Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖
Na zgliszczach zakonu to powieść historyczna Zuzanny Morawskiej, której wydarzenia rozgrywają się w XV wieku.
Autorka przedstawia starcie Wschodu, czyli Polski, Litwy, Żmudzi, z Zachodem, reprezentowanym przez Zakon Krzyżacki i Niemców. W powieści przedstawia jednak nie tylko realia związane z prowadzeniem działań wojennych, lecz także ukazuje codzienność i obyczajowość. W wyważony sposób przedstawia najważniejszych bohaterów bitew — zwraca uwagę zarówno na cechy świadczące o ich heroizmie i waleczności, jak i na słabości oraz skłonności do intryg, słowem, obrazuje ich dwa oblicza — oficjalne i codzienne. Morawska umieszcza w swojej powieści również bohaterów młodzieżowych, by historyczną rzeczywistość uczynić bardziej przystępną młodszym czytelnikom.
Zuzanna Morawska to polska pisarka tworząca na przełomie XIX i XX wieku. Zasłynęła przede wszystkim jako autorka powieści dla dzieci i młodzieży, często o tematyce historycznej. Na zgliszczach zakonu to jej dzieło z 1911 roku.
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
A pozostali kiwając głowami, mówili:
— Dinos es didelis37!
Lecz Uaga stała patrząc obojętnym okiem dokoła, a jej młodziutkie lico nie okazywało ani wzruszenia, ani zdziwienia. Więc Peleda zbliżyła się do niej i wziąwszy za rękę, śpiewnym głosem rzekła:
— Swejkił, mergajtu38!
I za rękę wiodła do komnat w głąb domu.
Lecz Uaga, jak pierwej, tak i teraz, nic nie rzekła i żadnego wzruszenia nie okazała. Dała się prowadzić i tyle. Wtedy dwa małe dziewczątka uczepiły się ręki Peledy, wołając:
— E mano, Żwajżgde39!
— E mano, Kregżde40!
Więc Peleda przytuliła je do siebie i głaszcząc, serdecznym rzekła głosem:
— Mano Zwajżgde41!
— Mano Kregżde42!
A Żwajżgda i Kregżda całowały jej rękę, owijały się rąbkiem jej zapaski, skakały jako te jaskółki, gdy się cieszą, że pod strzechę znajomą wchodzą. Pozostali zaś nie mogli się wszystkiemu dość wydziwić.
— Że to Uaga nic się nie raduje.
— Stoi jak oniemiała...
— Jakby nie czuła, że do matki, do ojca przyszła — mówiono.
— Bo jużci że oniemiała z wielkiego szczęścia! — ozwał się Skida, jeden ze starszej służby w Geradajosach.
— A może i niewiele z tego rozumie? — dodał inny.
— Ee? — pytano.
— Przecie, boć i mowy naszej zapomniała — tłumaczył Skida.
— Ee? — znów pytano.
— Jużci, u Krzyżaków jej nie słyszała — dodał.
— Rozumieć, to ona rozumie — ozwał się Ukwata, jeden z przybocznych Geradajosa, który z nim drogę odbywał. — Jeno znać już taka nic nie dziwująca się i nie kochająca dziewka — dodał.
— No, no — ktoś mruknął.
— Gdyby nie to podobieństwo ze starą, można by sobie i tak, i owak myśleć... — rzucił ktoś pod nosem.
— A te dwie maluśkie to takie przylipne.
— Prawdziwe Żwajżgde i Kregżde!
— Ciekawość, czy też znajdą ojców — mówiono.
— Znajdą, znajdą! — pocieszali inni.
— Toż to będą mieli z takich pociechę!
I tak gwarząc, a szczególniej zastanawiając się nad Uagą, zabierali wozy, konie i każdy szedł do swoich zajęć.
Florian Jelitczyk, zawróciwszy od Niemna, chciałby był lotem ptaka dostać się do obozowisk pod Malbork. Cniło mu się bez bitwy i wiadomości, co tam robią.
— Może już są za murami? — mówił do swoich przybocznych.
— Może.
— Szkoda, żeśmy nie byli przy wejściu — ozwał się któryś.
— Ba! — rzucił Jelitczyk.
I westchnął. Serce mu się bowiem ścisnęło, że nie był przy tej uroczystości.
Spojrzał wszakże z lubością na mówiącego i mruknął do siebie:
— Z tego będzie pociecha!
