Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖
Na zgliszczach zakonu to powieść historyczna Zuzanny Morawskiej, której wydarzenia rozgrywają się w XV wieku.
Autorka przedstawia starcie Wschodu, czyli Polski, Litwy, Żmudzi, z Zachodem, reprezentowanym przez Zakon Krzyżacki i Niemców. W powieści przedstawia jednak nie tylko realia związane z prowadzeniem działań wojennych, lecz także ukazuje codzienność i obyczajowość. W wyważony sposób przedstawia najważniejszych bohaterów bitew — zwraca uwagę zarówno na cechy świadczące o ich heroizmie i waleczności, jak i na słabości oraz skłonności do intryg, słowem, obrazuje ich dwa oblicza — oficjalne i codzienne. Morawska umieszcza w swojej powieści również bohaterów młodzieżowych, by historyczną rzeczywistość uczynić bardziej przystępną młodszym czytelnikom.
Zuzanna Morawska to polska pisarka tworząca na przełomie XIX i XX wieku. Zasłynęła przede wszystkim jako autorka powieści dla dzieci i młodzieży, często o tematyce historycznej. Na zgliszczach zakonu to jej dzieło z 1911 roku.
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
— Do samego wielmożnego kasztelana mam nie cierpiącą zwłoki sprawę i rzecz tę muszę mu zaraz wyłuszczyć.
Kasztelanowa spojrzała z góry na mówiącą i znów chłodnym swym głosem wyrzekła:
— Do jaśnie wielmożnego niełatwo z byle jakąś prywatną sprawą przystępować.
— Jest to rzecz wielkiej wagi... — poczęła Sala.
— Polecam opiece waćpani imci pannę Bobrownicką! — ozwała się kasztelanowa do ochmistrzyni, która stawiła się na głos dzwonka.
I wstawszy, majestatycznym krokiem wyszła z komnaty.
— Proszę za mną — ozwała się ochmistrzyni wyniosłym głosem.
Sala ze ściśniętym sercem za nią podążała, myśląc wszakże:
„Muszę przecież dotrzeć do kasztelana, muszę”.
I układała rozmaite plany. Trudno byłoby jej je wykonać. Parę izb w lewym skrzydle zamku Tarnowskich oddane było na mieszkanie ochmistrzyni i dworek. Przylegały one do komnat kasztelanowej, nie miały wszakże najmniejszej łączności z komnatami kasztelana. Były one tak oddzielone, że nikogo z jego dworu, mieszczącego się w prawym skrzydle, spotkać nie można było.
Sala nie wiedziała o tym i wszelkie podjęte przez nią trudy byłyby nie osiągnęły celu, i wszelkie plany byłyby nie doszły do skutku, jak nie dochodziły promienie słońca do wąskiego korytarza, którym ochmistrzyni wiodła nową dworkę.
Gwar młodych głosów uciszył się za wejściem ochmistrzyni i Sala ujrzała kilkanaście młodych główek pochylonych nad krosnami, które ukradkiem zerkały na przybyłą. Ochmistrzyni nie zatrzymała się na ten raz przy pracujących, lecz skierowała się do bokówki i otworzywszy drzwi, rzekła do Sali:
— Omyj się, waćpanna, z podróżnego pyłu. Przyślę ci tu ubranie, jakie wszystkie dworki noszą. Nie wiem nawet, kto ci wskazał drogę i jakeś śmiała tak jak jesteś przedstawić się jaśnie wielmożnej kasztelanowej.
To mówiąc wyszła zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
Mimo widnej, czystej izby, obwieszonej ręcznikami i zastawionej cebrzykami z wodą, zdawało się Sali, że ją ktoś wepchnął do więzienia. Nie była jednakże z tych, co to łatwo się zniechęcają i odstępują od raz powziętego zamiaru.
Sala nie tylko się nie zniechęcała, ale nie mogła zostawać bezczynnie. Skorzystała więc z cebrzyka wody i, zrzuciwszy zwierzchnie odzienie, poczęła się oblewać.
