Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖
Na zgliszczach zakonu to powieść historyczna Zuzanny Morawskiej, której wydarzenia rozgrywają się w XV wieku.
Autorka przedstawia starcie Wschodu, czyli Polski, Litwy, Żmudzi, z Zachodem, reprezentowanym przez Zakon Krzyżacki i Niemców. W powieści przedstawia jednak nie tylko realia związane z prowadzeniem działań wojennych, lecz także ukazuje codzienność i obyczajowość. W wyważony sposób przedstawia najważniejszych bohaterów bitew — zwraca uwagę zarówno na cechy świadczące o ich heroizmie i waleczności, jak i na słabości oraz skłonności do intryg, słowem, obrazuje ich dwa oblicza — oficjalne i codzienne. Morawska umieszcza w swojej powieści również bohaterów młodzieżowych, by historyczną rzeczywistość uczynić bardziej przystępną młodszym czytelnikom.
Zuzanna Morawska to polska pisarka tworząca na przełomie XIX i XX wieku. Zasłynęła przede wszystkim jako autorka powieści dla dzieci i młodzieży, często o tematyce historycznej. Na zgliszczach zakonu to jej dzieło z 1911 roku.
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
Zwycięstwo przechylało się na naszą stronę.
Wtem nowy okrzyk zgrozy rozległ się od strony wzgórza, gdzie król z niewielkim oddziałem się znajdował.
Dojrzano Jagiełłę z obozu nieprzyjacielskiego. Znakomity jeden rycerz niemiecki, Dyppold Kekeritz, w otoczeniu kilkunastu ludzi wdarł się na wzgórze i pochyliwszy włócznię, pędził wprost na króla.
Król z podniesioną włócznią czekał na niego spokojnie, ale nim rycerz dotarł, młody pisarz kancelarii królewskiej, Zbyszko z Oleśnicy, odłamem drzewca z włóczni, który trzymał w ręku, ugodził w bok Niemca i zwalił go z konia. Rycerstwo otaczające monarchę rozsiekło śmiałka.
Gdy Jagiełło pojrzał na główne pole walki, już ujrzał inny obraz. Całe pole zasłane trupami krzyżackimi. Zyndram, Witold i wielu innych dowódców dokazuje cudów. Najmłodsi rycerze nie pozwalają się wyprzedzić. Nawet pospolitaki walczą z najwyższą, nie dającą się opisać zaciętością. Nikt na nic nie zważa, dąży jeno do pokonania nieprzyjaciół. Szyk bojowy złamany, bezład, ale walka wre, kipi i wśród onego nieładu zwycięża. Ciała krzyżackie padają jak rażone gromem. To grom wylatujący z dłoni naszych rycerzy. Poległych i rannych polskich rycerzy stosunkowo niewielu.
— Wielki mistrz zabity! — wołają rozpaczliwe głosy krzyżackich zastępów.
I poddają się, nie widząc już dla siebie nic prócz pogromu.
Ziemowit, książę mazowiecki, spojrzawszy na wielkiego mistrza, z pogardliwym politowaniem kazał go podjąć z ziemi. Ale inni dostojnicy tarzają się we krwi własnej, charkocząc śmiercią straszliwie.
— Markward, komandor brandenburski, sromotnie arkanem19 ściągnięty z konia!
— Zygfryd, dowódca roty, ma odciętą głowę! — wołają w największym lęku niedobitki krzyżackie.
I tak dalej, i dalej.
Popłoch wśród Krzyżaków ogólny. Ci, co nie polegli, zabrani do niewoli.
— Klęska! Klęska! — powtarzają zdławionym głosem.
I garstka niedobitków ucieka. Na polu, jak okiem sięgnąć, krzyżackich ciał mnóstwo. W niewoli tysiące.
— Zwycięstwo! — głoszą piersi naszych wojowników.
A byli i tacy, co znużeni bitwą, dostawszy się do obozu krzyżackiego, poczęli chwytać łupy, chłodząc się winem przywiezionym w mnogich beczkach przez pewnych zwycięstwa Krzyżaków.
— Kto wyciągnie dłoń po łup lub pokosztuje krzyżackiego wina, śmierć temu! — wydał rozkaz Jagiełło wzburzonym głosem. — Roztrzaskać beczki, niech wino wraz z ich krwią użyźni nam ziemię! — rozkazał dalej. I upojony znojnym, lecz szczęśliwie kończącym się dniem, wołał rozpromienionym głosem:
— Zwycięstwo! Zwycięstwo!
