Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖
Na zgliszczach zakonu to powieść historyczna Zuzanny Morawskiej, której wydarzenia rozgrywają się w XV wieku.
Autorka przedstawia starcie Wschodu, czyli Polski, Litwy, Żmudzi, z Zachodem, reprezentowanym przez Zakon Krzyżacki i Niemców. W powieści przedstawia jednak nie tylko realia związane z prowadzeniem działań wojennych, lecz także ukazuje codzienność i obyczajowość. W wyważony sposób przedstawia najważniejszych bohaterów bitew — zwraca uwagę zarówno na cechy świadczące o ich heroizmie i waleczności, jak i na słabości oraz skłonności do intryg, słowem, obrazuje ich dwa oblicza — oficjalne i codzienne. Morawska umieszcza w swojej powieści również bohaterów młodzieżowych, by historyczną rzeczywistość uczynić bardziej przystępną młodszym czytelnikom.
Zuzanna Morawska to polska pisarka tworząca na przełomie XIX i XX wieku. Zasłynęła przede wszystkim jako autorka powieści dla dzieci i młodzieży, często o tematyce historycznej. Na zgliszczach zakonu to jej dzieło z 1911 roku.
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
Jeno brat wielkiego mistrza siedział ze spuszczonym wzrokiem.
Michał Kochmajster dał jakiś niepostrzeżony znak Henrykowi Leuchterowi, a ten nie odzywając się już ani słówkiem, wymknął się z posiedzenia.
A w komnacie wrzało i wrzało. Stare wino z piwnic Kochmajstra, napełnianych daniną kupców z Torunia i całej komandorii, podniecało umysły, rozgrzewało niechęcią do Plauena, zapalając miłością i uwielbieniem ku Kochmajstrowi, jakby w nie piwniczy wsypał stosownego do okoliczności proszku.
A na zamku malborskim siedział mistrz Henryk von Plauen i wcale niewesołymi bawił się myślami.
Wiedział on o wrzeniu i niechęci, jakie się podnosiły w Zakonie, nie przypuszczał jednak nigdy, żeby gad zjadliwy aż tak daleko zapuścił swe korzenie. Czuł się wielkim i o tej wielkości i sile miał jak najwyższe pojęcie. Ba, nie tylko pojęcie, lecz wprost mówił:
— Nikt mnie zastąpić nie zdoła, beze mnie byłyby to tylko zgliszcza Zakonu!
Nie trapił go więc niepokój o jego własną osobę, zdawała mu się nadto potężną i nietykalną, lecz w tej chwili otrzymał wieści o bliskim już dojściu do skutku zjednoczenia Litwy z Polską. To go nurtowało.
— Byłoby to już rzeczywistą zgubą Zakonu — wyszeptał targając szeroką dłonią siwiejącą brodę.
Wtem krótki głos trąbki z wieżycy ozwał się po dwakroć.
„Ktoś ze swoich” — pomyślał Plauen z pewną otuchą.
I mimo woli przysunął się do okna. Lecz nic nie dojrzał. Okno wychodziło na boczny dziedziniec. Chciał klasnąć w dłonie i kazać dowiedzieć się, kto by przybywał, wstrzymał się wszakże i szepnął:
— Zbytnia ciekawość w żadnym razie nie przystoi.
Nie potrzebował wszakże długo czekać. Zjawił się Hilt, od niejakiego czasu knecht służbowy, i rzekł:
— Jego miłość Henryk Leuchter, marszałek Zakonu.
I oto zaraz wkroczył znany nam dostojnik, a za nim kilku uzbrojonych rycerzy.
— Każ im odejść! — zawołał wielki mistrz, marszcząc brwi groźnie.
Lecz marszałek stanął przed nim i skłoniwszy się według wszelkiego regulaminu, uroczystym rzekł głosem:
— Z postanowienia najwyższej rady Zakonu mam rozkaz uwięzienia waszej dostojności!
I trzymał przed jego oczyma pergamin opatrzony podpisami dwunastu komturów, na których czele widniało nazwisko Kochmajstra.
Plauen rzucił okiem na pismo.
Wszystko było według nakreślonej ustawy Zakonu. Wstał więc, wyprostował się, obrzucił pełnym pogardy wzrokiem byłego swego doradcę i rzekł:
— Gdzież mnie zawiedziesz, ty podły lisie?
