W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖
Romans. Po przypadkowym spotkaniu w pociągu główny bohater przez pół książki usiłuje dowiedzieć się, kim w ogóle jest piękna kobieta przedstawiająca się jako „Kameleon”.
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę”. Powieść o tyle nietypowa, że zazwyczaj ulubione przez Orzeszkową sprawy społeczne schodzą na drugi plan. Oczywiście, tak całkiem się ich nie pozbędziemy, ale na pierwszym planie mamy pełnokrwiste love story. Refleksja na temat instytucji małżeństwa, miłości i realnych relacji między płciami w XIX-wiecznym społeczeństwie przychodzi dopiero później i niejako mimochodem.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Żydówka uważnie słuchała mowy doktora i, przy ostatnich jego wyrazach, zaczęła żałośnie kiwać głową, jakby potwierdzając tę smutną, o częstych między niemi chorobach, prawdę.
— Widzisz — mówił daléj młody apostoł sanitarnych idei — sama czujesz słuszność słów moich, a nie chcesz zastosować się do nich.
— To prawda, wielmożny panie, ny, ale cóż robić! u nas biédnych gospodarka, a tyle dzieciów!
— Alboż Lejba, krawiec, nie ma dzieci? a jednak u niego w izbach czysto, i dla tego już rok minął, jak nikt z jego rodziny nie chorował.
— Dziękować wielmożnemu panu, co ich nauczył tego, żeby u nich czysto było — ozwał się stojący we drzwiach domu i słuchający rozmowy nizki, ryży, w długim surducie żyd.
— Otóż, bardzo mię martwi — odpowiedział Lucyan — że was tego samego nauczyć nie mogę. Jesteś porządnym rzemieślnikiem, Chaimie; najlepszy z ciebie stolarz w N. i w okolicy całéj, a nie możesz nakłonić do tego żony, żeby codzień izby wymiatała, otwiérała okna na kilka minut i zmieniała ubranie choréj matce i małym dzieciom.
— Ny, Sure! Czy słyszysz, co wielmożny pan doktor gada? — odezwał się ryży żydek, patrząc na żonę. — Idź wymiatać stancyą, zaraz!
— Bądźcie zdrowi, moi kochani — z łagodną życzliwością rzekł Lucyan, podnosząc rękę do futrzanéj czapki. — Nie gniewajcie się na mnie za moje przestrogi, ale widzicie, ja wam dla waszego dobra radzę.
— Aj waj! co to wielmożny pan doktor gada — zawołał żyd, chwytając się za ryże pejsy — my za pana doktora co Sobota modlim się w szkole, za to, że od tego czasu, jak pan doktor przyjechał, połowa ludzi choruje co dawniéj. Daj Boże panu sto lat życia!
— Dziękuję, dziękuję — z uśmiechem odrzekł Lucyan. — Jutro znowu do was przyjdę.
Żyd pokłonił się i zniknął w nizkiém wnętrzu chaty, a po chwili z mieszkania Chaima wyjeżdżała kupa wymiecionego śmiecia i rozlegał się krzyk broniących się od czesania i mycia żydziaków.
Lucyan przebył wszerz szeroką ulicę, w środku któréj stały mętne kałuże roztopionego śniegu, i wszedł do innego domku. Po chwili wychodził zeń w towarzystwie jakiéjś mieszczanki, która z czerwoną chustką na głowie, z wrzecionem w ogorzałéj ręce, żegnała „wielmożnego doktora“ nizkiemi pokłonami i prosiła, aby jutro przyszedł znowu do jéj chorego męża.
— Nie dawaj wódki mężowi — odpowiedział doktor — inaczéj nigdy nie wyzdrowieje.
— A cóż robić, kiedy pije i pije! — zajęczała kobieta.
— Narzekaj na samę siebie, Jakubowo — z lekkiém napomnieniem odezwał się Lucyan — bo ile razy lepiéj już było mężowi twemu, tyleś razy przyniosła mu z karczmy wódki. Cud to prawdziwy, że jeszcze żyje dotąd; ale jeżeli będziesz daléj robiła to samo, przestanę przychodzić do was, bo widzę, że nic nie poradzę.
— Ach panoczku, gołąbku! — zawołała kobieta, plaskając rękoma — nie opuszczaj-że nas biednych ludzi! Toć mój stary dawno-by umarł, żeby nie ty, panoczku.