A Witold, uznojony walką, w pokrwawionej szacie, w blaskach zachodu wyglądał jak prawdziwy bóg wojny. Nie wołał wprawdzie głosem, lecz każde drgnienie jego twarzy, każdy włos rozwiany, każdy błysk oczu wyrażał: zwycięstwo, zwycięstwo!
I wszyscy dowódcy, każdy wojownik, aż do ciurów obozowych, wołali pełną piersią:
— Zwycięstwo!
Nawet ci, co legli na polu walki, gasnący wzrok podnosili ku niebu, szepcząc:
— Zwycięstwo...
Jeno Sala, jakkolwiek oczy jej świeciły blaskiem rozradowania, nie miała czasu radości tej objawiać. Do chat wieśniaczych znoszono rannych, a ona jak anioł pocieszyciel koiła ich cierpienia.
A słońce, które kilkakrotnie wśród dnia się wahało, czy ukazać swe promienne oblicze, teraz wielkim złotopurpurowym blaskiem oblewało uznojonych walką a upojonych zwycięstwem Jagiełłowych rycerzy. I tymiż samymi blaski przeglądało się w rozlanej krwi, rzucając ostatnie promienie zachodu na zasłane trupami obozowisko Krzyżaków.
Miłościwy panie, ojcze! — wołał zdławionym głosem Hilt, wpadając do izby Henryka Leuchtera, który, jako obciążony wiekiem, pozostał w Malborku, nie biorąc udziału w wyprawie.
— Czego wrzeszczysz?! — zgromił go komtur, który właśnie oddawał się poobiedniej drzemce.
— Nasi wracają — wykrztusił zdławionym głosem knecht.
— Bić we wszystkie dzwony, głosić zwycięstwo! — porwał się starzec.
— Klęskę... — odrzekł Hilt przyciszonym głosem.
— Jak śmiesz podobne wymawiać słowo! — zawołał komtur, przystępując z podniesioną pięścią do niego.
— Nim jego miłość mnie uderzy, niech sam raczy zobaczyć.
Komtur wybiegł śpiesznym krokiem z komnaty. I oto na wielkim podwórcu uderzył go widok niespodziewany. Kilkunastu krzyżackich wojowników zbiedzonych, okrytych pyłem leżało pod murem.
Nie kazał żadnego wołać, sam podszedł ku leżącym. Podniósł jeden z nich głowę, spojrzał i odwrócił się, jak gdyby wzrok pytający komtura ból mu zadawał.
— Co zacz, co? — nalegał starzec.
I długo powtarzał pytanie, nim jeden z przybyłych powstał i chrapliwym wyrzucił głosem:
— Klęska!
— Co, jak, opowiadaj! — mówił trzęsącym się głosem komtur.
— Wielki mistrz zabity!
Leuchter podniósł ręce do góry i tak oniemiał, że długą chwilę słowa wyrzec nie mógł.
— Niepodobna, niepodobna! — zawołał wreszcie.
— A jednak zabity — powtórzył któryś z przybyłych.
— Mów, mów, jak to było? — nalegał komtur.
— Wielki mistrz do ostatniej chwili nie mógł uwierzyć, że to polskie mrowie tak nam na kark wsiądzie — począł Krzyżak — a gdy na wszystkie strony nas obiegło i nasi padali jak muchy, mistrz stanął na czele szesnastu chorągwi. Błagali go rycerze, aby z życiem uchodził, lecz Ulryk z gniewem wszystkich odsuwał, mówiąc: „Zwyciężę lub zginę!”
Groza przebiegła wszystkich, opowiadający zamilkł na chwilę, wzruszenie nie pozwalało mu mówić. Wreszcie, zaczerpnąwszy powietrza, począł:
— I zginął. Litwini, których część w pierwszej chwili pierzchnęła przed naszym naciskiem, mścili się teraz za chwilową porażkę. Witold nimi dowodził, a wiemy, co to za wojak. Otoczyli ze wszech stron mistrza, wiatr skłębił mu płaszcz nad głową, zdawało się, że go uratuje. Gdzie tam! Jakiś Litwin pchnął go sulicą w szyję, drugi ciął w ramię, inny przeszył piersi... Spadł z konia. Głowa już się wtedy jeno trochę na karku trzymała...