Zaledwie zdążyła się umyć i narzucić na siebie bieliznę, gdy ta sama ochmistrzyni ukazała się w drzwiach, jeno nie tych, którymi weszła, lecz w przeciwnej ścianie, i zdyszanym głosem rzekła:
— Prędko, prędko skończ, waćpanna, te ablucje. Zarzuć na siebie te oto szaty i pójdź ze mną.
To mówiąc odebrała od stojącej pode drzwiami służebnej przyniesiony strój dworki i własnoręcznie pomagała Sali do przywdziania go. Wierna zaś swoim obowiązkom, pouczała:
— A wiedz, waćpanna, jak się ukłonić, niziutko, do kolan, a oczami po komnacie nie wodzić, nie podnosić ich, jeno skromnie, ze schyloną głową słuchać, co do niej mówić będą! Boć nie lada honor waćpannę spotyka!
I poprzedziła zdziwioną dziewczynę, prowadząc ją tymże samym korytarzem, którym wprowadziła, a nawet przez tęż samą komnatę, w której przed chwilą stała przed kasztelanową, jeno że w niej nikogo nie było. Tutaj, odrzuciwszy zasłonę maskującą drzwi, rzekła z wdzięcznym uśmiechem i wdzięczniejszym jeszcze ukłonem do oczekującego pana Marka:
— Oddaję pod opiekę waszmości co tylko przybyłą na nasz dwór pannę Bobrownicką.
Marek nic nie odpowiedział, jeno z wielkim uszanowaniem ukłonił się Sali i rzekł:
— Jaśnie wielmożny kasztelan oczekuje.
Sala śpiesznie poszła za swoim przewodnikiem. Jemu też była winna, że opiekun dowiedział się o jej przybyciu.
Gdy bowiem stawił się przed kasztelanem, wyłuszczając powody, dlaczego dotarł jeno do Bobrownik, ten nie tylko nie zburczał go za niespełnienie rozkazów, lecz uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, zawołał:
— Dobrze, dobrze! Prosić natychmiast pannę Bobrownicką!
Zrobił się też niemały alarm przy szukaniu, a potem huczek, co to za panna, którą jaśnie wielmożny kasztelan wezwał do siebie. Gdy zaś wróciła z pokojów, wskazano jej osobną izbę, z której wszakże niedługo korzystała.
Dodać też trzeba, że na drugi dzień kasztelanowa wezwała ją do siebie, bardzo łaskawie rozmawiała i nie tylko pozwoliła pocałować się w rękę, lecz przytuliła do piersi jej główkę, mówiąc:
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece i dopomaga twoim zamiarom. — A wniósłszy oczy ku niebu, dodała jakby do siebie: — Niezbadane są wyroki Opatrzności!
W niewielkiej komnacie wawelskiego zamku, przeznaczonej na poufne narady z otaczającymi króla panami, przechadzał się Jagiełło. Znać myśl jakaś głęboka zajmowała jego umysł, bo na wyniosłym czole osiadły zmarszczki. Podnosił też często w górę brwi siwiejące, targał niecierpliwie rzadki zarost, a kroki jego oznaczały wewnętrzne wzburzenie. Stawał na chwilę, patrzył przed siebie, liczył coś na palcach i znów nierównym krokiem mierzył komnatę.
Dwa wielkie czarne psy towarzyszyły mu w tej przechadzce, z początku łasiły się i skowytem oznajmiały swoją obecność, widząc wszakże, że pan nie zwraca na nie uwagi, chodziły z nim równomiernie, poglądając od czasu do czasu rozumnymi oczyma, jakby podzielały troskę czy zamyślenie pana. Wtem ukazał się w drzwiach dworzanin, oznajmiając:
— Jan z Tarnowa, kasztelan krakowski!
Król rozpogodził nieco oblicze, skinął głową na znak, że pozwala, i siadł na wywyższeniu za stołem.
Psy, korzystając z rozpogodzonej twarzy pana, poczęły mu się łasić, a Pajks skoczył mu na piersi. Lecz Jagiełło nie pogłaskał ulubieńca, owszem, trzepnął po łbie, czym zawstydzony pies, spuściwszy łeb, odszedł, a potem ułożył się u stóp monarchy wraz z towarzyszem, Giwasem, zachowującym się mniej poufale.
W tej chwili wszedł Jan Tarnowski.
