Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖
Na zgliszczach zakonu to powieść historyczna Zuzanny Morawskiej, której wydarzenia rozgrywają się w XV wieku.
Autorka przedstawia starcie Wschodu, czyli Polski, Litwy, Żmudzi, z Zachodem, reprezentowanym przez Zakon Krzyżacki i Niemców. W powieści przedstawia jednak nie tylko realia związane z prowadzeniem działań wojennych, lecz także ukazuje codzienność i obyczajowość. W wyważony sposób przedstawia najważniejszych bohaterów bitew — zwraca uwagę zarówno na cechy świadczące o ich heroizmie i waleczności, jak i na słabości oraz skłonności do intryg, słowem, obrazuje ich dwa oblicza — oficjalne i codzienne. Morawska umieszcza w swojej powieści również bohaterów młodzieżowych, by historyczną rzeczywistość uczynić bardziej przystępną młodszym czytelnikom.
Zuzanna Morawska to polska pisarka tworząca na przełomie XIX i XX wieku. Zasłynęła przede wszystkim jako autorka powieści dla dzieci i młodzieży, często o tematyce historycznej. Na zgliszczach zakonu to jej dzieło z 1911 roku.
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
Radość przeleciała jak błyskawica, zakołatała we wszystkich sercach nadzieją odwrotu. Poglądano ciekawie.
Białe postacie, zbite w gromadkę, stały teraz, nie ruszając się. Ale spuszczono z murów sznurową drabinę, po niej zaczął zstępować Henryk Leuchter, obecnie sekretarz Plauena. Jego płaszcz biały, rozwiewający szeroko, złudził samego nawet Jagiełłę i Witolda.
— Poddają się? — spytał monarcha.
— Dobrze, bo w moim obozie biegunka, coraz więcej chorych... — odparł ponuro Witold. Lecz gdy się przypatrzył, rzekł: —
— Nie, to coś innego.
I wskazał ręką na mury.
A oto po tejże samej drabinie za Leuchterem zstępowały białe dziewczęce postaci. W blasku promieni słonecznych wyglądały jak stado gołębi, które w przestrachu przysiadają ku ziemi.
— Co to zacz? — spytał Jagiełło, przysłaniając ręką oczy od słońca.
Witold podjął również dłoń swą szeroką do czoła.
— Co to za sztuczka krzyżacka? — mruknął.
A ostawiwszy dalszą rozmowę z królem, odszedł ku miejscu, gdzie się owo zjawisko ukazało.
Aż oto drabinę zabrano za mury, a owe gołębie zniknęły jako widziadło. Po niejakim dopiero czasie ukazał się Geradajos, za nim spora gromadka dziewcząt, w białe płótnianki z litewska odzianych. Za nimi kroczący poważnie w białym swym płaszczu Henryk Leuchter.
— Najmiłościwszy panie... — począł Geradajos, ujrzawszy Witolda.
Lecz sekretarz Plauena nie dał mu dokończyć, jeno wysunąwszy się naprzód, począł:
— Henryk von Plauen, przyszły mistrz Zakonu, prowadzący wszelkie w nim obecnie sprawy, odsyła te oto gołębice zabrane różnymi czasy w żmudzkiej i litewskiej ziemi, chcąc tym sposobem dać zadatek przyjaźni, w jaką chce wejść z waszą miłością, jako wielkim księciem Litwy.
Zaiskrzyły się ciemne źrenice Witolda, spojrzał przenikliwie na mówiącego, potem podniósł wzrok na gromadkę wylękłych dziewcząt. Widok ich przypomniał mu snadź litewskie zagrody. Serce wojaka zakołatało cieplejszym jakimś tętnem, pohamował jednak wzruszenie i rzucił suchym, obojętnym głosem:
— Wdzięczenem bardzo wielkiemu mistrzowi. — Potem, spojrzawszy na stadko przytulonych do siebie dziewcząt, dodał: — Odpłacimy hojnie, uwolnimy tyluż jeńców...
— Och! — odparł kładąc rękę na sercu Leuchter i zginając się w ukłonie.
— Geradajosie, wierny mój druhu! — zwrócił się książę do przypatrującego się tak ciekawie przybyłym, jakby każdą z osobna chciał zbadać.
