, ścigał na chodnikach wszystkich blondynów, jak duch Banka pojawiał się we wszystkich cukierniach i restauracyach, wzywał na pomoc wszystkie bożki pogańskie, a o biurze adresowém... ani pomyślał.
W taki sposób zaczął się dla trojga tych ludzi rok nowy. Kobieta czekała, młody mężczyzna spodziewał się i szukał, a poeta wzywał bogi i szukał także.
Raz, gdy, narażając na pośmiewisko swoję wieszczą godność, Konwalius Konwaliorum gonił jakiegoś wysokiego i szczupłego blondyna przez całe Krakowskie Przedmieście i, straciwszy go z oczu, patrzył na okna domu, w którego bramie, jak mu się zdawało, zniknęła jego zguba, ozwał się za nim głos jednego ze znajomych:
— Czego tak pilnie wypatrujesz? panie Pantaleonie.
Poeta, słysząc się wezwanym swojém doczesném mianem, spojrzał na swego znajomego i odrzekł:
— Chcę się dowiedziéć, gdzie mieszka on?
— Kto to ten on?
— Młodzieniec.
— Jaki młodzieniec?
— Którego chce ujrzéć ona.
— Kto go tam zdoła zrozumiéć? — szepnął znajomy, a głośno dodał:
— Jeżeli chcesz dowiedziéć się gdzie kto mieszka, to idź do biura adresowego.
Konwalius z pogardą spojrzał na znajomego i uczynił gest ręką, jakby chciał ze świata usunąć człowieka, który się tak prozaicznie wyrażał; ale gdy ów robak ziemski odszedł o kilka kroków, namyślił się i postąpił za nim.
— A gdzie jest to, czego barbarzyńską nazwę wyrzekłeś? — spytał.
— Co? biuro adresowe?
— Tak.
Znajomy wskazał mu miejsce „tego”, co nosiło barbarzyńską nazwę i poeta poszedł we wskazanym kierunku, szepcąc:
— Ród ludzki biegnie ku swéj zgubie, bo bozka poezya przestała być jego matką-karmicielką...
Kto inny, będąc tak, jak Konwalius, zachwycony wdziękami pani Kameleon, nie okazał-by może podobnéj gorliwości w wyszukaniu młodzieńca, którego ona tak żywo chciała poznać; ale wieszcze, z gatunku Konwaliusów, kochają kobiety, tak jak gwiazdy i kwiaty:
Są oni w miłości zwolennikami Platona, bo alboż nie jest najwznioślejszą eteryczna bez wzajemności miłość?
„Alboż prosimy o wzajemność kwiatów, gwiazd albo księżyca?”
I znowu:
Zakochane więc Konwaliusy śmiało boginiom swoim służyć mogą za owe pierwotnéj naiwności jaskółki czy gołąbki, pod skrzydełkami swemi przenoszące miłosne poselstwa. Poselskie gołąbki i jaskółki zaginęły już w pomroce zbiegłych wieków i naiwni wieszczowie coraz rzadsi są także. Typ ich jednak nie zaginął jeszcze całkiem, o, daleko od tego! Błąkają się oni śród tłumu śmiertelnych z blademi twarzami, długiemi włosy i ciągłą skargą na ustach. Olbrzymi potęgą swego wieszczego ducha, wyzywają do walki społeczność, jéj ustawy i przesądy; wyzywają do walki wszystkie moce ziemskie i piekielne, a gotowi są... uciec przed piérwszym lepszym budoarowym Fidelkiem, który zaszczeka na ich długą fizyonomią. Męczennicy najświętszych a zapoznanych przez ludzkość uczuć, noszą po świecie blady wyraz swego męczeństwa i mszczą się, tworząc wszędzie, gdzie się obrócą, męczenników....
I stało się dnia pewnego, że pan Karłowski wszedł do mieszkania swego chmurny i w złym humorze; z gestem zniecierpliwienia rzucił kapelusz na krzesło i, usiadłszy przy fortepianie, zdobiącym jego mały ale wytworny salonik, począł zeń wydobywać oderwane akordy. Wówczas wszedł lokaj, oznajmiając wizytę pana Pantaleona Kwiatkowskiego.
— Pantaleon Kwiatkowski? — powtórzył Cypryan, przypominając sobie, gdzie i kiedy słyszał to nazwisko. — A wiem, wiem, poeta! — i jakby nagła myśl przyszła mu do głowy, żywo dodał: — prosić, prosić!
— Słyszę dźwięki muzyki, — ozwał się uroczysty głos wchodzącego Konwaliusa, — a wieszcze moje ucho zgaduje, że to pan uprawiasz rolę wdzięcznéj siostry bozkiéj poezyi.
— Ja lubię muzykę — odparł, witając gościa Cypryan, — i gram trochę, a nawet często i z zamiłowaniem. Niechże pan siada.