I odrzuciła baba wrzeciono w sień, a obydwiema rękoma pochwyciła rękę Lucyana i ustami przylgnęła do niéj.
Doktor łagodnie usunął rękę z energicznego uścisku mieszczanki i rzekł:
— No, któżby chciał was w biédzie opuszczać, moja Jakubowo. Tylko widzicie — dodał surowiéj — kiedy nie spełniacie moich zaleceń, to nie widzę potrzeby przychodzić do was.
— Panoczku, rybko! już ani kropelki nie dam staremu!
Uśmiechnął się Lucyan.
— No, pamiętajcie — odpowiedział — a tymczasem bądźcie zdrowi.
Znowu podniósł rękę do czapki, która mu piękne czoło ocieniała i odszedł, a baba podniosła wrzeciono i przez chwilę jeszcze stała we drzwiach domu, patrząc za odchodzącym i kiwając głową. Poczém westchnęła, przełożyła wrzeciono w lewą rękę, a prawą zakreśliła w powietrzu wielki krzyż za Lucyanem, szepcąc:
— Daj jemu, Boże, zdrowie i Najświętsza Panno! taki rozumny, a rozmawia z każdym, niby to z równym sobie.
Tak mrucząc, weszła do chaty, a Lucyan znikł znowu we drzwiach innego domu.
Ale dom, do którego wszedł tą razą, znacznie porządniejszą miał powierzchowność, niż dwa poprzednie. Mały on był, o czterech tylko, ale czysto wymytych okienkach; ganeczek miał oparty o dwa białe i prosto stojące słupy, z dwoma wschodkami i z dwiema drewnianemi ławeczkami bez poręczy.
Lucyan wszedł najprzód do dość obszernéj sieni, w któréj stały różne gospodarskie naczynia. Zdjął futro, położył je na przewróconych dnem do góry nieckach i z czapeczką w ręku wszedł do pokoiku na prawo. W pokoiku tym smutno było i ubogo, ale chędogo i porządnie. Stało tam łóżko czysto zasłane, za wykrzywionym trochę parawanikiem; parę starych, jak świat, komódek, duży, czerwono malowany stół pod oknem i kilka podobnych-że stołków pod ścianami. Na ścianach wisiało kilka lichych sztychów, także w czerwonych, drewnianych ramach.
Na widok wchodzącego Lucyana, powstała siedząca przy stole kobieta i śpiesznie złożyła z kolan kilka sztuk grubéj bielizny, któréj cerowaniem była zajęta. Kobieta ta wyglądała na lat czterdzieści; słuszna była i chuda, z żółtą twarzą i małemi oczkami. Miała na sobie wązką czarną spodnicę i takiż kaftan, oszyty starym wytartym aksamitem; na głowie jéj z pod czarnego czepka, który wyglądał już na ciemno-szary, wychodziły dwa pasma siwiejących, gładko przyczesanych włosów, które na skroniach tworzyły dwa esy, zwane niegdyś filutkami. Była to pani Grodzicka, bardzo przez tameczną publiczność poważana mieszkanka N., a poważana głównie dla tego, iż była niegdyś obywatelką, a nawet nieboszczyk mąż jéj piastował w mieście powiatowém urząd sędziego, zkąd téż i jego podupadłą wdowę nazywano ogólnie sędziną. Pani sędzina atoli w smutném znalazła się położeniu po śmierci pana sędziego, który, jak ludzie mówili, lubił z buteleczki pociągnąć i dla tego zrujnował swoje gospodarstwo i interesa. To-téż po jego śmierci, wierzyciele sprzedali majątek, a wdowie, pozostałéj z dwojgiem dzieci, zaledwie okroiła się sumka na kupienie małego domku w N. Osiadła téż stale w miasteczku i częścią pracą rąk, częścią z darów zamożniejszych sąsiadów w okolicy, utrzymywała siebie i dzieci. Ale Napoleon I-szy na wyspie świętéj Heleny nie tyle pamiętał świetną przeszłość swoję i nie tyle bolał nad jéj utratą, co pani sędzina Grodzicka. Podobnie, jak ów sławny monarcha na odludnéj wyspie chorował na Waterloo, tak ona chorowała na swoję utraconą Wólkę; a że wszystko, co się utraciło, wydaje się zwykle stokroć droższém i piękniejszém, niż było w istocie, więc i pani Grodzicka wyobrażała sobie, iż była niegdyś bardzo, bardzo bogatą. Skromny, choć wygodny dom w Wólce, zamienił się w jéj wyobraźni w pałac, nejtyczanka w karetę, chłopak, wyrostek z przedpokoju, w kamerdynera, a sypialny pokój, w którym niekiedy uprzędzione motki wisiały na ścianach, w budoar. To samo stało się z jéj minioną pięknością, która, obok pałacu i karety, stanęła w jéj wyobraźni, otoczona aureolą jakiegoś czarodziejskiego uroku i ukazywała jéj w przeszłości mnóztwo rycerzy, podbitych jéj wdziękami.