Leuchter widząc, że Witold podziękowaniem zakończył z nim rozmowę, odszedł nie wyrzekłszy już i słowa.
A Witold, zamieniwszy poufnie kilka słów z Geradajosem, rzekł:
— Nie ma innej rady, jeno te gołębice trzeba zaraz do granicy litewskiej odstawić.
I począł osobiście przechodzić między wylęknionymi dziewczętami, nie wiedzącymi zgoła, co za los je czeka, po co je tu przysłano. A na pierwsze odezwanie się księcia patrzyły na niego z przestrachem i żadna ani słowa się nie ozwała.
I jakże się miały ozwać, kiedyć ojczystej swej mowy zupełnie zapomniały. Dopiero gdy w niemieckiej mowie począł je książę uspokajać, że nie tylko nic im się złego nie stanie, ale wrócą do domu, do rodziców, lica ich zaczęły się rozjaśniać i okrzyki radości wyrywały się z ich piersi. A nawet tu i tam dał się słyszeć okrzyk:
— Motina31!
— Tews32!
A pod tę chwilę Jagiełło, uwiadomiony już o wszystkim, szedł osobiście, jak to miał zwyczaj, gdy chodziło o rzeczy ważne, żeby się przekonać. Słuchał też z daleka zapytań Witolda i łzy mu w oczach zabłysły, gdy się dowiedział, że te gołębice mowy ojczystej w krzyżackiej niewoli zapomniały. Aż oto Witold stanął przed monarchą, a wskazując ręką na weselszą już teraz gromadkę, rzekł:
— Dar od nowego mistrza Zakonu!
Król westchnął. Po chwili zaś rzekł:
— Trzeba je jak najprędzej do dom odesłać.
— Poradziłem to już Geradajosowi — odparł Witold. I zaraz dodał: — Słusznie mu się to należy, ran nie zagojonych ma wiele, a bodaj ta najcięższa, że mu się przypomniała córka, którą mu przed laty dziecięciem zabrali.
Jagiełło, któremu może nie w smak było, że Witolda z pominięciem jego królewskiej osoby dar ten spotkał, teraz rozczulony widokiem tych krzyżackich branek, rzekł:
— Trzebaż wozów, by je jak najprędzej na Litwę odstawić.
I obaj z Witoldem dawali ku temu właściwe rozporządzenia. I oto pod wieczór wozy w otoczeniu kilkunastu jeźdźców, pod przewodnictwem Geradajosa, ciągnęły na północny wschód. A z każdego wozu wyglądały ciekawie rozglądające się oczy uwolnionych branek krzyżackich.
Niejeden biegł za nimi myślą, wzrokiem i westchnieniem, a Półkozic rzekł:
— Znać w obozie krzyżackim mało jadła, to i wyzbyto się paruset gąb. Chociaż to jeno dziewki, zawszeć jadła potrzebują — dodał i westchnął.
Lecz westchnienie jego w inną zgoła, bo więcej ku południowej stronie było, hen, ku Mazowszu wysłane.
Witold i Jagiełło naradzali się poufnie, nawet przyboczni i sekretarze nie byli tej narady świadkami.
— W tym krzyżackim darze bodaj czy nie mieści się jakiś podstęp — mówił Jagiełło, pozierając przenikliwym wzrokiem na Witolda.
— Chcą nas sobie zjednać, to widoczne, a bodaj może i prawda to, co po obozach gadają — odrzekł tenże.
— Jakoż? — spytał król ciekawie.
— Że za murami żywności mało i wyzbyto się paru setek gąb — odparł Witold.
— U nas jadła nie braknie — uśmiechnął się król z zadowoleniem.
— Gdyby nie ta biegunka i jakaś gorączka, co trapi moich, można by ich wziąć głodem — mówił Witold, namyślając się nad każdym wyrazem.
— Chyba dziś nie rozpoczniemy szturmu. Damy im folgę noc całą. Niech myślą, żeśmy usnęli, a jutro o świcie, znienacka... — ozwał się Jagiełło.
— I nasi lepiej też wypoczną — odrzekł Witold będący w tej chwili w dziwnie zgodnym usposobieniu.
