W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖
Romans. Po przypadkowym spotkaniu w pociągu główny bohater przez pół książki usiłuje dowiedzieć się, kim w ogóle jest piękna kobieta przedstawiająca się jako „Kameleon”.
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę”. Powieść o tyle nietypowa, że zazwyczaj ulubione przez Orzeszkową sprawy społeczne schodzą na drugi plan. Oczywiście, tak całkiem się ich nie pozbędziemy, ale na pierwszym planie mamy pełnokrwiste love story. Refleksja na temat instytucji małżeństwa, miłości i realnych relacji między płciami w XIX-wiecznym społeczeństwie przychodzi dopiero później i niejako mimochodem.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Dembowski uszom swoim nie wierzył; kobieta-doktor nie mogła się pomieścić w jego głowie.
— A to, Panie odpuść, piękni tam doktorowie: baby! — pomyślał, i dodał głośno:
— I nacóż-by to się zdało pani dobrodziejce, za pozwoleniem, mosanie tego?
— Na co? — odparłą Klotylda. — O! panie Dembowski, szczęśliwy każdy, czy to mężczyzna, czy kobieta, kto serce i umysł swój zajmie poważnemi rzeczami, nauką, pracą; bo przez to wiele dobrego innym zdziałać może i sam nierównie lepszym się staje.
W téj chwili weszli oboje do szarego domu dzierżawcy.
W bawialnym pokoju trzy panny Dembowskie, zarumienione i nieśmiałe, spotkały dziedziczkę Jodłowéj, którą nadchodzącą ujrzały przez okno.
— Dzień dobry paniom — rzekła uprzejmie Klotylda, ujmując je z kolei za ręce. — W przeszłym roku widziałyśmy się parę razy, ale króciutko; spodziewam się, że tego lata częściéj widywać się będziemy. Z góry wpraszam się do waszych młodziutkich serduszek i sama już kocham was, jako córki najzacniejszego ojca.
Elżusia i Antosia ze spuszczonemi oczyma oddały Klotyldzie nieśmiały uścisk ręki; jedna tylko Magdzia z zachwytem wpatrzyła się w jéj twarz, poczém schyliła się nagle i gorąco ucałowała jéj rękę. Klotylda podniosła jasnowłosą główkę dziewczęcia i na ustach jéj złożyła serdeczny pocałunek.
— Zaprowadźcie mnie do swojéj mamy — rzekła po chwili — nim doktor przyjedzie, może ja jéj co pomogę.
Dziewczęta zdziwione spojrzały po sobie, a piérwsza Magdzia wskazała drzwi sypialnego pokoju matki.
Klotylda stanęła przed łóżkiem Dembowskiéj, która w gorączce nie poznawała nikogo. Twarz bogatéj i świetnéj pani wyrażała w téj chwili serdeczne spółczucie i powagę. Ujęła rozpaloną rękę choréj, położyła dłoń na jéj czole i przez chwilę stała tak, pogrążona w głębokim namyśle. Potém zwróciła się do Magdzi i rzekła z cicha:
— Niech pani każe przynieść lodu; matce pani trzeba lód do głowy przykładać, inaczéj zapalenie rozwinie się szybko, nim doktor przyjedzie.
Magdzia wybiegła. Klotylda znowu zamyśliła się nad chorą, a Elżunia i Antosia szeptały między sobą:
— Jaka ona piękna!
— Jaka dobra, serdeczna!
— Czy ona się zna na doktorstwie?
— Zapewne, musi być bardzo rozumna.
Dembowski wysunął się pocichu z pokoju. Przyniesiono lód i córki podeszły do łóżka.
— Już ja to sama zrobię — rzekła Klotylda, — a do pomocy biorę tylko Magdzią. Wszakże tak ci na imię, miłę dziecię?
— Tak, proszę pani — odpowiedziała dziewczyna, podnosząc znowu z zachwytem do ust rękę pani Warskiéj.
Klotylda uklękła przy łóżku choréj i z pomocą Magdzi zaczęła przykładać lód do jéj głowy.
Dobra godzina tak minęła, gdy pod gankiem dał się słyszéć turkot kół i otworzyły się drzwi sypialnego pokoju.
Magdzia pokraśniała, a Klotylda zwróciła głowę ku drzwiom, w których pojawił się Lucyan Dolewski.
Wzrok młodego doktora padł najprzód na klęczącą u łóżka choréj i twarzą zwróconą ku niemu kobietę w bieli. Wązki promień słońca, przekradając się z za rolety zasłaniającéj okno, wyraźnie rozświecał na mroczném tle pokoju jéj strojną i piękną głowę.