Stosunki familijne nie mniéj olbrzymie przybrały rozmiary i mało brakło, aby z któréjkolwiek strony nie zaczepiły Burbonów lub Habsburgów. Wielka to podobno prawda, że każdy prawie człowiek ma swego konika, na którym jeździ; ale pani Grodzicka miała aż trzy koniki, na których tak galopowała, że nikt inny dopędzić-by jéj nie mógł i w każdéj rozmowie umieszczała niezawodnie swój budoar, swoję płeć alabastrową i siostrzenicę, marszałkową X. Mimo to wszystko, była to sobie kobiecina poczciwa, kochająca swoje biedne dzieci nad życie. Miała téż i tę zaletę, że, mimo ogólnego współczucia, jakie wzbudzała, udawała się do jałmużny tylko w ostateczności i wyszukiwała wszelkich środków zapracowania sobie jakiego grosza praniem, szyciem, cerowaniem; ale, że potrzeby miasteczka były małe, nie zawsze dostawała robotę i nieraz była zmuszoną do przyjęcia drobnych darów, smutnie nad tém rozmyślając, że gdy miała budoar, płeć alabastrową i siostrzenicę marszałkową, sama innym podobnych udzielała darów.
Na widok wchodzącego Lucyana, szybko położyła na stole swoję grubą robotę, nieznacznie poprawiła na skroniach filutki, ociągnęła starym aksamitem oszyty kaftan i bardzo uprzejmym dygiem powitała doktora.
— Jakże się ma chora? — spytał Lucyan, po wzajemnie wymienionych wyrazach powitania.
— Już odra przechodzi — odpowiedziała pani Grodzicka — ale gorączkę biedne dziecko ma jeszcze silną. Niech pan Lucyan zobaczy.
I przez wązkie, nizkie drzwiczki wprowadziła doktora do malutkiego pokoiku, w którym leżała chora na odrę dwunastoletnia dziewczynka.
— Jakże się dzisiaj czuje moja mała pacyentka? — z uśmiechem spytał Lucyan, siadając przy łóżku choréj i borąc jéj rozpaloną rękę.
Ładne, nawet odrą nieoszpecone dziecię, z pełném zaufania spojrzeniem, zwróciło ku niemu twarzyczkę i odrzekło:
— O, daleko mi już lepiéj.
— To dobrze, to dobrze — mówił młody doktor — bo téż musimy się bardzo nudzić, leżąc w łóżeczku. Jesteśmy zwykle tak czynni. A co tam bez nas nasze kurki porabiają? — dodał.
— Czubata przychodzi do mnie — odrzekła dziewczynka takim tonem, jakby rozmawiała ze swoim małym braciszkiem — a i Burek zawsze przy mnie.
— A kotek znakomity — rzekł żartobliwie Lucyan, biorąc z ziemi małego szarego kotka i podając go dziewczynce — on kocha swoję panią. A lekarstwo czy bardzo niesmaczne?
— Wszystko, co tylko pan zapisze, to już smaczne — odpowiedziało dziecię, ciągle tém samém, pełném zaufania spojrzeniem, patrząc w twarz doktora.
— Cieszę się, że tak znam smak Walerki — mówił znowu Lucyan, gładząc kotka — ale teraz, gdy już gorączka mniejsza, będziemy pili tylko orszadę.
I przez kilka chwil jeszcze, w taki pełen łagodności sposób, porozmawiawszy z chorém dzieckiem, wychodził z pokoju.
— Mamo! mamo! — zawołała dziewczyna do towarzyszącéj doktorowi matki, a gdy pani Grodzicka zbliżyła się do niéj, rzekła:
— Niech się mama nachyli, coś powiem do uszka.
Nachyliła się pani Grodzicka, a dziecię szepnęło:
— Wié mama, że jak pan Lucyan przyjdzie do mnie, to mi zaraz i bez lekarstwa nawet lepiéj.