— I to Jungingen, Jungingen — westchnął Leuchter.
— Tak, wielki mistrz Jungingen tarzał się teraz we krwi swoich własnych rycerzy — mówił dalej Krzyżak — a te litewskie psy walczyły dalej, rąbiąc, kłując, wżerając się w krzyżackie ciała jak sępy.
— Znam ja ich — mruknął Hilt, chwytając się za skrzywione kolano, jak gdyby go w tej chwili otrzymana kiedyś od Litwinów rana nagle zabolała.
— Ze śmiercią mistrza wszystko się skończyło. Kto mógł, chronił się, uciekał. Pędzili za nami noc całą, chwytając jak dzikiego zwierza na długie sznury... Ledwie nam się oto z życiem ujść udało — kończył znów jakiś niedobitek.
— A inni, inni? — wołał komtur.
— Tam — wskazał ktoś ręką w stronę Grunwaldu.
— Gadaj wyraźnie, biją się?! — wrzeszczał Leuchter.
— Kto?! — zawołał z urągowiskiem opowiadający i dziko się roześmiał.
A zaraz któryś znów podjął:
— Jedni, posiekani, leżą między Grunwaldem a Tannenbergiem, inni w niewoli, garstka poranionych, wzięta przez tych miłosiernych Polaków do opatrunku, wyje z ran i hańby.
— Niepodobna, niepodobna! — wołał komtur, chwytając się za głowę.
A Hilt, wykrzywiwszy twarz jakimś nieokreślonym wyrazem, przestępował z nogi na nogę i mruczał:
— Wszystko dlatego, że mnie tam nie było.
— Hańba! — dał się słyszeć głos zdławiony.
I każdy ze zgrozą one wyrazy powtarzał. Jeden tylko z przybyłych nie rzekł ni słowa, jeno rozpatrując się bacznym okiem po wszystkim, uparcie milczał. Ale inni, jeden po drugim dźwigali się, wstawali i patrząc błędnym okiem, powtarzali:
— Hańba! Klęska!
I naraz w obszernym podwórcu malborskiego zamku słychać było jeno:
— Klęska! Hańba!
Wyrazy te, wypowiadane grobowym głosem, rozlegały się głuchym echem, przylegały do grubych murów, a echo roznosiło je po innych podwórcach i zaułkach.
I oto nim księżyc zdołał twarz swą pyzatą ukazać, którą poglądał na wychodzące pewne zwycięstwa zastępy Jungingena, w tychże samych podwórcach, przepełnionych głośną wrzawą rycerską i rycerską pieśnią, teraz brzmiały jeno ponure słowa:
— Klęska! Hańba!
A Henryk Leuchter wołał wciąż bezprzytomnie:
— Niepodobna, niepodobna! — Aż opamiętał się wreszcie i rozkazł: — Przeprowadzić przybyłych do komnat w lewym skrzydle, pożywić, niech wypoczną! — I zaraz dodał: — Po wypoczynku inaczej może tę rzecz przedstawią?
A w myśli mówił:
„Ale mistrz Jungingen! Mistrz Jungingen!... Zaraz sobie myślałem, że ta przewrócona ława i strzaskany puchar niedobrze wróżą”.
— Czyżby to już być miały jeno zgliszcza Zakonu?! — rzucił zdławionym głosem.
I wolnym, chwiejącym się krokiem powlókł się do swej komnaty, powtarzając ciągle: — Niepodobna, niepodobna!
Jednocześnie w obozie polskim upojeni zwycięstwem rycerze składali przed monarchą zdobyte chorągwie. A była ich taka moc, że wielką przestrzeń wzdłuż i wszerz nimi założyli.
Przyprowadzono też znakomitszych jeńców krzyżackich, a między innymi księcia Kazimierza szczecińskiego, który niedawno przyjaźń Polsce przysięgał. Teraz nie śmiał oczu podnieść na Jagiełłę, odwracał głowę, sromając20 się, a może i lękając, że za niedotrzymanie przysięgi sroższa go czeka kara. Lecz król spojrzał jeno na niego przenikliwym wzrokiem i rzekł:
— Bóg zawsze sprawiedliwy.