Leuchter skinął na przybyłych z nim zbrojnych. Ci przysunęli się z przygotowanymi więzami.
— Co? — zapytał Plauen tak wyniosłym głosem i zmierzył ich tak dumnym spojrzeniem, że ci opuścili ręce. — Czy myślisz, ty psie podły, ty hańbo Zakonu, że ja, wielki wasz mistrz, jestem takim, jak ty, gadem?! — zawołał Plauen. I splunął w twarz Leuchterowi, a otworzywszy okno, grzmiącym głosem rozkazał: — Zbroję i konia!
I siadł najspokojniej na dawnym swym miejscu. Leuchter nie spuszczał go z oczu. Plauen zdawał się nie postrzegać jego obecności. Patrzył dumnie przed siebie, a żaden muskuł na jego twarzy nie drgnął niepokojem. Lecz żaden też odgłos w podwórcach nie znamionował obrony.
Głuche stąpanie kopyt końskich i chrzęst niesionej zbroi przerwał ciszę. Plauen podniósł się. Otoczyli go zbrojni.
Gdy był przed gankiem i giermek chciał mu podać zbroję, Leuchter odsunął go, odzywając się rozkazującym głosem:
— Zbroja i miecz niepotrzebne!
Hilt wykrzywił uśmiechem swą płaską twarz. Ulubiony pies nawinął się pod nogi Plauena, lecz ten kopnął go w brzuch ostrogą tak silnie, że od razu jelita z niego wyszły, a biedne zwierzę tarzało się w konwulsjach konania.
— Tak będzie z całym Zakonem! — rzucił Plauen, wskazując psa, i dosiadł konia.
Otoczono go ze wszech stron. Leuchter jechał tuż obok, bacząc na każdy ruch więźnia.
Po kilku dniach smutnej jak pogrzeb podróży dojechano do Pokrzywna, czyli Engelsburga, w Grudziądzkiem. Gdy podwoje engelsburskiego zamku zamykały się za byłym mistrzem, ten donośnym głosem zawołał:
— Przy obiorze Kochmajstra wyprawcie jednocześnie ucztę na zgliszczach Zakonu!
Jagiełło, chcąc przyciszyć umysły niezadowolone z pokoju toruńskiego, starał się wszelkimi siłami kraj wewnątrz i zewnątrz umocnić. Nadarzyła się ku temu sposobność. Zygmunt Luksemburski w tym czasie ogłosił się cesarzem niemieckim, potrzebny mu więc był spokój od strony wschodniej. Zaprosił więc Jagiełłę na uroczystości koronacyjne, a chociaż ten nie wierzył chytremu Luksemburczykowi, chociaż niechętnie podróż do Wiednia i węgierskiego Budzynia podejmował, pojechał wszakże w otoczeniu najznakomitszych panów duchownych i świeckich, na których czele stał uczony podkanclerzy, arcybiskup Mikołaj Trąba, oraz Jan z Tarnowa i wielu innych. Brakowało jeno ulubieńca i sekretarza królewskiego, Zbigniewa z Oleśnicy, bo ten za zezwoleniem króla na duchownego właśnie się kształcił. Miejsce jego zastąpił Jan Mężyk, również biegły w piśmie i językach cudzoziemskich.
Zygmunt dla zjednania sobie sojusznika w Polsce odstąpił jej 12 miast polskich, o które ciągłe były spory.
Węgrzy chętnie na to patrzyli, mieli bowiem swoje rachuby na Władysława Jagiełłę. Panowie polscy również nie byli krzywi z nabytku na granicy węgierskiej, mówiąc:
— Choć tym sposobem wynagrodzimy sobie nieco niedobory, które nam się od Krzyżaków należały.
— A trzeba też baczyć i na przyjaźń z Węgrami — dodawano.
Ale chytry Zygmunt, jak zwykle, płaszcz na dwóch ramionach nosił, jednocześnie więc i Jagielle składał hołdy, i Krzyżaków do wojny z Polską podburzał, i Plauena namawiał do przyjaźni z Witoldem ku oderwaniu Litwy.
Całym szczęściem dla nas były owe niezgody w Zakonie.