— Niech mu Pan Bóg błogosławi, moje dziecko — odrzekła matka. — Biédna dziecina, wygód nie ma takich, jakich potrzeba — smutnie, kiwając głową, mówiła daléj do doktora pani Grodzicka. — Kiedyś bywało inaczéj: żeby tak naprzykład w Wólce zachorowała, zaraz-bym ją do mego budoaru przeniosła, a tam, mój panie Lucyanie, i sufit był wysoki, i okna duże, światłe, to zaraz-by dziecku zdrowiéj było, niż w téj ciupie. Ach, biéda, mój panie Lucyanie, biéda!...
Jakby w odpowiedź na to westchnienie podupadłéj sędziny, w sieniach zabrzmiał stentorowy śmiech męzki, od którego aż zatrzęsły się szyby w oknach i wnet ukazała się ogromna postać mężczyzny o szerokich barkach, siwych włosach, zawiesistych, białych wąsach i czerstwéj, rumianéj, rozjaśnionéj poczciwemi oczyma twarzy. Wchodzący miał na sobie surdut i spodnie z grubego szarego sukna, a w ręku trzymał czapkę z popielatych baranków.
— Ho, ho, ho! — zaśmiał się we drzwiach powtórnie i grubym głosem mówił, zbliżając się ku gospodyni domu: — Jak się ma pani sędzina? jak zdrowieczko? jak się powodzi? — A spostrzegłszy Lucyana, otworzył ku niemu ramiona i jeszcze głośniéj zawołał: — Ho, ho, ho, ho! mosanie tego, a kogoż ja tu widzę? nasz konsyliarz, mosanie tego, ho, ho, ho!...
— Jak się ma pan Dembowski — odpowiedziała pani Grodzicka, witając rubasznego szlachcica z godnością, stosowną do jéj przeszłéj wielkości — kopę lat nie widziałam pana.
— A kopę, kopę — mówił pan Dembowski, siadając na stołku, który się o mało nie złamał pod jego ciężarem — dobrze pani sędzina mówisz o kopie, bo właśnie moja jéjmość przysłała pani kopę jaj od swoich czubatych, a ja przyjechałem na ośmince kartofli, ho, ho, ho!...
— Bóg zapłać państwu — odpowiedziała pani sędzina. — To w samę porę, bo już nic kartofli nie mam, a w tym roku taka drożyzna. W Wólce to bywało nieboszczyk mąż takie łany kartofli sadził, że jak okiem zajrzéć, a teraz...
— Każ-że pani sędzina znieść to wszystko do siebie, bo ot mój wózek pod samym gankiem stoi.
Pani Grodzicka westchnęła i po chwili odrzekła:
— Żeby tak w Wólce, tobym kazała memu kamerdynerowi zdjąć te rzeczy z wózka, ale tutaj... chyba jak Mieczek przyjdzie.
Jakby na zawołanie, wpadł do pokoju trzynastoletni Mieczek, syn pani Grodzickiéj, żwawy i tęgi chłopak, z pojętną miną i bystremi oczyma.
— Gdzież to mój uczeń przebywał? — spytał Lucyan, biorąc za rękę zasapanego i spotniałego od zmęczenia chłopca.
— W śnieżki grałem z Adasiem i Tomkiem — odpowiedział raźno.
— Jakto w śnieżki? człowieku, toż na świecie błoto, nie śnieg! — rzekł łagodnie Lucyan.
— Ej, tam pod płotem księdza proboszcza, taki jeszcze śniég czysty i twardy, niby kamień — odrzekł Mieczek, bawiąc się guzikiem od surduta doktora.
— A lekcyą na jutro umiész? — spytał Lucyan.
— Jakżeby nie! albom to ja kiedy lekcyi nie umiał?
— I to prawda; ale to mnożenie...
— Ej już nauczyłem się: sześć razy siedm czterdzieści dwa, trzy razy ośm dwadzieścia cztery, widzi pan Lucyan.
W czasie téj rozmowy, pani Grodzicka cicho rzekła do pana Dembowskiego:
— Czy wiész, panie Dembowski, pan Lucyan taki dobry, że już blizko od roku uczy mego chłopca.
— Poczciwy z kościami człowiek, mosanie tego — odszepnął szlachcic tak cicho, że aż się okna zatrzęsły.
— Mieczku, idź weź z woza pana Dembowskiego worek z kartoflami i kosz z jajami i wnieś do śpiżarni.
— A niech ci
Uwagi (0)