Wtem zapukano dyskretnie do namiotu. Król klasnął w ręce. Wszedł urzędnik będący na straży i rzekł:
— Sekretarz z kancelarii najmiłościwszego pana, Zbyszko z Oleśnicy, ma coś pilnego do zameldowania.
Król skinął głową.
Niezwłocznie wszedł Zbyszko, a po zwykłym ukłonie zbliżył się do króla i mówił przyciszonym głosem:
— Jego miłość kasztelan krakowski wysłał mnie z opowieścią, iż przybył poseł krzyżacki i prosi najmiłościwszego pana o posłuchanie.
Król spojrzał na Witolda porozumiewająco. Obaj chcieli się wzrokiem przeniknąć. Obaj, podejrzliwi z natury, radzi byli jeden drugiego do głębi przejrzeć. Był to jeden mig jeno, z którego żaden nie mógł nic wyrozumieć. Po czym król rzucił:
— Niech wejdzie!
Witold w tejże chwili podniósł się do wyjścia. Lecz Jagiełło rzekł:
— Ostań, bracie. Co by rzekł ów poseł, obu nas jednako obchodzi.
Siadł więc książę na dawnym swym miejscu. Chwila przeszła w milczeniu. Król i książę rozważali coś w sobie. Wkrótce uchylił opony przyboczny urzędnik, ukazał się sekretarz królewski i rzekł oznajmiając:
— Kasztelan krakowski, Jan z Tarnowa.
W tejże chwili ukazała się wyniosła postać kasztelana, szeroko wszakże rozwarta opona namiotu pozwoliła jednocześnie wkroczyć posłowi krzyżackiemu. Stanęli obaj przy drzwiach namiotu. Krzyżak skłonił się nisko, a kasztelan rzekł:
— Henryk Leuchter, marszałek Zakonu, sekretarz Henryka von Plauena, zastępującego w obecnej chwili osobę wielkiego mistrza.
A zaraz ów marszałek, postąpiwszy dwa kroki ku królowi, skłonił się raz jeszcze i rzekł:.
— Najmiłościwszy monarcho, potężny królu Polski, Litwy, Rusi i wszech ziem pod berłem Polski będących, Henryk von Plauen, dzierżący tymczasową władzę w malborskim zamku, przysyła przez niegodnego swego sługę pozdrowienie i cześć należną, jako wielkiemu wojownikowi, znanemu nie tylko Zakonowi, lecz i innym państwom, z nieustraszonego męstwa.
Tu złożył znów ukłon najpierw Jagielle, potem Witoldowi.
Król skłonił lekko głową, Witold spojrzał jeno przenikliwie i uśmiech przebiegł po jego ogorzałym licu.
Leuchter zaś, nabrawszy powietrza w płuca, tak dalej mówił:
— Henryk von Plauen pragnie żyć w największej zgodzie tak z Polską, jak i Litwą, jako też wszystkimi ludami, w skład obu tych państw wchodzącymi.
Teraz już nie tylko po licu Witolda, lecz i króla, uśmiech przeleciał. Nie uszło to uwagi bystrego oka Krzyżaka, lecz odchrząknąwszy mówił dalej:
— Wiadomo tak najmiłościwszemu królowi polskiemu, wszechpotężnemu Władysławowi Jagielle, jako i wielkiemu księciu Witoldowi, że Zakon bez wielkiego mistrza ostać się nie może. Ten bowiem stojąc na czele, sam jeno mocen jest ze wszystkimi sąsiednimi państwami sprawy załatwiać. Otóż najpilniejszą dla Zakonu rzeczą jest obrać wielkiego mistrza i głosy padły na Henryka von Plauena, komtura ze Świecia.
Jagiełło milczał nie dając znać żadnym ruchem twarzy, jakie mowa Krzyżacka na nim czyni wrażenie. Witold wciąż patrzał na mówiącego, chcąc jego ukryte myśli przeniknąć. Leuchter ciągnął dalej:
— Lecz Henryk von Plauen nie chce przyjąć naszego wyboru, a nawet nie pozwala się wielkim mistrzem wołać, póki nie otrzyma pozwolenia od obu najmiłościwszych panów. W tym celu zanoszą do nich prośbę tak od całego Zakonu, jako i od Henryka von Plauena, tymczasowo zawiadującego malborskim zamkiem, i o rezolucję upraszam.