— Cóż mi przynosisz, kasztelanie? — rzekł król, nie czekając na ukłon.
— Same dobre wieści, najmiłościwszy panie — odrzekł przybyły z uśmiechem. — Książę Witold na czele Litwy ciągnie z czterdziestoma chorągwiami, prócz tego zwołał Tatarów, gotowych na każde jego skinienie; są też na zawołanie chorągwie czeskie pod dowództwem Jana Jenczyka Morawca, w którego zastępach jest dzielny wojownik, Żyżka; zaś Zyndram z Maszkowic, miecznik krakowski, staje na czele pięćdziesięciu jednej chorągwi.
— Pięknie, pięknie — przerwał z zadowoleniem monarcha.
— Mazowsze całe z ziemią płocką nieszpetne wiedzie szyki, nie licząc Kaliszan, Sieradzan i wszystkich ziem, gotowych do walki z Zakonem — mówił dalej rozradowanym głosem Tarnowski, spoglądając na króla.
Jagiełło słuchał z uwagą i, jak to miał zwyczaj, przebierał palcami to prawej, to lewej ręki, jak gdyby na nich liczył wypowiadane przez swego doradcę zastępy. Twarz jego wszakże nie wyrażała tej radości, jakiej się spodziewał kasztelan. Owszem, w głębokim zamyśleniu przyjmował przyniesione wieści. Po chwili zaś rzekł:
— Tak, tak, wojna z Zakonem nieunikniona. Nawet ta święta pani a zmarła małżonka nasza, królowa Jadwiga, ten przelew krwi przebaczy.
— Świętej pamięci królowa, widząc krzywdy całego narodu, widząc dzieci zabierane przez Zakon, niemczenie onych, przyuczanie do posług wrogich dla ojczystego kraju, do wyrzeczenia się mowy ojców, błogosławić będzie naszym chorągwiom — odparł gorąco Tarnowski.
— A nie dodałeś, mości kasztelanie, że mimo zawartego rozejmu napadają na Żmudź, że nękają Litwę, że wysłane przez nas 47 łasztów13 żyta na Żmudź pochwycili na morzu, przy samym brzegu, a podrzuciwszy jakieś stare miecze i blachy, utrzymują, że dostarczamy broni Żmudzi i Litwie do nowej z nimi walki.
— Jakżebym mógł o tym zapomnieć, a jeżeli nie wspomniałem, to jeno żeby nie rozdrażniać tym jego królewskiej mości.
— Och, rozdrażnić mnie przeciw tym obłudnikom nic już więcej nie może — odparł Jagiełło. — A jakkolwiek boleję nad wyrządzonymi całemu narodowi krzywdami, owo zajęcie zboża i posądzanie, że dostarczamy potajemnie broń, uważamy za uczynioną nam osobiście obrazę — dodał, usiłując przechadzaniem się po komnacie uciszyć wzburzenie. — Teraz żaden już ich wykręt nie odwiedzie nas od podjęcia walki, wszelkie przysyłanie memoriałów z ich strony nic nie pomoże! Gdybyśmy wojny nie podjęli, zohydziliby nas jeszcze więcej przed zachodnimi państwami, a przed papieżem oczernialiby dalej, że sprzyjamy pogaństwu, nie pozwalając na rozszerzanie wiary świętej na Żmudzi — rzucił na zakończenie.
— O, tak, oni tam rozszerzają, ale zdzierstwa i gwałty, na których wspomnienie człowiek drętwieje — mówił przyciszonym głosem kasztelan.
Król westchnął i rzekł:
— Tak, wojna być musi, musi być zaraz, nieodwołalnie!
— Mistrz Ulryk sprosił, słyszę, wszystkich znakomitszych rycerzy z całych Niemiec, wzbogacił się też uroczystym przyjęciem do Zakonu Karola, księcia Niderlandów i Fryzlandii, a z nim jego ziem nadmorskich — począł Tarnowski.
— Skąd wiesz o tym? — spytał król ciekawie.
— Przyniesiono mi dziś wieści, a z nimi i tę, że mistrz wysłał już przednie straże, a i sam dotąd zapewne już ze wzmożonymi przez obce rycerstwo zastępami ku Polsce wyruszył.
