W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖
Romans. Po przypadkowym spotkaniu w pociągu główny bohater przez pół książki usiłuje dowiedzieć się, kim w ogóle jest piękna kobieta przedstawiająca się jako „Kameleon”.
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę”. Powieść o tyle nietypowa, że zazwyczaj ulubione przez Orzeszkową sprawy społeczne schodzą na drugi plan. Oczywiście, tak całkiem się ich nie pozbędziemy, ale na pierwszym planie mamy pełnokrwiste love story. Refleksja na temat instytucji małżeństwa, miłości i realnych relacji między płciami w XIX-wiecznym społeczeństwie przychodzi dopiero później i niejako mimochodem.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Drzwi te prowadziły do dwóch salonów. Piérwszy z nich duży, o kilku oknach, wychodzących na ogród, zastawiony był sprzętami, pamiętającymi kasztelańskie czasy. Stały tam kanapy i fotele à la Louis XV, białe, z wyzłacanemi brzegami, obite ponsowym aksamitem, o złotych, szerokich frenzlach; stoliki marmurowe, na których barwiły się mozaikowane rajskie ptaki i bukiety; u okien wielkie bronzowe jastrzębie w dziobach utrzymywały ponsowe aksamitne firanki, zdobne złotą frenzlą; na ścianach wisiało kilka obrazów, o ciemném tle i szerokich, złoconych ramach. Posadzka bez kobierców, poprzerzynana czarnemi dębowemi kwiatami, lśniła się jak szkło; u sufitu wisiał wielki pająk, drżąc kryształowemi ozdobami.
Drugi salon mniejszy był i całkiem już nowożytny. Zdobiły go miękkie kozetki i głębokie, paliowym atłasem pokryte, fotele, konsole marmurowe ze zwierciadłami i pięknym zegarem, lekkie atłasowe firanki u okien i drzwi, i wielkie, kunsztownie wyrabiane kosze, pełne kwitnących krzewów.
Z tego drugiego salonu jedne drzwi prowadziły do biblioteki, w któréj parę tysięcy tomów poustawiano w rzeźbionych i oszklonych szafach; drugie wiodły do niewielkiego pokoju, o szerokich szklanych drzwiach, wychodzących na ganek do ogrodu. Pokój ten urządzony został przez samę już panią Warską i był ulubioném jéj miejscem w Jodłowéj, a kto wchodził doń, mógł sądzić, że magiczną siłą jakąś na daleki Wschód został przeniesiony.
Ściany pokoju tego były całkiem okryte grubą, ułożoną w szerokie fałdy, materyą wschodnią, wyrabianą w barwne arabeski i koła; fałdy te pokrywały i sufit, tworząc rodzaj okrągłego sklepienia i schodząc się w wielką różę, od któréj spuszczała się szafirowa lampa. Wkoło ścian biegły bardzo nizkie otomanki, okryte wschodniemi kobiercami i poduszkami; na posadzce leżał podobnyż kobierzec; w dwóch rogach pokoju stały sięgające sufitu zwierciadła; w dwóch innych w spiralne kolumny ustawione były wazony z kwiatami, a z po-za ich gałęzi wychylały się szafirowe także lampy. Materya, pokrywająca sufit i ściany, tworzyła zarazem zamknięte portyery u dwojga drzwi, z których jedne prowadziły do mniejszego salonu, inne do sypialni pani Warskiéj.
Jak wschodni gabinet grubą wschodnią materyą, tak sypialnia ta ściany i sufit pokryte miała fałdami białego, przezroczystego muślinu. Między niemi stały kanapki, fotele, łóżko, małe biurko z przyborami do pisania, toaleta z ogromném zwierciadłem i nizkie, kołyszące się krzesła. Na marmurowym kominku widać było zegar alabastrowy i takąż lampę, a naprzeciw łóżka, pół-ukryta w fałdach draperyi, wisiała wyborna kopia Madonny Syxtyńskiéj.
Klotylda szybko przeszła przez salę jadalną i dwa oświetlone salony i zatrzymała się we wschodnim gabinecie, u którego stropu paliła się szafirowa lampa. Zdjęła kapelusz i okrycie, oddała je Marylce i, zbliżywszy się do zwierciadła, wyjęła z włosów utrzymujący je grzebień. Strumień długich, grubych warkoczy opłynął jéj ramiona i stan.
We drzwiach, w pełnéj uszanowania postawie, stał Ignacy.