Lucyan zatrzymał się u drzwi przez krótką chwilę i patrzył; nie znał on kobiety, którą ujrzał niespodzianie, nie wiedział kto ona, a jednak był pewny, że gdzieś, kiedyś ją widział. Twarzą jéj wywołana, stanęła w mgnieniu oka przed wyobraźnią jego ciemna głąb’ kościelnéj kaplicy i o biały filar oparta, zgięta boleścią, postać kobiety. „Byłaż-by to ta sama?” pomyślał i przypomniał sobie jeszcze, że tę samę twarz, tę samę postać kobiecą widział raz już w przeszłości... w jakimś pięknym, gorącym śnie...
Na widok wchodzącego doktora, Klotylda powstała i odeszła z Magdzią ku oknu, a pan Dembowski zbliżył się z Lucyanem do łóżka.
Lucyan badał przez chwilę chorą, a w końcu rzekł do Dembowskiego:
— Choroba nie rozwinęła się jeszcze zupełnie; mam nadzieję, że będziemy mogli zapobiedz złemu jéj kierunkowi. Ale — dodał — któż to z państwa tak trafnie zastępował mię dotąd przy choréj? Podziwiać należy niekiedy dobre przeczucie, bo przykładanie lodu do głowy niezmiernie tu było potrzebne i o wiele wstrzymało postęp choroby.
Dembowski rozjaśnił czoło i za całą odpowiedź pocałował w rękę Klotyldę.
Klotylda patrzyła ciągle na doktora, z wyrazem, który oznaczał lekkie podziwienie; zdawało się, jakby przypominała sobie także, gdzie i kiedy go widziała.
— Ja to — ozwała się w końcu, widząc, że doktor ze zdziwieniem patrzy na oznakę milczącéj wdzięczności Dembowskiego — ja to odważyłam się w nieobecności pana udzielić rady, któréj pomyślne skutki widziałam wiele razy.
Lucyan skłonił się lekko i całą uwagę swą zwrócił na chorą, obok któréj usiadł, a Klotylda z Magdzią wyszły do bawialnego pokoju i, chodząc, rozmawiały ze sobą. Prostota w obejściu się i serdeczność świetnéj pani Warskiéj tak ośmieliły wiejską dziewczynę, iż z całą naiwnością i szczerotą oddała się sympatyi, jaką poczuła do dziedziczki Jodłowéj i, trzymając jéj rękę, opowiadała o swoich zatrudnieniach, sposobie życia, sielskich przyjemnościach i t. d.
— Jak się nazywa doktor, który leczy twoję mamę? — spytała Klotylda.
— Pan Lucyan Dolewski — odpowiedziała Magdusia, a świeża, choć opalona jéj twarzyczka, zapłonęła żywym rumieńcem. Uśmiechnęła się, spostrzegłszy to, Klotylda.
— Czy pan Dolewski dawno tu mieszka? — spytała znowu.
— Zdaje mi się, że właśnie za miesiąc trzy lata się skończą od czasu, jak przyjechał do N.
Klotylda poruszyła głową, jakby namyślając się nad czémś, i szepnęła do siebie:
— Dziwna rzecz! więc chyba to nie on tam był.
— Co pani mówi? — spytała Magdzia.
— Nic, nic, moja droga. Powiedz mi, dlaczego pan Dolewski wybrał sobie miejsce pobytu w takiéj mieścinie, jak N.?
— Bo tam, proszę pani, mieszka jego matka, staruszka, któréj smutno-by było rozstać się albo z synem, albo z miejscem, w którém całe życie przepędziła. Pan Lucyan bardzo kocha swoję matkę i dla niéj pozostał w N.
— To bardzo pięknie z jego strony — odrzekła Klotylda i myślą pytała siebie ciągle: gdzie ja jego widziałam? czy to był on, czy któś do niego podobny?
Przeszło dobre pół godziny, nim pan Dembowski wyszedł z Lucyanem z pokoju choréj. Doktor poważny był i zamyślony, twarz Dembowskiego rozjaśniła się nadzieją.
— Oto jest, pani dobrodziejko — rzekł, zbliżając się do Klotyldy i wskazując jéj doktora, — nasz kochany eskulap, mosanie tego, Lucyan Dolewski, a to, Lucysiu, śliczna moja dziedziczka, pani Warska, któréj ja od lat dziewięciu jestem najpokorniejszy sługa i podnóżek, mosanie tego.