— Co?! — Zerwał się gwałtownie Jagiełło, kopnąwszy leżące u nóg psy, które żałośnie zaskowyczały.
— Książę Witold jest już zapewne w drodze od wschodu — mówił spokojnie kasztelan.
— Ale my, my?! — przerwał mu król.
— Najmiłościwszy monarcho, wszelkie rycerstwo czeka jeno waszych ostatecznych rozkazów.
— Rozesłać wici do tych, którzy nie są jeszcze na stanowiskach, by jak najprędzej ze wszystkich stron ruszali brzegiem Wisły ku północy. My jutro, najdalej pojutrze staniemy na czele, dopędzimy ich. Ubieżymy Witolda, spotkamy wroga, a potem co Bóg da! — wołał Jagiełło.
Kasztelan skłonił się i wyszedł, widząc, że wzburzenie monarchy nie pozwala na spokojne, z rozwagą obrady. Niezwłocznie też wysłał wici. Zaufanych ludzi ku niesieniu rozkazów miał w pogotowiu.
Jagiełło po wyjściu kasztelana siadł znów na swym miejscu i począł w myśli liczyć:
„Nasze wojska wynoszą 52 chorągwie po 300 konnych, to 15 000; Witoldowych 40 chorągwi po 200 konnych, to 8 000; prócz tego Tatarzy, posiłki czeskie...”
Zamyślił się.
— Nieszpetne siły — rzekł półgłosem.
I nieco uspokojony wyszedł sposobić się do natychmiastowego wymarszu.
I oto, nim dobiegł koniec czerwca, a słońce wstąpiwszy w znak Raka jedną trzecią już drogi w wędrówce swojej na spotkanie Raka dobieżało, z Krakowa, jak i z innych stron Polski i Litwy, kroczyła niezwykle wielka moc rycerstwa.
Jagiełło nie dał się wyprzedzić. Jechał na czele swoich hufców, dzieląc z nimi trudy i niewygody podróży.
Zda się, że od chwili, gdy zapadło ostatnie postanowienie, tak z oblicza króla, jak i całego rycerstwa, wyzierała wojna.
— Wojna — powtarzały wszystkie piersi.
— Wojna! — zdawały się wołać w każdym parsknięciu konie.
— Wojna! — wołały zwinięte do drogi chorągwie.
— Wojna!... — szumiały lasy.
— Wojna! — przywtarzały wartko płynące rzeki.
A echo na wszystkie strony wołało donośnym głosem:
— Wojna! Wojna!
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Posuwanie się tak olbrzymich sił, jakimi były zastępy Jagiełły, nie było rzeczą łatwą, ile że im bliżej było środkowej Drwęcy, tym więcej trzeba było zwracać uwagę na wysłańców krzyżackich, którzy, suto przez nich opłacani, mieli donosić o każdym ruszeniu się wojsk polskich.
Ale jeżeli Krzyżacy mieli swoich donosicieli, miały ich i wojska polskie, i litewskie. A jeżeli Krzyżacy siłą pieniędzy zdobywali sobie wierne służki, wierniejszych miała Litwa i Polska. Tu bowiem nie za pieniądze podpatrywano ruchy Krzyżaków, nie za pieniądze wsłuchiwano się w każdy oddźwięk ich myśli i zamiarów, lecz z prawdziwej miłości dla tej ziemi udręczonej przez chciwych zaboru nieprzyjaciół.
Tak Polska, jak Litwa, miała całe zastępy doskonale zorganizowanych wywiadowców, a pomiędzy nimi nierzadko się trafiały mężne, z wielkim poświęceniem kobiety, jakeśmy to widzieli w Sali i Sienisze.
I teraz obie nie zaprzestały swej pracy, lecz każda inaczej.
Sala uprosiła Jana Tarnowskiego, że jej pozwolił jechać na wozach z ludźmi i rekwizytami potrzebnymi do opatrywania rannych. Dwie jej służebne nie odstąpiły swej pani, mówiąc:
— Jeżeli nasza dzieweczka może podejmować tyle trudów, czemuż byśmy i my nie miały służyć naszym wojakom?
