W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖
Romans. Po przypadkowym spotkaniu w pociągu główny bohater przez pół książki usiłuje dowiedzieć się, kim w ogóle jest piękna kobieta przedstawiająca się jako „Kameleon”.
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę”. Powieść o tyle nietypowa, że zazwyczaj ulubione przez Orzeszkową sprawy społeczne schodzą na drugi plan. Oczywiście, tak całkiem się ich nie pozbędziemy, ale na pierwszym planie mamy pełnokrwiste love story. Refleksja na temat instytucji małżeństwa, miłości i realnych relacji między płciami w XIX-wiecznym społeczeństwie przychodzi dopiero później i niejako mimochodem.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Mateczko — odpowiedział Lucyan — dziękuję, że się tak o mnie troszczysz, ale proszę, nie martw się z powodu mojéj kawy i każ mi tylko przyrządzić herbatę; mnie to wszystko jedno.
— Ależ gdzież tam, wszystko jedno; alboż ja nie wiem, że kawa posilniejsza, a tyś się napracował dzisiaj, mój ty biedaku drogi! Marysiu, Marysiu! — wołała przeze drzwi — nastawiaj samowar! A gdzież to moje klucze? — mówiła daléj, szukając ich w kieszeniach swojéj sukni. — Lucysiu, poszukaj mi, moje dziecko, kluczy.
— Są tu, moja matko — rzekł Lucyan, podając staruszce pęk kluczy, które leżały na oknie przy doniczce z kaktusem.
W téj chwili we drzwiach pokoju ozwał się głos kobiecy:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków amen! — odpowiedziała pani Dolewska.
— Pokój temu domowi!
— I temu, kto to mówi!
Z temi pobożnemi pozdrowieniami, weszła do pokoju kobieta w czarnym atłasowym kapturze, w futrze z wielkim lisim kołnierzem i z dwoma podługowatemi, pełnemi książek, workami.
— No, zapomniałaś już o mnie, moja pani Owsicka — rzekła, witając ją, matka Lucyana — zdejmże futro i kaptur, napijesz się z nami herbaty.
— Dziękuję, pani Józefowo, dziękuję, pewnie, że się napiję, nie można odmawiać darów Bożych. Panu Lucyanowi moje uszanowanie! Ciemno w pokoju, to i nie zobaczyłam pana staremi oczyma, panie mój kochany!
— Dobry wieczór pani — odrzekł Lucyan, z grzecznością pomagając pani Owsickiéj w zdejmowaniu futra i kaptura.
— Pewno z kościoła pani idziesz? — spytała pani Dolewska, patrząc na worki z książkami do nabożeństwa.
— A zkąd-że miała-bym iść, jeśli nie z domu Bożego? Toć byłam na nieszporach, które ksiądz Stanisław tak pięknie odprawił, aż dusza się rozradowała. A czemu to pani Józefowa na nieszporach nie była?
— Alboż ja mogę gdzie odejść, mając taką sługę? Z takiemi sługami to istne skaranie Boże. Mój Lucyś dziś kawy nie ma przez tego nicponia, Marysię.
— Wiem ja o tém, wiem! Wszystkie one takie hultajki — kiwając głową i siadając na kanapie, mówiła pani Owsicka.
— Ot i teraz — rzekła żywo pani Dolewska, brząkając kluczami — świecy nie niesie! A to skaranie Boże z tą dziewczyną.
Zaledwie to powiedziała, w sieni błysnęło światło i do pokoju weszła wysoka i barczysta dziewczyna, w płóciennéj spódnicy, z dużą chustą na krzyż przewiązaną na grubéj koszuli, z bosemi nogami i fartuchem, niosąc świecę w wysokim lichtarzu. Skoro ją postawiła, pani Owsicka odezwała się, kiwając głową:
— Ej zbytki, pani Józefowo, zbytki! toż, jak widzę, codzień stearynowe świece palicie.
— At, moja pani Owsicka; Lucyś chce tego, to niech już sobie tak i będzie.
— Aj, panie Lucyanie, panie Lucyanie, na co te zbytki? — prawiła pani Anna. — Dobrze mój nieboszczyk mąż mówił, świéć Panie nad jego duszą...
Nie dokończyła pani Owsicka wspomnień o nieboszczyku mężu, bo we drzwiach ozwał się znowu głos:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków amen — chórem odpowiedziały dwie kobiety.