— Miło mi powitać w pani sąsiadkę — rzekł, kłaniając się Lucyan, — o ile zaś wnosić mogę z tak trafnie udzielonéj przed chwilą rady, trochę... kolegę w zawodzie medycznym.
— Gdybym była mężczyzną — odrzekła Klotylda — miałbyś pan ze mnie niezawodnie kolegę, bo w hierarchii nauk medycynę niezmiernie wysoko stawiam, a ludzi, którzy z zamiłowaniem oddają się trudnemu lekarskiemu powołaniu, bardzo wysoko szacuję. Jakże pan znajduje stan pani Dembowskiéj?
— Choroba jest dość ważna, ale środki zaradcze nie będą spóźnione. Mam nadzieję, że niebezpieczeństwo nie zagrozi choréj.
Gdy Lucyan to mówił, Magdzia z nieopisanym wyrazem patrzyła na niego. Błękitne jéj oczy, zaszłe mgłą łez na myśl o chorobie matki, wpatrywały się w twarz doktora z rodzajem wielbiącéj wdzięczności. Spojrzeniu temu towarzyszył ciągle znikający i odradzający się rumieniec. Ale ani rumieńca, ani wyrazu oczu Magdzi nie widział Lucyan, bo patrzył ciągle na panią Warską, a w myśli krążyły mu ciągle wyrazy:
— Byłaż-by to ta sama?
I Klotylda patrzyła na niego, ale inaczéj, niż Magdzia. Ciemne jéj oczy, w téj chwili bardzo czarne i migocące złotemi w głębi ognikami, wpatrzyły się w twarz doktora badawczo, uparcie, a w myśli jéj krążyło ciągle pytanie:
— Byłże-by to ten sam?
Cudowną jest gra oczów ludzkich! Kto umié w nich czytać, może z nich wysnuć całą historyą serc, minioną i przyjść dopiéro mającą. Inaczéj patrzą szczęśliwi zawsze; inaczéj ci, co wiele cierpią; inaczéj tacy, których uczucia burzliwe są i namiętne; inaczéj ci, którzy czują głęboko, ale łagodnie i słodko. A zawsze dla badacza język spojrzeń wymowniejszy być może niż mowa ludzka, któréj wyrazy, według słów poety:
„W ustach wietrzeją, na powietrzu stygną”.
Po kilku chwilach rozmowy, Lucyan skłonił się lekko dwom paniom i odszedł do stołu, na którym leżały przyrządy do pisania. Spojrzenie Klotyldy szło za nim ciągle, a on, jakby pociągnięty magnetyczną jego siłą, odwrócił się i spotkał się z jéj oczyma. Wyraz twarzy jego nie zmienił się, tylko ręka, rozdzierająca papier, lekko zadrżała.
Po zapisaniu recepty spojrzał znowu na Klotyldę, która, profilem zwrócona ku niemu, z zamyśleniem patrzyła w okno. Profil ten bardziéj jeszcze przypomniał mu mroczną kaplicę i rozpłakaną kobietę.
W téj chwili Klotylda, któréj się zdawało, że nikt na nią nie uważa, przesunęła zwolna rękę po czole i lekko westchnęła. Lucyan orzucił wzrokiem całą jéj postać, kształtną i smukłą; potém, oczy jego od błękitnéj przepaski przeniosły się na pochyloną nieco głowę, utonęły w bogactwie włosów, strojnych w smugi błękitne i zatrzymały się na białym profilu, którego linie były-by rozkoszą Fidyaszowego oka. Nikogo nie było w pokoju; Klotylda stała nieruchoma, sądząc zapewne, że doktor zajęty był jeszcze pisaniem; w końcu zwróciła nagle twarz ku niemu i dojrzała jego błyszczące, przykute do niéj spojrzenie. Oczy jéj nie były już w owéj chwili tak płonące, ani tak czarne, jak wprzódy, ale stały się ciemne, łagodne i smutne. Lucyan powstał i chciał się do niéj zbliżyć, gdy w tém ona sama postąpiła ku niemu i, podając mu rękę, rzekła:
— Mam nadzieję, że zechcesz pan zostać moim znajomym. Gdy mieszkam w Jodłowéj, przepędzam czas samotnie, jak pustelnica, i każdemu, kto mnie odwiedza, rada jestem bardzo.