Spieszył się i dłużej nad jedną dobę co dni kilka wypoczynku ni sobie, ni koniom i ludziom nie dawał. Wszelako, jako doświadczony żołnierz, wiedział, że zbyteczny pośpiech, to podwójna mitręga43. Przy każdym więc postoju mówił, jakby tłumacząc się sam przed sobą:
— Co nagle, to po diable!
Mimo tej ostrożności musiał raz coś cztery doby w miejscu pozostać, bo konie były odsednione, trzeba im było dać folgę i z siodeł uwolnić.
— Pośpieszymy, gdy się wyliżą! — pocieszał się oglądając co dzień konie.
Z tym wszystkim mitręga była mitręgą i chociaż znad Niemna wyruszył w pierwszej połowie września, już dobrze było po drugiej połowie, gdy stanął na granicy Warmii.
Warmia była posiadłością krzyżacką, ale gdy przeprawiali przez nią wypuszczone branki, ludność, a nawet wójtowie witali ich chętnie, dostarczając żywności i przyjmując po chatach i dworach. Teraz ci sami, z którymi się poprzednio zaznajomili, na powracających kosym okiem poglądali. O żywność trudno się było doprosić, nawet za drogie pieniądze, a paszę dla koni z trudnością mogli zdobywać. Na uprzejme, żartobliwe pozdrowienie pana Jelitczyka ledwo odpowiadano niewyraźnym mruknięciem, udając, że mowy ich nie rozumieją, choć doskonale rozumieli kilka niedziel temu, jako że ludność była mieszana, składająca się z niedawno przez Krzyżaków nawróconych Prusaków i Mazurów znad Wisły, przeprowadzonych tutaj przez tychże samych Krzyżaków.
— Ki diabeł w nich wlazł? — pytał swojego pocztu Jelitczyk.
— A może i wlazł, boć to wiadomo — odmieńce.
— Albo i mieszańce — odpowiadano.
Niemniej podróż była utrudniona. Aż kiedy już wyjechali za Lidzbark, co to nad Łyną się rozsiadł, jakiś Prusak, sprzyjaźniony znać z Krzyżaki, rzucił urągliwie:
— Pośpieszajcie, bo nie dogonicie waszego Jagiełły.
— Jakoże? — spytał zdziwiony Jelitczyk.
— Zląkł się potęgi krzyżackiej, murów nie nadgryzł i zabrawszy swoje niedobitki, do dom wrócił.
— Co waść gadasz?! — krzyknął oburzony Jelitczyk.
— To, co waść słyszysz!
I odwróciwszy się, ów Prusak poszedł w swoją stronę.
A całe też jego szczęście, bo pan Florian, nie zważając na nic, byłby go za tę wieść płatnął po uchu, a może i głowę zdjął z karku. Krew wzburzona tak w nim grała, iż nie mogąc usiedzieć na miejscu, nie pozwolił koniom dojeść, kazał w torby obrok zabrać i ruszył z kopyta. W drodze zaś myślał sobie:
„Ten przechera, diabli go wiedzą. To być nie może. Ale zawsze nie wadzi pośpieszać”.
W drodze, kiedy z konieczności musiał dać folgę koniom, tu i ówdzie jakieś go półsłówka dolatywały. Kiedy zaś był już jeno o trzy doby od obozowisk, a to było już w końcu września, spotkał ciągnące wozy, w nich chorych i rannych pod opieką Sienichy.
— Co to? Co się stało? — spytał widząc wozy nie ku Malborkowi, lecz w przeciwną stronę skierowane.
Na pierwszym wozie ktoś machnął ręką i jęknął, nic mu nie odrzekłszy. Zły i zgryziony szukał Sienichy. Jakoż znalazł ją na jednym z wozów, przy najciężej chorych.
— Babo, co się dzieje?! — począł z miejsca.
Sienicha wzrok smutny na niego podniosła, lecz poznawszy, kto zacz, poweselała jakoś i ze zwykłym sobie humorem rzekła:
— Ano, wracamy, boć nowy mistrz krzyżacki o zgodę przysyłał.
— Co?! Zgoda z tymi wilkami?! — wrzasnął Jelitczyk.
— Nie będzie zgody, to będzie wojna, a jak drugi raz będzie Grunwald, a mistrza Plauena jak Ulryka na stryczek wezmą, odechce im się leźć w nasze granice.
— Babo, czy aby mówicie prawdę?! — pytał zrozpaczonym głosem Jelitczyk.
— Godny z was rycerz, zaś bym takiego śmiała tumanić?