— Czy jaśnie wielmożna pani każe podać sobie wieczerzę? — zapytał.
— Dziękuję ci, Ignacy — rzekła, zsuwając z czoła opadające włosy — będę tylko piła herbatę. Marylka mi ją poda.
Stary kamerdyner skłonił się i miał wyjść.
— Pogaś światła w salonach — rzekła, podchodząc doń, Klotylda — widziałam już, że wszystko jest w porządku i wybornie utrzymane, i dziękuję ci za to, mój poczciwy.
Ignacy z jedną ręką podniesioną w górę, dla podtrzymania portyery, stanął jak wryty na te słowa; na twarzy jego znowu zagrało rozczulenie. Stał i patrzył na nią przez chwilę, aż wreszcie wyjąknął:
— Chwała Bogu, że jaśnie wielmożna pani przyjechała już do nas.
Klotylda zbliżyła się i drobną rękę położyła na jego ramieniu.
— Tracisz widzę pamięć, mój stary — rzekła z uśmiechem — zapomniałeś, że nie lubię, kiedy poczciwy sługa mego ojca i dziada nazywa mnie jaśnie wielmożną panią.
Było to zbyt wiele dla serca starego kasztelańskiego sługi; obu dłońmi pochwycił rękę Klotyldy i podniósł ją do ust.
— Moja droga, dobra pani! — wyszeptał.
— A jakże tam ma się żona twoja? — spytała Klotylda — a wnuczka twoja, Franusia, która w przeszłym roku za mojéj tu bytności za mąż wyszła, czy zdrowa i szczęśliwa?
— Żonisko zdrowe, ale biedna Franusia...
— No cóż?
— Mąż jéj, który, jeśli pani pamięta, był leśnikiem u pana M., stracił miejsce i teraz w biédzie oboje, a już i dziecko jest.
— O, toś ty już pradziadunio — zaśmiała się Klotylda. — A za cóż mąż Franusi stracił miejsce? czy pije może, albo niepoczciwie służy?
— Oj nie, pani! trzeźwy to i poczciwy człowiek, tylko, że go sobie rządzca pana M. nie spodobał.
— No, kiedy tak, to zaradzimy temu i znajdziemy mu lepsze jeszcze miejsce, niż to, które utracił. A dziecko ich czy już ochrzczone?
— Nie jeszcze. Urodziło się przed tygodniem.
— A przyjmiecie mnie za matkę chrzestną?
Tu Ignacy znowu poniósł do ust rączkę swojéj pani.
— A teraz — rzekła ona — idź spać, mój poczciwy stary; musiałeś się dość namęczyć, przygotowując wszystko na moje przyjęcie. Już tu przy herbacie Marylka mi posłuży.
Skinęła z uśmiechem głową i odeszła, a Ignacy zniknął za opuszczoną portyerą.
W jadalnéj sali spotkało go dwóch nowoprzyjętych na służbę lokajów.
— Cóż tam pani? — spytali kamerdynera — w dobrym humorze przyjechała, co?
— Niech ją Bóg błogosławi! — odpowiedział stary, któremu się w oczach łzy kręciły — to anioł!
W godzinę potém, Marylka wynosiła ze wschodniego gabinetu srebrny przybór, z którego pani jéj piła herbatę, i zapalała w sypialni alabastrową lampę.
— Idź spać — rzekła do niéj Klotylda — rozbiorę się i położę sama.
Po odejściu Marylki, powstała z otomanki, na któréj leżała, zbliżyła się ku drzwiom od ogrodu, otworzyła je i wyszła na ganek.
Noc była gwieździsta, ciepła i cicha, bardzo, wszystko już spało w Jodłowéj. Łagodne tchnienie, połączone z wonią kwitnących po klombach kwiatów, owiało Klotyldę, niby pocałunkiem powitania; nad głowami posągów zaszumiały jodły, a między zielenią myrtu i cyprysu błyskały białe wazonowe róże i kamelie.
Klotylda stała przez chwilę, zapatrzona w ciemne, gwieździste sklepienie nieba, którego szczyty jodeł dotykać się zdawały, w posągi, w kwiaty... odetchnęła szeroko, obie ręce przycisnęła do piersi i rzekła:
— Jak tu pięknie! jak wonno! jak cicho!