Witold nie wchodził w układy z Krzyżakami, bo na swoją rękę politykę prowadził, obracając wciąż oczy na wschód, na Ruś. Ludność zaś Litwy i Żmudzi, nękana wciąż przez Krzyżaków, skłaniała się coraz więcej ku Polsce, widząc w niej jedyną dla siebie pomoc. Tę ostatnią skłonność postanowił Jagiełło wyzyskać i na jednej z poufnych narad rzekł:
— Trzeba Litwę z Polską w jedno państwo połączyć.
— Jest to myśl tak wielkiej doniosłości, iż możemy jeno najmiłościwszemu panu spełnienia onej życzyć! — skłonił się Jan z Tarnowa.
— A najpierwszym krokiem ku temu jest pilne rozszerzenie i ugruntowanie chrześcijaństwa na Litwie i zaprowadzenie wiary świętej na Żmudzi — ozwał się podkanclerzy państwa, arcybiskup Mikołaj Trąba.
— Rzecz to duchowieństwa — odparł monarcha.
— I niewiast — dodał podkanclerzy z uśmiechem.
Spojrzano na niego z wielkim zdziwieniem.
— Tak, niewiast — powtórzył. — Tam gdzie ksiądz dotrzeć nie zdoła, niewiasta obdarzona silną wiarą, a także delikatnością obejścia, potrafi. A ku temu potrzebuję waszego zezwolenia, miły kasztelanie — zwrócił się do Jana z Tarnowa.
Kasztelan pojrzał nań zdziwiony.
— Nie dziwujcie się — pochwycił podkanclerzy — Salomea Bobrownicka jest pod waszą opieką. Bez waszego zezwolenia żadnego ważniejszego kroku nie uczyni.
— A bez mego zezwolenia zaręczyła się z jakimś fryzlandzkim książątkiem bez znaczenia i ziemi — przerwał dość niechętnie kasztelan.
— Ale zaraz ku wam z tą wieścią wysłała, a Karol von Leuwarden po uzyskaniu rozwiązania ślubów w Rzymie osobiście wam hołd złożył — przypomniał podkanclerzy. — A nawet najmiłościwszemu panu miał szczęście być przedstawionym — dodał.
— Przypominam sobie — rzucił Jagiełło. — Ale o cóż rzecz właściwie idzie? — zapytał.
— Żeby kasztelan, jako opiekun, dał pozwolenie Salomei Bobrownickiej do przybrania sobie właściwego otoczenia i wyruszenia na Żmudź w celu szerzenia i wszczepiania wiary świętej, a tym sposobem przygotowania jeszcze więcej umysłów do połączenia się zupełnego z Polską.
— Przecież ta wasza misjonarka ma już naturalnego opiekuna w małżonku, owym książątku — uśmiechnął się Jagiełło.
— Nie, najmiłościwszy panie — ozwał się kasztelan — Karol von Leuwarden otrzymał uwolnienie od przysięgi danej Krzyżakom, z warunkiem, że przez lat trzy odbywać będzie pokutę w jednym z najsurowszych klasztorów. Wybrał sobie klasztor ojców cystersów w Jędrzejowie, a tam odbywając pokutę, uczy się jednocześnie polskiej mowy.
Król, który lubił wiedzieć o domowych sprawach swych poddanych, uśmiechnął się i rzekł:
— Wielce osobliwa historia!
A kasztelan rzekł uprzejmie do arcybiskupa:
— Skoro jego ekscelencja uważa, że mieszanie się kobiet w sprawy rozszerzania wiary świętej może być przydatne, wydam zaraz rozkazy, żeby do Bobrownik zaniesiono moje pozwolenie.
— Będzie to krok ku połączeniu Litwy z Polską — uśmiechnął się król.
I zaczął snuć rozmaite plany co do zwołania szerszej narady.
Było to już w jego charakterze, że gdy raz co postanowił, chciał niezwłocznie postanowienia onego dokonać. Rozesłano też zaraz wici, zapraszając panów polskich na zjazd do Sieradza.
Jednocześnie Mikołaj Habdank Skarbek z Góry i Jan Nałęcz wyjechali na Litwę dla porozumienia się z Witoldem, który w owym czasie świeżo zbudowany w Wielonie zamek obsadzał. Przybycie panów polskich wielce było na rękę Witoldowi.