Na to Jagiełło rzekł obojętnym głosem:
— Obiór wielkiego mistrza jest rzeczą przewidzianą i słuszną. Z naszej strony Plauen nie dozna przeszkody, a że sąsiednie państwa zwykle w takich razach są zawiadamiane, przyjmuję wasze słowa do wiadomości.
A spojrzawszy na stojącego na uboczu Jana z Tarnowa, z którym podczas mowy Krzyżaka wzrokiem się porozumiewał, dodał:
— Was, mości kasztelanie krakowski, świadkiem moich słów czynię.
Krzyżak zwrócił wzrok na Witolda.
Ten położeniem szerokiej dłoni na stole i skinieniem głowy dał znak przyzwalający i dodał:
— Niechże kasztelan krakowski i mnie świadkiem być zechce.
Jaśko z Tarnowa skłonił się w milczeniu. A król, zwracając się do Zbyszka z Oleśnicy, zawołał:
— Wpisać rzecz całą!
Zdawałoby się, że po tym zakończeniu Krzyżak powinien się skłonić i odnieść rezultat swego poselstwa. Lecz Henryk Leuchter ani myślał odchodzić. Dnia tego kilkakrotnie spełniał rozmaite misje, a to dla braku ludzi w Zakonie obeznanych z jego sprawami, jako też dla braku tych, którzy by w języku polskim i litewskim wymowni byli, mimo to był wprost niestrudzony i poselstwo swoje do końca chciał przeprowadzić. Odchrząknąwszy więc, począł:
— Uzyskawszy sankcję najmiłościwszych panów co do obioru wielkiego mistrza, przede wszystkim składam im za tę łaskawość najpokorniejsze dzięki. — Przyłożywszy znów rękę do serca, zgiął się w ukłonie i mówił dalej: — Otóż uważam ową sankcję jako dobry omen przyszłego sojuszu między Zakonem a wszechpotężnym królem Polski i wielkim księciem litewskim. Lecz aby ten sojusz mógł być zawarty, pragnę wiedzieć ostatnie słowo co do losów naszej siedziby, malborskiego zamku...
I zatrzymał się czekając odpowiedzi.
Jagiełło bystro spojrzał i rzekł:
— Zakon bronić się, my zdobywać będziemy.
Krzyżak podniósł wzrok na Witolda. Ten milcząc wytrzymał spojrzenie. Więc Leuchter ciągnął znów swoje:
— Mistrz Henryk von Plauen zgodzi się na odstąpienie Pomorza oraz chełmińskiej i michałowskiej ziemi, byleby jeno pokój mógł być zawarty.
— I Malborka — dodał Jagiełło.
— Nie mam prawa o tym mówić — począł znów Leuchter — lecz Malbork jest źrenicą oka Zakonu, jedynym zakątkiem, z którego spokojnie Plauen mógłby misję nawracania ludów prowadzić.
— Znamy gorliwość Zakonu! — przerwał urągliwie Witold.
— Ludy są nawrócone! — rzucił Jagiełło.
— Za cenę wyżej wymienionych ziem chcielibyśmy uzyskać odstąpienie wojsk polskich i litewskich spod murów naszego zamku.
— Co?! — zawołał król groźnie i odwrócił się od mówiącego.
— Cóż mam donieść wielkiemu mistrzowi? — zapytał układnym głosem Krzyżak, nie zrażając się ani głosem, ani ruchem Jagiełły.
— Rzekłem! — rzucił król niedbale i zwrócił wzrok na Jana z Tarnowa, dając znak, żeby mówił.
— Warunki pokoju omawiane są zwykle przez obustronnie wybrane ku temu osoby — wycedził wymijająco kasztelan.
— Ku temu prosiłbym o zawieszenie broni i o pozwolenie wejścia za mury komturom Bałgi, Brandenburga, Osterode i Samlandu wraz z ich pocztem dla omówienia warunków pokoju, które jego królewskiej mości, najmiłościwszemu panu, jako i wielkiemu księciu przedstawione zostaną — rzekł Krzyżak do kasztelana, widząc, że po ostatnim: „Co?” próżno by do króla przemawiał.