Jechała więc Sala z całym taborem, bacząc pilnie i nasłuchując, czy z gęstwy lasów nie wychyli się jaki podjazd krzyżacki. Z pobytu swego pod Malborkiem, z tego, co słyszała od Sienichy, co jej brat szepnął kilkakrotnie, wiedziała o ich umiejętności zjawiania się tam, gdzie ich najmniej można się było spodziewać.
Co do Sienichy, ta nie zaprzestała udawać czarownicy lub obłąkanej. To jej pozwalało dosłyszeć nieraz to, czego by inaczej nie podpatrzyła i nie usłyszała. Usłyszawszy więc, że Żmudź i Litwa ciągnie od wschodu, w tamtą stronę wszystkie swoje starania skierowała. Sienicha bowiem była Żmudzinką. Dzieckiem jeszcze, podczas wspólnych niejednokrotnych napadów, dostała się aż nad Wisłę. W Bobrownikach wychowana, zżyła się z jej mieszkańcami. Najazdy krzyżackie, ich gwałty i rabunki przywodziły jej na pamięć te, które z lat najrańszych majaczyły w jej pamięci.
„Jednaka nam dola — mówiła nieraz w sobie — choć tutaj są już chrześcijany, a na Żmudzi Krzyżactwo gwoli14 chrześcijaństwa tak nas nękało”.
Teraz ozwała się w niej jakaś tęsknota do rodzinnego kraju, do ludzi, których pragnęła obaczyć i którym postanowiła służyć.
— Wypłaciłam się wiernie w Bobrownikach. Sala da sobie radę. Toć służąc tym, między którymi się urodziłam, służyć będę wszystkim. Boć jednaka nam dola.
Odtąd koło wysłanych wojsk krzyżackich zjawiała się na poły obłąkana żebraczka. Przyprowadzona do dowódcy, wznosiła rękę do góry, wołając wielkim głosem:
— A siłą sprawiedliwych jest Ten, co sprawiedliwość czyni, a z wielkim orężem jest wielkie zwycięstwo!
Przyjmowano tę przepowiednię na swoją korzyść, obdarzano i puszczano ją wolno.
— A weźcież mnie z sobą, pozwólcie, niech nasycę wzrok waszą wielkością! — wołała.
Tym więc sposobem dowiadywała się wielu rzeczy i odtąd siły żmudzkie i litewskie jak najbardziej szczegółowe miały wieści o każdym ruszeniu Krzyżaków.
Ale miał je i Jagiełło. Prawie w każdej wiosce przychodzili do obozu ludzie z prośbą, aby nie odrzucano ich usług.
— I ja, choć bronią robić nie umiem, chcę iść na Krzyżaka! — mówili młodzi.
— Niemało krzywd od nich zniosłem, niemało też krwi ich utoczyłem, a teraz gdym już za słaby do miecza, mogę się przecie na coś przydać! — mówili starzy.
Dowódcy pilnie badali jednych i drugich i co zdatniejszych, sprytniejszych wysyłali na zwiady.
A król kazał sobie o każdej wieści donosić, a gdy było coś ważniejszego, i wywiadowcę przed siebie stawić. Aż oto gdy król zatrzymał się dnia 10 lipca z przybocznym oddziałem około Kurzętnik, nie opodal Drwęcy, przybieżał Wojtek Krzywda, nie mający jak lat piętnaście, wołając:
— Gdy nasi poili konie, Krzyżacy wyskoczyli z zarośli po drugiej stronie rzeki, odczepili ukryte łodzie i nim nasi się spostrzegli i pościągali pławiące się konie, prawie wszystkich, co do nogi wysiekli!
Stawiono go przed króla.
— Wysłać na pomoc pięćdziesięciu najsprawniejszych! — rozkazał tenże, wysłuchawszy opowiadania.
— Nie dogonią! Krzyżacy już są za rzeką — wtrącił Wojtek.
— Za rzeką? — zdziwił się król.
— Tak, zaraz wsiedli na łodzie i plusk, plusk, ani ich oko — mówił zdyszany chłopak.
— Przez straże nasze porozstawiane i nikt ich nigdzie nie widział — rzekł król niedowierzająco.
Uwagi (0)