„Muszą się ze mną liczyć — myślał sobie — zarazem dam tym dowód mistrzowi inflanckiemu, że mam takich, którzy po mojej stronie staną, i o jego groźby zgoła nie dbam”.
Przyjął też posłów z wielką okazałością, mówiąc:
— Dobry to znak dla nowego zamku, gdy najpierw takich dostojników w podwojach swoich gości.
— Z rozkazu monarchy przynosimy jego wielkości darowiznę zameczków na Podolu — ozwał się Habdank i wymienił nazwę onych.
Witold uśmiechnął się i rzekł:
— Wielcem wdzięczen królowi polskiemu, a memu stryjecznemu. Od przybytku głowa nie zaboli.
W duszy zaś rzekł:
„Musi mnie potrzebować, że tak obdarza. Ano, zobaczymy”.
W dalszej rozmowie Jan Nałęcz tak począł:
— Nie będzie nigdy spokoju ani od Krzyżaków, ani od mistrza inflanckiego, póki Litwa i Polska nie zjednoczą się w jedno państwo.
„Aha, już wiem, gdzie raki zimują — pomyślał sobie Witold — chce mnie stryjeczny z Litwy wydziedziczyć”.
Głośno zaś rzekł:
— Toć się Jagiełło mieni królem Polski i Litwy...
— Tak — podjął Habdank — ale dla szczęśliwości obu narodów trzeba zupełnego zjednoczenia; trzeba żeby Litwa i Polska miały jednakowe prawa.
Wtem gwar, płacz i szczęk broni dał się słyszeć za oknami zamku.
Zerwał się Witold, zerwali się goście. Wtem wszedł urzędnik skarbowy, oznajmiając:
— Tłum ludu przyszedł ze skargą, że im podjazd krzyżacki zabrał dobytek, a kobiety i dzieci zabiera do niewoli. Tenże sam podjazd gotuje się do oblegania zamku.
— Gotować się do obrony, zwołać, kto żyw w zamku! — wydawał Witold rozkazy, zgrzytając zębami. I przypasywał miecz, a jednocześnie zwracając się do posłów, mówił: — Wybaczcie, muszę przyjąć nowych gości.
— My z wami! — zawołał Skarbek, oglądając się za odpasanym mieczem.
— Mamy nieszpetny, dobrze uzbrojony poczet. Trzeba mu dać rozkazy — rzekł Nałęcz.
I pochwyciwszy miecz, wybiegł, a Skarbek i książę pospieszyli za nim.
— Nie czekać, aż się wezmą do szturmu, wyjść naprzeciw! W polu damy im radę! — rozkazywał Witold.
Wkrótce niewielka załoga co tylko wystawionego zamku przebiegła most i nim Krzyżacy się opatrzyli, otoczyła ich ze wszech stron.
Zawrzała walka sroga, zacięta.
Chłopi okoliczni usłyszawszy, że książę stanął w ich obronie, pochwycili topory, siekiery, drągi, co kto miał pod ręką, zajęli tyły Krzyżakom, a kobiety i dzieci podawały kamienie lub z całej siły rzucały je na nieprzyjaciół. Dowództwo nad nimi objęła młoda i rosła dziewka, z nią druga, dość leciwa, ale wielce krzepka i sprawna, umiejąca sobie radzić jakoby wódz wyćwiczony.
Po dwugodzinnej walce Krzyżacy leżeli zabici lub ranni pod murami Wielony; inni, powiązani przez chłopów, rzuceni jak snopy, oczekiwali swego losu.
Był to ostatni już krok gwałtów i napadów, uczynionych z rozkazu mistrza Plauena. Witold, uradowany z odniesionego zwycięstwa, odpasując miecz okrwawiony, rzekł jakby do siebie:
— Tak, połączenie Litwy z Polską jest konieczne! Zatoczyć beczki z piwem w podwórzec, nie żałować jadła! — rozkazał. A zasiadłszy z posłami przy biesiadnym stole, napełnił puchar miodem i wzniósłszy go do góry, zawołał: — Za zdrowie naszych gości, a też za pomyślność połączenia Litwy z Polską!
I wychylił puchar do dna.
— Za zdrowie księcia Witolda, wielkiego wojownika, i pomyślność obu złączonych narodów! — zawołał Skarbek, wznosząc z kolei puchar.