I odwrócił się, by innym jeńcom się przyjrzeć. Przebierał przy tym, według swego zwyczaju, palcami lewej to prawej ręki, jakby chciał onych policzyć. Aleć i palców nie stawało, a coraz innych przed oblicze królewskie stawiano.
Aż oto i poległych znamienitszych Krzyżaków u stóp monarszych składać poczęto.
Więc byli tam między wieloma i Dyppold Kekeritz, ów, co to na życie króla godził; i Henryk komtur, jeden z najdumniejszych i najzaciętszych wrogów Polski; i Markward, komandor brandenburski, z przewróconymi w straszliwy sposób oczyma, ów, co go to ściągnął Tatar z konia arkanem; i wielki skarbnik, Tomasz Mercheim; i Fryderyk Wallenrod, marszałek Zakonu, i wielu, wielu innych, których i zliczyć trudno, a którzy, przybywszy z rozmaitych narodów na wezwanie wielkiego mistrza, miasto21 sławy i bogactw śmierć znaleźli.
Oto Litwini przywlekli i samego sprawcę tej wielkiej wojny, dumnego Ulryka von Jungingena. Oblany posoką, skąpany w krwi i błocie, z poszarpanym płaszczem, podziurawiony jak sito, z trzymającą się na kawałku skóry, zwisającą głową, leżał teraz gorzej niż niektóry z najostatniejszych knechtów albo i zwierz powalony oszczepem. A Jagiełło, spojrzawszy nań, westchnął i rzekł:
— Ten wielekroć obietnice łamał, dziś rano puszył się jeszcze nadzwyczajną potęgą, a oto sprawiedliwość Najwyższego nad nim zawisła. — I odwróciwszy wzrok od tego wstrętnego widowiska, rozkazał: — Obmyć i odnieść ciało do krzyżackiej stolicy. — I ręką wskazał w stronę Malborka.
Deszcz rzęsisty, który kilkakrotnie siał mgłą podczas bitwy, lunął teraz całym strumieniem. Ochłodził on uznojonych rycerzy i zakończył dzień 15 lipca 1410 roku tak pamiętny w dziejach nie tylko krzyżackich i polskich, lecz bodaj całego świata. I ukoił do snu uznojonych pracą całego dnia rycerzy.
Jeno książę Witold nie mógł zasnąć. Dziwne uczucia nim miotały.
„Mnie to się należy cześć za główne zwycięstwo, a tamtemu ją składają” — myślał. To znów: „Z potęgą Polski wzniesie się potęga Litwy i Żmudzi. Tak, ale ja zawsze będę jeno drugi, nie pierwszy”.
I przewracał się z boku na bok na łożu z mchu, pod zdobytym na wielkim mistrzu namiotem.
— Pomściłem się za wszelkie hańby i okrucieństwa. Powinienem się tym nasycić... — starał się uspokoić.
— A jednak... — szeptał mu znów głos jakiś.
Aż i jego sen dobroczynny ukołysał.
I cisza się zrobiła. Słychać było jeno oddech śpiących, a przy zapalonych pod rozłożonymi namiotami pochodniach pisarze królewscy spisywali wypadki dnia, ażeby im nic nie wyszło z pamięci.
A tam, nad pobojowiskiem, krążyła moc żarłocznego ptactwa, aż spadła wielką czarną chmurą, sprawiając sobie wielką ucztę z ciał poległych.
Świt zapowiadał dzień pogodny. Rumiane zorze rozsyłały purpurowe promienie, aż i złotofioletowe słońce wstawać poczęło. Z nim poczęło się budzić życie w całym obozie. Ten i ów przecierał oczy i głośnym ziewnięciem przyprowadzał do porządku uśpione spoczynkiem myśli.
Król najpierwszy był na nogach. Kazał też zaraz gotować się do dziękczynnej ofiary. Z wielką okazałością, na ustawionych wojennych bębnach i zdobytym na Krzyżakach rynsztunku, zbudowano ołtarz. Chorągwie zdobyte nad nim powiewały. Arcybiskup Mikołaj Trąba odprawiał mszę świętą. Cały obóz z królem, księciem Witoldem i przedniejszymi wodzami na czele słuchał jej w wielkim skupieniu. Na zakończenie arcybiskup zaintonował Święty Boże.