— Tak, przeczułem, od piérwszego wejrzenia na oblicze pana, iż jesteś moim bratem duchowym, że muzy nie są ci obce; i ona to przeczuła...
— Kto to ona? — przerwał Cypryan.
— Ona, bogini, Kameleon...
— A więc pan widujesz panią Kameleon? — podchwycił Cypryan, któremu radość z oczu błyskała.
— Siedm już razy wschodziło słońce — odpowiedział poeta, wyciągając rekę i pływając nią w atmosferze, — siedm już razy wschodziło słońce od dnia owego, w którym ona czarodziejskiemi ustami swemi rzekła do Konwaliusa: pójdź i znajdź siedlisko pana Karłowskiego, a znalazłszy je, powiédz, że pani Kameleon chce ujrzéć go w progach swoich. I ja, bracie duchowy, przez siedm dni i siedm nocy szukałem ciebie, nim przyszła chwila nadziei, że wola jéj spełnioną zostanie.
— A znakomity wieszczu! — radośnie zawołał Cypryan, — niech uściskam dłonie twoje za tak miłe poselstwo. Pozwól, że się oddalę na chwilę, aby natychmiast oblec ciało moje w strój, godny jéj komnat i oka, a potém skierujemy kroki nasze ku siedlisku bogini.
I sam, rozśmieszony pseudo-poetycznym żargonem, którego użył, zaśmiał się głośno, serdecznie, zwykłym sobie, swobodnym, młodzieńczym śmiechem.
— Słowa miodem z ust twoich płyną — odparł wieszcz zachwycony, nie zważając na wybuch śmiechu młodego człowieka. — Tak, słuszném jest, abyś, idąc do niéj, pokropił się hyzopem i namaścił wonnemi olejkami; ale słuszném téż jest, abyś się wprzódy posilił owocami mojego ducha. Niech dusza twoja przejdzie w narzędzia twojego słuchu, bo mówić ci będę mój hymn do wiosny.
— Obawiam się tylko, aby nie było zbyt późno...
— A więc słuchaj.
I, wznosząc rękę ku malowanym niebiosom sufitu, poeta zaczął deklamować hymn do wiosny, zawierający trzysta dwadzieścia cztery wiersze.
Cypryan z westchnieniem rzucił się na fotel, z którego był już powstał, i słuchał najprzód z rezygnacyą, potém z lekką niecierpliwością, a nareszcie, gdy już miarkował, że hymn ma się końcowi, wyciągnął rękę do kapelusza. Ale rękę tę, w drodze zatrzymał Konwalius i rzekł:
— A teraz hymn do lata.
— Ale, mimo całéj przyjemności, jaką znajduję... — zaczął męczennik.
— A więc, słuchaj! — przerwał wieszcz i deklamował hymn do lata, który zawierał wierszy okrągło czterysta.
W ten sam sposób nastąpił hymn do jesieni i hymn do zimy, które razem zawierały wierszy sześćset czterdzieści. Za każdą razą pan Karłowski wyciągał rękę do kapelusza; ale Konwalius łapał ją w drodze i, powtórzywszy: „a więc słuchaj!” pędził daléj na poetycznym rydwanie.
Cypryan lekko wybijał o podłogę takt jakiegoś mazura, nie był jednak tak zniecierpliwiony, jakby mu się to inną razą zdarzyło; wyraźnie myślał o czém inném a bardzo miłém, bo, nie słuchając hymnów poety, uśmiechał się, przesuwał rękę po swoich lśniących kędziorach i co chwila patrzył na zegarek, wskazujący dość wczesną jeszcze godzinę.
— Prześliczne! — zawołał, gdy nareszcie umilkł Konwalius i Cypryan mógł się domyślić, że się już skończył hymn czwarty; — co za kolosalną pan masz pamięć!
— Bracie duchowy! — wygłosił wieszcz — umiem na pamięć czterdzieści tysięcy wierszy, wyłonionych z moich głębin duchowych.
Tą razą Cypryan gwałtownie już i stanowczo pochwycił kapelusz.
— Panie szanowny! — zawołał — inną razą obficiéj mi udzielisz skarbów swojéj pamięci, a teraz pójdźmy do pani Kameleon, bo niedobrze jest, aby bogini czekała.
— Masz słuszność, bracie duchowy — odparł, ostatnim argumentem przekonany, wieszcz, — pójdźmy!
Po chwili obaj wyszli na ulicę, kierując kroki ku mieszkaniu bogini.
Pani Kameleon siedziała w salonie swoim na kozetce, z gazetą w ręku, smutna czy znudzona, bo piękne jéj brwi lekko były zsunięte i usta ułożone z wyrazem niezadowolenia. Ubrana była w suknią zupełnie czarną, z żałobnym paskiem i żałobną na szyi wstążeczką. W stroju kobiet często się odzwierciedla wewnętrzne ich usposobienie i Bóg tylko wié, jakie smętne myśli były w głowie pięknéj kobiety, gdy kładła na siebie to żałobne ubranie.