I do pokoju weszła znowu postać niewieścia, ale całkiem już różna od okazałéj pani Owsickiéj, która mieszkańcom N. imponowała swoją tuszą i swoim lisim kołnierzem.
Wchodząca tą razą kobiecina była nizka i chuda, w czarnéj, wązkiéj sukni i watowanéj salopie, z włóczkową chustką niepewnego koloru na głowie. Z pod owéj chustki ukazywała się marszczona szlarka białego czepka, otaczająca okrągłą, żółtą twarzyczkę z małemi oczkami i wązkiemi usty.
— Jak się ma panna Zuzanna? — rzekła pani Dolewska.
— Jak się ma nasza Szeherezada? — jak mówi ksiądz Stanisław — przemówiła z uśmiechem pani Owsicka.
— Moje uszanowanie pani aptekarzowéj dobrodziejce! moje uszanowanie pani komisarzowéj! do nóżek upadam panu konsyliarzowi! — mówiła panna Zuzanna, dygając i zdejmując swoję watowaną salopę.
— Chodź-że, chodź, panno Zuzanno, siadaj tu z nami, będziemy zaraz pili herbatę — zapraszała pani Dolewska.
— Dziękuję za łaskawe względy pani aptekarzowéj, niech Bóg wszechmogący wynagrodzi, bardzo jestem wdzięczna — odpowiedziała nowoprzybyła, składając ręce na piersi i w dygach podchodząc do stołu.
— Lucysiu! pójdź tu, moje dziecko, i usiądź przy mnie — ozwała się pani Dolewska do syna, który stał zamyślony przy oknie i, jakby obcy temu, co się koło niego działo i mówiło, machinalnie obrywał listki geranium. — Biedny mój Lucyś jakoś nie swój dzisiaj. Czyś ty nie chory, broń Boże, dziecko ty moje?
I mówiąc to, przesuwała rękę po gęstych, czarnych włosach Lucyana.
— O nie, moja matko — odrzekł Lucyan — zdrów jestem zupełnie.
— Ale gdzie tam, pani aptekarzowo dobrodziejko, ozwała się panna Zuzanna — pan konsyliarz dobrodziéj nie może być chory: śnił mi się dziś tak pięknie, a jak ja co wyśnię, to już tak i będzie, jak amen w pacierzu.
— A jakże mój Lucyś śnił się pannie Zuzannie? — spytała matka.
Panna Zuzanna westchnęła, złożywszy znowu ręce, wzniosła oczy w górę i mówiła:
— Och, pani aptekarzowo dobrodziejko, śnił mi się taki cudny ogród, taki cudny, niby to raj niebieski; a w tym ogrodzie był wielki pałac biały, niby to śnieg, a szyby, to jakby brylanty błyszczały, i niby to pan konsyliarz dobrodziéj chodził po tym ogrodzie z jakąś taką śliczną panią, że oczy było mrużyć, patrząc na jéj oblicze; i tak szli sobie, wziąwszy się pod rączki i patrząc na siebie, jak dwa aniołki. A ja niby to byłam ptaszką i siedziałam na najwyższém drzewie z całego ogrodu i myślałam sobie: ot, żeby pani aptekarzowa widziała swego jedynaka w takich zbytkach i z taką piękną panią, toby się ucieszyła, że Pan Bóg najwyższy dał jéj wychować takiego syna, jak pan konsyliarz dobrodziéj. I tak niby to ja patrzę i myślę, aż tu, Chryste Panie! jak wyskoczy z za drzewa poczwara jakaś straszliwa, jak rzuci się na pana konsyliarza i na tę piękną panią, aż we mnie dech zamarł. I myślę sobie: święty Antoni Padewski i Najświętsza Panno Ostrobramska, ratujcie tych dwóch aniołków! Aż niby to ja patrzę, a pan konsyliarz jak porwie poczwarę jedną ręką za głowę, drugą za nogi, tak i rozdarł na dwie połowy, aż ja, niby z wielkiego uradowania, krzyknęłam i obudziłam się. Ale chwała Bogu, że pan konsyliarz poczwarę rozdarł. Patrzyłam w senniku, to tam tak stoi: kto poczwarę we śnie rozedrze, tego żadne złe nie spotka; a że pan konsyliarz ją rozdarł, to znaczy, że tak każde nieszczęście rozedrze. Przecież tak i w modlitwie stoi:
— Dobrze, dobrze, Szeherezado — zabrzmiał we drzwiach głos męzki. — Uważam, Lucyanie, że jesteś w snach panny Zuzanny Samsonem, lwa rozdzierającym.