— Wasza królewska mość, najmiłościwszy panie? — zwrócił się kasztelan do Jagiełły.
— Niechaj! — rzucił Jagiełło.
— Zawieszenie broni? — spytał znów kasztelan.
Król otworzył już usta, żeby coś wyrzec, zamknął je wszakże i nachyliwszy się ku siedzącemu z drugiej strony Witoldowi, kilka słów z nim zamienił.
— Na dwie niedziele! — rzucił wreszcie Jagiełło.
— Do 29 septembra — dorzucił Witold.
Krzyżak po wyjściu otarł pot z czoła, a zarzuciwszy róg płaszcza na głowę, śpiesznie się oddalał.
Jagiełło, pozostawszy w swym otoczeniu, wstał i nie mówiąc słowa, począł się po namiocie przechadzać. Nikt nie śmiał przerwać milczenia. Każdy pozostawał na swoim miejscu, lecz Witold bystrym okiem śledził ruchy stryjecznego. Wreszcie Jagiełło stanął przed nim i rzekł:
— Mamy jeno mitręgę...
— Wojsko odpocznie — odparł Witold.
Jagiełło machnął ręką i westchnął.
— Uniżenie się Plauena jest rzeczą bardzo ważną i na przyszłość wielce rokującą — ozwał się Jan z Tarnowa.
— Brak im jadła! — rzucił król. — Pilnować, żeby się z komturami i ich pocztem jakie zapasy nie dostały! — dorzucił.
I klasnął w dłonie. Zjawił się urzędnik oczekujący przy namiocie rozkazów.
— Wezwać marszałków czuwających nad żywnością! — rozkazał król.
I znów cisza zaległa.
— Moi im nie użyczą i wozów z żywnością nie przepuszczą — ozwał się Witold. — Wycieńczeni biegunką sobie by ostawili — mruknął jakby do siebie.
— Kogo najmiłościwszy pan do układów z Zakonem przeznacza? — zapytał kasztelan.
— Czterech jeno ów Krzyżak wymienił, a pewnie i sam będzie, i szósty się znajdzie, nam tyleż osób postawić trzeba — mówił król. — Więc ty, bracie, obok mnie — zwrócił się do Witolda. — Ty, mości kasztelanie, jako nasz główny doradca, a dalej ci, co najwięcej do zwycięstwa się przyczynili. — I zmarszczywszy brwi, chwilkę się zastanowił, a potem mówił zastanawiając się nad każdym: — Zyndram z Maszkowic. Zawisza Czarny Sulimczyk. Florian Jelitczyk. Dzielny Farurej, a też i Habdank Skarbek. Ba, i Jan Nałęcz. Dobrze by i Lisa z Targowiska, i wielu innych, aleć trudno wszystkich tych dzielnych rycerzy... Ba, a przede wszystkim Ziemka i Kazimierza, książąt mazowieckich.
— Jest już dziesięciu — ozwał się Zbyszko, który z rozkazu króla wymienionych spisywał.
— Farurej, Skarbek i Jaśko Nałęcz z rozkazu najmiłościwszego pana zostali w zajętych grodach, a Florian Jelitczyk w pięćdziesiąt człeka odstawił do granicy uwolnione branki krzyżackie. Bo to i sam, jako wielce poturbowany, potrzebował wypoczynku — mówił kasztelan.
— To iluż tam? — spytał król.
— Sześciu ostało — odrzekł Zbyszko, policzywszy.
A oto weszli właśnie wołani oboźni, a król dawał osobiście rozkazy, żeby rozstawili straże i dawali baczenie, iżby z tymi, co mają szczególne pozwolenie, żaden wóz z żywnością za mury Malborka się nie dostał, a też i konie żeby nie były objuczone.
— Baczyć, żeby bodaj ptak w dziobie żywności im nie doniósł — dodał żartobliwie.
Słuchający pilnie rozkazów urzędnicy skłonili się i odeszli, a i Witold, i kasztelan krakowski po zamienieniu jeszcze kilku wyrazów namiot opuścili.
Tymczasem wieść o zawieszeniu broni w mig się po obozach rozeszła. Jednym sprawiła radość, drudzy sarkać zaczęli.
— Walić mury, to
Uwagi (0)