— Święty mocny, święty a nieśmiertelny — powtórzyli za nim niżej będący. Aż wreszcie ze wszystkich piersi buchnęło: — Zmiłuj się nad nami!
I echo pieśń tę rozniosło po polach i gajach, podzwaniając ją w najodleglejsze strony.
Po rannym posiłku, który się wiernie należał wygłodzonym wczorajszego dnia żołądkom, król zawołał:
— Godzi się wszystkie ciała, tak nasze, jako i nieprzyjacielskie, uczciwie pogrześć22!
— Boga mi, godzi! — ozwali się wszyscy panowie radni.
I oto na cmentarzu w Tannenbergu poczęto kopać wielkie mogiły.
W pracy tej ciurom i sługom obozowym dopomagał lud okoliczny, nasłuchując, czy dłoń zwycięzców nie będzie tak groźna, jak krzyżacka. Uspokajano ich, mówiąc:
— Pod rządami króla Władysława Jagiełły nikt ucisku nie doznaje.
Niezwłocznie też król do Krakowa, do królowej Anny Cylejskiej, co to była wnuczką Kazimierza Wielkiego, jako też do państw sąsiednich wysłał gońców z oznajmieniem o odniesionym zwycięstwie.
Pod wieczór, na zbitych ze ściętych drzew stołach, zastawiono ucztę. Ucztę, która się zwycięzcom słusznie należała. Nie miano kłopotu z gromadzeniem chleba, mięsa i rozmaitych przysmaków. Dostarczyły ich wozy, przez Krzyżaków przyprowadzone.
Prowadziłyć z sobą i wojska Jagiełłowe, i zastępy Witolda zapasy żywności i na czas wojny byłoby ich wystarczyło, ale o takich przysmakach, jakie poległy wielki mistrz kazał prowadzić, nikomu się nawet nie śniło. Ba, toć i przybywający do Malborka ze wszystkich stron zachodniej i południowej Europy rycerze wieźli też z sobą specjały używane wyłącznie w ich krajach.
Nie brakło więc ani olbrzymich ryb solonych i wędzonych, ani też malusieńkich, w oliwie pływających, których maleńkości wydziwić się nasi rycerze nie mogli. Nie brakło i wielkich udźców ze zwierza, w ogóle nad Wisłą nieznanego, ani też owoców w wielkich beczkach ugniecionych, a tak słodkich, iż niejednemu aż ta słodycz niemiła się wydawała. A chociaż wiele beczek wina w krew wylano, ostałoć jeszcze kilkanaście z dala za obozem trzymanych, a najprzedniejszego, snadź dla samego wielkiego mistrza i czoła gości przeznaczonego. A na ucztę tę zaprosił zabranych do niewoli: Kazimierza, księcia szczecińskiego, i Konrada Białego, księcia na Oleśnicy.
Ci, jako przyuczeni do zbytku w jadle i napojach w Malborku, niczemu się zgoła nie dziwowali wiedząc, jak się wziąć do podawanych potraw. Nasi rycerze tymczasem nie tylko z podziwem i nieufnością na niektóre dania poglądali, lecz nie wiedzieli nawet, jak się do jadła zabrać. Jeno z małmazją każdy wiedział, jak sobie poczynać. A podczas uczty Jagiełło rzekł:
— Jakośmy z Kazimierzem, księciem na Szczecinie, a toż z Konradem, księciem na Oleśnicy, chleb połamali i puchar wychylili, nie godzi się ich jako niewolników zatrzymywać.
Spojrzano po sobie, wielu z panów radnych niechętnie tej przemowy słuchało, a Witold zwrócił nawet groźne, ponure wejrzenie w stronę monarchy. Lecz Jagiełło, raz co postanowiwszy, nie ustępował, nie ustąpił więc i teraz, a dodał:
— Książę Kazimierzu na Szczecinie i Konradzie na Oleśnicy, wolni jesteście!
Wtedy Kazimierz podniósł napełniony puchar i zawołał:
— Szlachetność Władysława Jagiełły, króla polskiego, niechaj po wiek wieków słynie!
I wychyliwszy puchar, ostatnią kroplę wysączył na paznokieć dużego palca, spił ją, pucharem zaś uderzył się trzykrotnie w głowę i rzucił go na ziemię. A książę Biały, toż
Uwagi (0)