Na głos ten trzy kobiety śpiesznie powstały, a Lucyan z wyciągniętą dłonią postąpił ku drzwiom.
Z cieniu, na słabo oświetlony środek pokoju, wyszedł mężczyzna, ubrany w długi, czarny surdut, z futrzanym kołnierzem. Nie był on bardzo wysoki, ale w postawie miał pewną godność i powagę, które go wyższym, niż był, okazywały. Twarz jego była ściągła, blada, o dużych, wydatnych rysach; na szerokiém czole rysowały się liczne zmarszczki, oczy duże, szaro-błękitne, podkrążone, miały wyraz cichego cierpienia, słodyczy i miłości. Usta jego były blade, włosy jasne, silnie siwiejące, w całéj osobie wyraz dobroci, myśli i siły moralnéj.
Pani Dolewska z uszanowaniem pocałowała przybyłego w ramię, mówiąc:
— Ksiądz proboszcz w naszéj chatce, więc i błogosławieństwo Bozkie tu z nim wstępuje.
Lucyan w obu dłoniach ściskał rękę księdza, witając go uprzejmemi słowy; ale panna Zuzanna przemocą odebrała tę rękę i ustami zawiesiła się na niéj. Pani Owsicka pochwyciła drugą rękę księdza i podobnież składała na niéj głośne całusy.
— Dobry wieczór, dobry wieczór — mówił ksiądz, uśmiechając się i usiłując wydobyć rękę z uścisków pobożnych niewiast. Ale nie było to rzeczą łatwą.
— Ojcze Stanisławie! proboszczuniu! święty, kochany ojczulku! — szeptały one i całowały w najlepsze.
I Bóg sam wié tylko, jak długo trwała-by ta scena, śród któréj Lucyan patrzył na proboszcza, jak na rozkrzyżowanego męczennika, gdyby nie tryumfalny wjazd Marysi z samowarem, wjazd na ogromnym kocie, który we drzwiach samych wymknął się z piskiem i burczeniem z pomiędzy bosych nóg dziewczyny.
— Psik Burczyk! — wołała pani Dolewska, starając się wypędzić kota. — Pocoś go tu wpuściła, Marysiu? A mówiłam ci już sto razy, żebyś kota nie wpuszczała! psik Burczyk!
Ale z Burczykiem niełatwa była sprawa, wiedział on bowiem z wielokrotnego doświadczenia, co znaczy wniesienie samowara do pokoju, wiedział, że za nim przybędą bułki i śmietanka, z których mu zawsze, po długiém gderaniu i wypędzaniu, dostawała się jakaś cząstka. Nastało więc w pokoju ogólne zamieszanie. Marysia, postawiwszy samowar na stole, wspólnie z panią Dolewską wypędzała Burczyka; pstrokaty kot przebiegał z pod kanapy pod krzesło, z pod krzesła pod stół, unikając wedle możności zbliżenia się ku drzwiom od sieni; samowar na stole piszczał i szumiał, a pani Owsicka i panna Zuzanna ze zdwojonym zapałem całowały ręce księdza proboszcza. W końcu jednak te wszystkie komplikacye tém się skończyły, że Burczyk został w pokoju i tryumfująco usiadł na oknie. Marysia nakryła stół przed kanapą, ponsową, w wielkie czarne kwiaty, serwetą, postawiła na nim samowar, imbryk z białego fajansu, zdobny w girlandę róż, tacę ze szklankami, nalewkę ze śmietanką i talerz z bułkami; panna Zuzanna i pani Owsicka, na widok tych przygotowań, uwolniły z uścisków ręce księdza proboszcza, i całe towarzystwo zasiadło wkoło szumiącego samowara. Pani Dolewska otworzyła wtedy czarną szafkę, stojącą w rogu pokoju, wyjęła z niéj herbatnicę ze szkła zielonego i cukiernicę ze szkła białego i rozpoczęła nalewanie herbaty.
— Przerwałem pannie Zuzannie — z uśmiechem ozwał się proboszcz — opowiadanie jakiéjś nowéj historyi.
— Panna Zuzanna opowiadała nam swój sen o Lucysiu — rzekła pani Dolewska, podając proboszczowi szklankę z herbatą.