— Za szczęśliwe powodzenie zamku Wielony, który z wspólnie przelanej naszej krwi chrzest otrzymał! — zakończył Nałęcz.
Serdeczności, wylaniu uczuć i wypróżnianiu pucharów nie było końca. Aż książę rzekł:
— Toć się i tym dzielnym białogłowom coś należy, które objąwszy nad niewiastami dowództwo, tak umiejętnie nam dopomagały.
— Nie darmo ksiądz arcybiskup Mikołaj mówił, że gdzie duchowny ni rycerz wcisnąć się nie zdoła, tam niewiasta dosięże! — rzekł z uśmiechem Skarbek.
— Jakoż? — zapytał Witold.
Więc mu opowiedziano rozmowę i wysłanie niewiast na Żmudź dla szerzenia wiary świętej.
Witold szczerze był tym opowiadaniem nie tylko ubawiony, ale wprost do głębi przejęty.
— Pozwolicie, ichmoście, aby one białogłowy weszły? — zapytał.
— Ba, czemu nie! — odpowiedzieli jednogłośnie.
Niebawem z rozkazu Witolda wprowadzono owe dwie niewiasty. Miały już czas zrzucić opylone i okrwawione szaty, a w szarych płótniankach i takichże namitkach bardzo dostojnie wyglądały. Nie zasromały się też widokiem rycerzy.
— Sienicha! — zawołał Witold.
— Do usług jego książęcej mości — rzekła skłaniając się stara.
— Boga mi, toć to dziedziczka Bobrownik! — zawołał Nałęcz.
— Nie mylisz się, cny rycerzu — odparła skinąwszy głową Sala.
— Toć i mnie z waszych rąk opatrunek się dostał pod Grunwaldem — mówił podchodząc ku niej Skarbek.
— Jako przystało, jako przystało — rzekła z uśmiechem Sala.
— Ale skądże was losy tutaj jako aniołów opiekuńczych przyniosły? — zapytał Witold, przypatrując się z wielkim zajęciem Sali.
— Przyszłyśmy na Żmudź, by jak najprędzej ujrzeć zatknięty krzyż na miejscu pogańskich ołtarzy — rzekła dziedziczka Bobrownik.
— I doczekać się zbratania obu ludów — dodała Sienicha.
— No no, jakaż to siła i wytrwałość! — dziwił się Witold.
— Bo jestem Polką! — rzekła Sala, podnosząc głowę.
— A ja Żmudzinką! — dodała Sienicha.
I nie było końca zapytań.
Zaproszone do biesiadnego stołu, wcale się nie sromały. Opowiadały jeno z wielką prostotą, że lud coraz więcej nabiera zaufania do wiary świętej.
— Jeżeli tak dalej pójdzie, przy łasce bożej wkrótce cała Żmudź zostanie nawrócona — mówiła Sienicha.
— I wraz z Litwą złączona z Polską — dodała Sala.
Witold w wielkim uniesieniu i podziwie traktował obie jako rycerzy. Wychylił puchar za zdrowie, a napełniony znów miodem, podawał jednej i drugiej. Lecz kobiety podziękowały mówiąc:
— Prócz wody, żadnego innego napitku nie używamy.
A posiliwszy się nieco, wysunęły się prawie niepostrzeżenie, zostawiając w podziwie i wielkiej zadumie tak Witolda, jak i jego gości.
Rzeczywiście, praca Sienichy i Sali, podejmowana niespełna od roku, dawała zdumiewające wyniki. Zdawało się, że jakaś nadzwyczajna łaska, cud towarzyszy poświęceniu dwóch przejętych wielką ideą niewiast.
Gdy Skarbek i Nałęcz wrócili do Krakowa, niosąc wieść pomyślnie załatwionej sprawy z Witoldem, król, który przez ten czas zwoływał zjazdy i przygotowywał przez swych zaufanych umysły, powitał ich z rozradowanym obliczem, mówiąc:
— Wszystko idzie jak najlepiej, za kilka niedziel dokonamy zjednoczenia!
A wybrał ku temu Horodło nad Bugiem, w ziemi chełmskiej, uważając je jako punkt środkowy tak dla Polski, jak i Litwy, a również Wołynia i wielu innych ziem
Uwagi (0)