Oparła głowę o gałęź i stała w milczeniu. W myślach jéj przesuwać się musiały różne obrazy, bo po chwili szybkim ruchem wyciągnęła obie złożone ręce i szepnęła:
— Ojcze mój! matko moja! wyście tu żyli!
I zatopiona we wspomnieniach i rozmyślaniach, jakiemi ją owiała Jodłowa, weszła do gabinetu, stanęła przed zwierciadłem i machinalnie zaczęła rozplatać swoje warkocze.
Po chwili uśmiech zaigrał na jéj ustach; obejrzała się i rzekła do siebie:
— Ciekawam, jak się jemu spodoba Jodłowa!?
Rozplatała, splatała swoje włosy i owijała niemi głowę, jak we wschodni turban, a potém przeszła do swéj sypialni.
Alabastrowa lampa łagodnie oświecała wytworny ten pokój, zegar odzywał się z cicha, jednostajnemi tętnami, a między fałdami muślinu, rozświetlona padającym na nią promieniem lampy, jaśniała twarz Madonny.
Ku niéj skierowała się Klotylda, uklękła, złożyła ręce na piersiach i wzrok utkwiła w obrazie. Powoli wzrok ten łzą zachodził, pierś się podniosiła wzruszeniem, a usta roztwierały cichym, niedosłyszalnym szeptem modlitwy.
— Przed Tobą, o Maryo! modliła się matka moja przeczysta, do Ciebie ja, grzesznica, myśl moję posyłam. Z burz mego życia nietkniętą i ciepłą wyniosłam wiarę w Ciebie, o niepokalana! Teraz lepsza i czystsza, niż kiedy, klękam przed Tobą, niech przyszłość moja przeszłość odkupi. A Ty, Maryo, pomagaj biednemu sercu mojemu, aby w spokoju i miłości spocząć już mogło!...
W kilka chwil potém, zupełna cisza panowała w sypialni. Białe światło opromieniało ciągle twarz Madonny i drżący promień rzucało na uśpioną między fałdami muślinu Klotyldę. Owiał ją snać spokój Jodłowéj, bo spała cicho, jak dziecię, głowa jéj, strojna w koronę z warkoczy, spoczywała na białéj obnażonéj ręce, pierś lekkim oddechem podnosiła się spokojnie.
Zegar metalicznym dźwiękiem oznajmił północ, Klotylda poruszyła się, a uśpione i wpół otwarte jéj usta cichém pytaniem wymówiły wyraz: przyszłość?
W téj saméj chwili zagasła na kominku paląca się lampa, ciemność zupełna ogarnęła pokój, a w dali, z głębi jakiéjś staréj jodły, płaczliwie zajęczała złowróżbna sowa.
Nazajutrz po przybyciu pani Warskiéj do Jodłowéj, w mieszkaniu dzierżawcy Dembowskiego panował ten smutny ruch i zachód, który znamionuje zwykłe wejście do domu nieproszonego gościa — choroby. Pani Dembowska leżała w silnéj gorączce, a zapłakane jéj córki, zapomniawszy już o tak zajmującém je wczoraj przybyciu dziedziczki i o swoich świeżych niebieskich sukienkach, krzątały się na palcach około choréj matki i szeptały z sobą pocichu, znosząc jéj do łóżka słoiczki i buteleczki z domowemi lekami.
Magdzia wybiegała często na ganek i, ręką zasłaniając wzrok od słonecznego światła, patrzyła w stronę szerokiéj drogi, wiodącéj z N., a gdy ją pustą ujrzała, wzdychała, ocierała łzy ponsową na szyi zawiązaną chusteczką i, wróciwszy do pokoju, szeptała siostrom:
— Jeszcze nie widać doktora.
A w domu dziedziczki cicho było i spokojnie. Od dziedzińca smugi słonecznych promieni przez okna płynęły na lśniące posadzki salonów, od ogrodu, przez drzwi otwarte, wiała do wschodniego gabinetu woń wiosennych kwiatów.
Około południa do gabinetu tego weszła z ogrodu pani Warska. Ubrana była w biały kaszmirowy szlafroczek, przewiązany w pasie grubym sznurem z niebieskiego jedwabiu, i takiż sznur w misternych skrętach zdobił jéj głowę, niby wąż opasując warkocze i wijąc się między włosami. Wbiegła do gabinetu, śpiewając aryą z Rigoletta: la donna e mobile; rękawiczki i parasolkę rzuciła na otomankę, a sama usiadła na taborecie przy drzwiach otwartych, wpatrując się w śnieżny i drżący rosą kielich narcyzu zerwanego w ogrodzie.