— A słyszałem, że uczyniła go Samsonem, lwa rozdzierającym. No, panie Lucyanie, strzeż się teraz zdradzieckiéj Dalili.
— Sądzę, księże Stanisławie — odpowiedział doktor — że w N. i z latarnią Dyogenesa Dalili-bym nie znalazł.
I, usiadłszy obok księdza, zaczął z nim rozmawiać o bieżących sprawach miasteczka.
Trzy kobiety, nie chcąc przeszkadzać rozmowie dwóch ludzi, których uważały za nieskończenie wyższe od siebie istoty, zbliżyły się do siebie i, pijąc herbatę, rozmawiały półgłosem.
— A już to nie darmo nieboszczyk mój mąż, świéć Panie nad jego duszą, mówił — ozwała się, dolewając śmietanki do herbaty, pani Owsicka — że z pana Lucyana będzie człowiek całą gębą. Bywało, dzieciak taki, że patrzéć nie było na co, a już gadał mądrze, jak stary. To mój nieboszczyk, bywało, mówił: Ej, panie mój kochany, zuch będzie z tego chłopca, i do tańca, i do różańca; bo to żwawy, jak skra, a mądry, jak Salomon. Czemu téż to pani Józefowa nie żeni swego jedynaka?
— A z kimże on ma się żenić tutaj? — odrzekła, wzruszając ramionami, matka Lucyana — czy nie z panną Dembowską którą, albo z panną Jęczmionkowską?
— A już to prawda, gdzie im tam do Lucysia! One to, at sobie, poczciwe dziewczęta i nic więcéj, a jemu to mądréj żony trzeba, bo dobrze mówił mój nieboszczyk mąż, świéć Panie nad jego duszą, że mądry z głupim to, panie mój kochany, taka para, jak woda z ogniem; jedno będzie szumiéć, a drugie piszczéć, aż i ogień zgaśnie, i woda wyschnie. A u nas niéma takiéj, jakiéj panu Lucyanowi trzeba.
— A jużci niéma takiéj — odrzekła pani Dolewska, i oko matki z dumą spoczęło na głowie jedynaka. — Ot, moja pani Owsicka, mówiła daléj — pracowałam, pracowałam całe życie, ale Pan Bóg dał mi doczekać tego, że syna wykierowałam na człowieka. Żeby mój nieboszczyk Józef widział jego teraz, toby-to był szczęśliwy! Ale jemu Pan Bóg nie dał doczekać téj pociechy.
I spojrzenie bladych oczu kobiety pobiegło w przestrzeń, jakby przebić chciało ściany domu i ujrzéć śród cieniów nocy grób człowieka, który dał jéj całe szczęście, jakiego doznała w młodości, a umierając, na łzy i pociechy, na troski, dumę i nadzieję, zostawił jéj syna.
— Tak, tak, poczciwe dziecko — ciągnęła daléj pani Dolewska, sprowadzając znowu spojrzenie na piękną głowę jedynaka; — alboż ja nie wiem tego, że on dla mnie zakopał się tutaj, bo nie chce mnie staréj porzucać, albo wlec gdzie w świat z sobą? Ot, gdzieindziéj byłby pewno bogatszy i szczęśliwszy, ludzie-by się poznali na nim i żonę-by pewno znalazł sobie po sercu. Ale już ja stara i Pan Bóg mię może prędko do swojéj chwały zabierze, a wtedy i memu Lucyanowi droga się otworzy; tymczasem jest mi pociechą na starość, i jaką jeszcze pociechą!
I w pracy zgrubiałą ręką otarła oczy, bo w bladych jéj źrenicach zaświeciły łzy.
Dwie słuchające kobiety wzdychały i kiwały głowami, łykając ze smakiem herbatę.
— Doskonała herbata u pani aptekarzowéj dobrodziejki — ozwała się po chwili panna Zuzanna. — Jak człowiek zziębnie, modląc się długo w domu Bożym, to taki napój na zdrowie służy.
— A czy nie masz teraz u siebie herbaty, panno Zuzanno? — spytała pani Dolewska.
— A gdzieby tam u mnie była — smutnie odpowiedziała, źle stojąca w finansach, Szeherezada.
Pani Dolewska nic nie odpowiedziała, ale, przeszedłszy pokój, wyjęła z szuflady szafki starą jakąś gazetę i po chwili część herbaty, znajdującéj się w zielonéj herbatnicy, została w nią zawinięta
Uwagi (0)