Lucyan ukłonił się w milczeniu, Klotylda wydobyła z za przepaski zegarek i, patrząc nań, dodała:
Jeżeli chora nie potrzebuje ciągłéj obecności pana, to może pan zechcesz zjeść ze mną obiad. Jadam o godzinie szóstéj, a w téj chwili jest trzecia.
— Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia pani, jeśli tylko pozwoli mi na to stan choréj — odpowiedział Lucyan z ukłonem.
Klotylda skinęła wdzięcznie głową, uśmiechnęła się i wyszła, a po chwili Lucyan słyszał, jak w przyległym pokoju żegnała Dembowskiego i jego córki. Stał, jakby czarem przykuty do miejsca, na którém z nią rozmawiał i, słuchając jéj głosu, pomyślał:
— Tak, najpewniéj jest to ta sama!
W godzinę potém, Lucyan oznajmił rodzinie Dembowskich, że chora nie jest i prawdopodobnie nie będzie zagrożona żadném niebezpieczeństwem, a uspokojona tém Magdzia rzekła do niego:
— Nie prawdaż, panie Lucyanie, że pani Warska jest bardzo piękna?
— Tak — odpowiedział doktor; — ale jakim sposobem znalazła się ona u państwa przy łóżku choréj?
— O, pani Warska taka jest dobra! Gdy się tylko dowiedziała od ojca, że mama chora, natychmiast przyszła, zaczęła pocieszać nas, serdecznie z nami rozmawiać, poszła do mamy i tak się nią zajmowała, że doprawdy mnie aż łzy wdzięczności w oczach stawały.
— Więc o tyle jest dobrą, o ile piękną — rzekł jakby do siebie Lucyan i dodał, zwracając się do Magdzi:
— Czy pani wié, co najwięcéj podoba się w kobiecie i co najczęściéj ku niéj pociąga?
Magdzia oderwała wzrok od zielonéj gałązki, z którą bawiła się machinalnie, i spojrzała na niego z lekkiém zdziwieniem.
— Dobroć i smutek — dodał z dziwnym oddźwiękiem w głosie i wyszedł do pokoju choréj.
Magdzia siedziała przez chwilę zamyślona, oskubując listki gałązki, a w końcu szepnęła:
— Więc jemu podobać się może kobieta dobra i smutna. Mój Boże! ja przecież nie jestem zła, i smutna bywam nieraz, o nieraz! a jednak...
Wstała i powoli podeszła do zwierciadła. Spojrzała na swoję okrągłą i opaloną twarz, na swoję ciemną perkalikową i niezbyt świeżą sukienkę i porównała siebie myślą z delikatną, strojną, pełną wytwornego piękna, panią Warską. Daleko odrzuciła od siebie gałązkę zieloną i zakryła twarz rękoma, szepcąc:
— Jaka ja jestem straszna! on mnie nie może nigdy kochać! On ją będzie kochał, tak, niezawodnie, przeczuwam, że ją będzie kochał!...
Z zakrytemi oczyma stała przez chwilę, potém podniosła głowę, jak do modlitwy złożyła ręce i, wznosząc oczy ku błękitnemu niebu, które za oknem lśniło pogodą, rzekła cicho:
— Boże mój, Boże! nie patrz na łzy moje i smutek i jemu tylko daj szczęście!
W téj chwili rumiana i niezbyt ładna twarz wiejskiego dziewczęcia opromieniła się aureolą wielkiéj, bezsamolubnéj miłości i bohaterskiego zaparcia się siebie.
Tak niekiedy w sercach ludzi, żadną zda się nie zasiane ręką, wyrastają cnoty wielkie, niby przez naturę pielęgnowane kwiaty na czystém polu. Co tchnęło je w piersi człowieka, on sam o tém nie wié; zaczął kochać, poświęcać się, wyrzekać się siebie, tak, jak kwiat zaczyna kwitnąć i woń rozlewać, z wyższego rozporządzenia jakiegoś, z rozkazu natury, na świadectwo czystości ludzkiego ducha.
Około godziny szóstéj po południu Lucyan wchodził do wytwornego mieszkania pani Warskiéj. Stary Ignacy, który otrzymał był widać od swéj pani rozkaz w tym względzie, z ganku wprowadził go do jadalnéj sali i szedł daléj przed nim, wskazując mu drogę i podnosząc ciężkie u każdych drzwi portyery.
Stanąwszy we drzwiach wschodniego gabinetu, kamerdyner z ukłonem wymówił nazwisko gościa i sam się cofnął, a Lucyan ujrzał pół-leżącą na otomance Klotyldę.
Powstała na jego widok, postąpiła
Uwagi (0)