Uchyliła się portyera i we drzwiach stanął Ignacy.
— Co powiész, mój stary? — żartobliwie spytała, zwracając się ku niemu, Klotylda.
— Pan Dembowski pyta, czy może panią widziéć?
— Proś, proś, niech wejdzie tutaj.
Po chwili w przyległym salonie dały się słyszéć ciężkie kroki i niebawem ogromna statura szlachcica pojawiła się na tle wschodniéj draperyi gabinetu.
— Dzień dobry panu — rzekła Klotylda, powstając nieco i podając mu rękę, — niech pan siada. — I wskazała mu taboret naprzeciw swego.
Dembowski pocałował rękę pięknéj dziedziczki i usiadł tak lekko, aż taboret jęknął; ale nie zaśmiał się swojém serdeczném ha, ha, ha! tylko przygryzał siwego wąsa i dwie zmarszczki zrysowały jego zwykle rozpogodzone, otwarte czoło.
— Przyszedłem — rzekł usiadłszy, zdać pani dobrodziejce sprawę ze stanu gospodarstwa w Jodłowéj i zasięgnąć jéj zdania, a raczéj zezwolenia, co do pewnych zmian, jakie uczynić myślę.
Cały ten okres wypowiedział, nie wtrąciwszy ani razu „mosanie tego”, co było u niego oznaką niezmiernego zakłopotania czy zmartwienia.
— Wiem, panie Dembowski — uprzejmie odpowiedziała Klotylda, — że Jodłowa nie może być w lepszych ręku jak w pańskich i że wszystko, coś pan uczynił lub uczynić zamierzasz, musi być dobre. Wszakże nie uchylam się od osobistego wejrzenia w stan mego majątku, tylko odkładam to na potém. Za kilka dni przejrzymy z panem wszystko i wspólnie się naradzimy; dziś mam kilka korespondencyi do napisania i czuję się nieco zmęczona podróżą.
— Jeżeli tak — rzekł, powstając Dembowski, — wielką i mnie robi pani łaskę tą zwłoką, bo, Bogiem a prawdą mówiąc, przyszedłem dziś z mojém sprawozdaniem tylko przez poczucie obowiązku, ale, mosanie tego, łeb mam dziś czém inném zajęty.
I energicznie uderzył się dłonią w czoło.
— Cóż to? czy nie zmartwienie jakie? — życzliwie spytała Klotylda.
— Zmartwienie, zmartwienie, pani dobrodziejko! Żonisko mi się rozchorowało, mosanie tego, ni ztąd, ni z owąd, a nim doktor przyjedzie, Bóg wié, co się stać może.
Łzy zakręciły się w oczach starego szlachcia i chciał pożegnać dziedziczkę.
— A czy daleko mieszka doktor? — spytała ona.
— Dobrą milę ztąd, w N.
— Posłałeś pan po niego?
— Od kilku godzin, mosanie tego, ale widać go w domu nie znaleźli.
— A to nim doktor przyjedzie, ja pójdę chorą zobaczyć i może tymczasem poradzę cokolwiek, aby jéj ulgę przynieść. Idę z panem.
Mówiąc to, szybko włożyła rękawiczki, wzięła parasolkę i po chwili była z dzierżawcą na dziedzińcu.
— Bo to, widzisz pan — mówiła idąc, — gdym mieszkała w wielkich miastach, nieraz godziny całe rozmawiałam o medycynie z uczonymi doktorami i czytałam téż trochę książek, traktujących tę naukę; dla tego zdarza mi się niekiedy, w nagłéj potrzebie, tymczasową przynajmniéj dać radę choremu.
— Jakto, i pani dobrodziejka nad takiemi rzeczami łamała sobie głowę? — spytał Dembowski z pewném niedowierzaniem, spoglądając na piękną główkę, strojną w warkocze i sznur błękitny.
— A dla czegóż-by nie? — odparła Klotylda. — Przecież choć małą wiedzą w tym względzie można czasem komuś pomódz. Nie jest to zresztą nic nadzwyczajnego, bo są kraje na świecie, w których kobiety wiele się uczą i zostają naprzykład doktorami, profesorami i t. d., tak dobrze, jak mężczyźni. A i mnie bardzo często przychodziła myśl i ochota
Uwagi (0)