Lokaj kilka razy oznajmiał różne wizyty, a ona, nie odrywając oczu od szpalt dziennika, odpowiadała ciągle: nie przyjmuję! ale nareszcie, gdy sługa wygłosił: pan Pantaleon Kwiatkowski i pan Cypryan Karłowski — odsunęła gazetę i rzekła prędko:
— Prosić!
— O bogi! pani w żałobie! — zawołał wieszcz, na widok smutnego stroju kobiety, rzucając postać swoję w tył, a ręce w powietrze.
Ale piękna gospodyni domu nie zwróciła uwagi na patetyczny wykrzyknik i, wdzięcznie kiwnąwszy głową poecie, podała rękę Karłowskiemu i rzekła:
— Witam pana i cieszę się, że go tu widzę. Chciałam raz jeszcze mu podziękować za znalezienie mojego pierścionka.
Zasiedli około zarzuconego książkami i dziennikami stoliczka i, śród żywéj rozmowy, wizyta przeciągnęła się dłużéj niżby na to pozwalała ścisła etykieta.
Piękna pani była ożywiona, strzelała dowcipem i wiedzą, nić rozmowy prowadziła z łatwością, jaką daje bystry umysł i wielka w życie towarzyskie wprawa. Cypryan przeszedł téż siebie w dowcipie i właściwéj mu rzutności myśli, a ile razy sympatyczny jego uśmiech twarz mu ożywił, gospodyni domu z wyraźną przyjemnością spoglądała na niego swemi wielkiemi, pełnemi ognia, oczyma. Potém, gdy wieszcz wygłosił, że znalazł swego duchowego brata przy fortepianie, takim wdzięcznym gestem pokazała gościowi muzyczny instrument, że ten nie miał siły się oprzéć, usiadł przy nim i pokazał, że grał pięknie, z pojęciem i poczuciem sztuki. Potém znowu wieszcz najbłagalniejsze wyrzekł zaklęcie, aby pani Kameleon zaśpiewała, i pokazało się, że śpiewała umiejętnie, głos miała sopranowy, szeroki i wyrobiony, a w nim ogniste i namiętne tony, które wreszcie były i w mowie jéj, i w twarzy, i w całéj osobie. Pokazało się daléj, że i Cypryan miał piękny tenor i umiał śpiewać, rozłożyły się więc na pulpicie nuty jakiegoś duetu, którego zaśpiewanie odrazu wybornie się udało, a potém Cypryan sam jeszcze zaśpiewał piosenkę:
A gdy to śpiewał, patrzył na gospodynią domu i oczy jéj spotkały się z tym jego wzrokiem, płonącym młodzieńczém wzruszeniem.
Tak, śród muzyki i pełnéj zajęcia rozmowy, śród woni pomarańczowych drzew, kwitnących u okien, biegły chwile, coraz gorętszym płomieniem zapalając oczy młodego człowieka, coraz żywszy rumieniec wzruszenia wywołując na przezroczystą twarz pięknéj kobiety.
— Ale, ale — zawołała śmiejąc się — przypominam sobie, że pan nie znasz jeszcze mego prawdziwego nazwiska.
— Alboż pani... — zaczął Cypryan.
— O! czyś pan przypuszczał, że ja się naprawdę nazywam Kameleon? A to wybornie! to oryginalnie!
I śmiała się swoim figlarnym, cichutkim śmiechem.
— Widzisz pan — mówiła daléj, — przed dwoma laty przepędzałam zimę w Warszawie i kilku moich znajomych sprzeczało się z sobą o kolor moich oczu. Jeden mówił, że są czarne, inny, że piwne, to znów, że szare, zielone i już nie wiem, jakie tam więcéj. A że nie mogli się żadną miarą pogodzić, potworzyły się zakłady i rozpoczęły obserwacye moich oczu. W końcu zgodzili się wszyscy na jedno, że oczy moje nie mają żadnéj stałéj barwy, bo raz bywają czarne, inną razą piwne, lub szare, lub zielone. Nikt więc nie przegrał ani wygrał zakładu, ale pan X., który owéj zimy był w Warszawie niezmiernie modnym i naśladowanym, wyrzekł, iż należała-by mi się nazwa: Kameleon. Słowo to, przechodząc z ust do ust, rozniosło się po całym znającym mię świecie i wszyscy prawie zaczęli mię tak nazywać, o czém ja dowiedziałam się naturalnie. Kiedyś mię pan na banhofie pytał o nazwisko, przyszła mi figlarna myśl mistyfikowania go i powiedziałam to
Uwagi (0)