— Więc mi nie wracać pod Malbork?
— Na cóż? Chyba na urągowisko — rzekła Sienicha.
— Więc mi taka dola! Na hańbę jak ułomek jaki albo niedołęga z chorymi wlec się będę?
— Nie gadajcie tak, nie gadajcie, cny rycerzu — przerwała baba — nie żadna to hańba iść z tymi, którzy gdy się wyliżą, chwycą znów wilka za bary.
W duszy zaś myślała:
„Hańba to tym, którzy nie doczekawszy końca, Jagiełłę i jego wojska opuścili”.
A myśląc tak, miała na pamięci Witolda, który nie doczekawszy żadnych rokowań, 18 września ze swoimi chorągwiami od oblężenia odstąpił. Nie rzekła wszakże nic o tym do rycerza Jelitczyka, jeno z głębi serca westchnęła.
Jelitczyk też już nie wypytywał.
Król odstąpił od Malborka i wraca! To było dość dla niego. Przyłączył się ze swoim pocztem do taboru Sienichy i każde z nich w ciszy przeżuwało smutne wieści, a przełknąć ich nie mogło.
Sienicha też wciąż myślała sobie:
„Ach, ten Witold, Witold, szczery Litwin, niepomny na krzywdy, jakie te psy jego ziemi zadały, zniósł się z Krzyżaki potajemnie... Prowadził konszachty za plecami Jagiełły. Musieli mu dużo obiecać... Może, że mu pomogą do ogłoszenia się udzielnym księciem Litwy? Boże, mój Boże!... A to wszystko na nowe nieszczęścia i kłótnie między braćmi... — wzdychała. — A ja tak myślałam, tak wierzyłam, że Witold się uspokoił, że przekonał się o chytrości Krzyżaków. Tak się cieszyłam, gdym go ujrzała w zapamiętaniu wojennym, kiedy jak wicher, jak sam Perkun miotał pociski pod Grunwaldem i w jasności błyskawic stał groźny, i rzucał pioruny”.
I tak mieszając bóstwa pogańskie z wiarą w pomoc jedynego Boga, przechodziła myślą ubiegłe, pełne świetności chwile i ostatnią brzydką zdradę Witolda.
— Tak pragnęłam ujrzeć onego księcia, co się na Litwie, jako ja, urodził. Tak mu służyłam, a teraz...
I zakryła oczy, jakby je chciała od smutnego widoku i przykrych wspomnień uchronić. A westchnąwszy z głębi piersi, po chwili znów myślała:
„Zastawiał się, że w jego obozie biegunka, to i co? Byłabym im dała leki, gdybym była wiedziała. Mówił, że w jego obozie więcej chorych niż zdrowych... No, jużci prawda, zbiednieli, połowa zaledwie do swoich domów zdąży, aleć tak odstąpić od murów, tak odstąpić!” — biadała w sobie.
I z tymi myślami żyła od chwili opuszczenia obozowisk spod Malborka.
A obozowiska te płonęły rozlewając szeroką łunę i niejednego nieświadomego złudzić mogły, że zamek malborski płonie. Lecz nikt się nie łudził. Wieść bowiem o mających nastąpić układach i odstąpieniu Jagiełły spod Malborka 19 września rozbiegła się nader szybko po okolicy.
Jagiełło kazał podpalić resztki obozów, a ci, przez których ziemię przejeżdżał, doskonale wiedzieli już o tym. Podnosili nawet tak łacno głowy, jak łacno po pogromie grunwaldzkim je przed nim chylili.
Ba, nawet nie tylko te ziemie, przez które przejeżdżał, ale i miasta dalsze, jak Królewiec, Elbląg, Gdańsk, Brodnica, Ostróda, a nawet pograniczne Działdowo, złamały przysięgę daną królowi polskiemu i dowiedziawszy się o ustąpieniu jego spod Malborka, na powrót poddały się Krzyżakom.
Najwięcej zaś podnosił głowę Henryk von Plauen, on, co kilka niedziel temu korzył się przed królem, prosząc o pozwolenie, żeby go wielkim mistrzem obrano. I miał z czego się puszyć i nadymać, boć zaraz po odstąpieniu polskich obozów spod Malborka dopełniono ceremoniału, jaki zwykle przy obiorze wielkiego mistrza miał miejsce.
— I czemu to wszystko przypisać, czemu? — pytał Jan z Tarnowa innych panów radnych, gdy na jakimś postoju po opuszczeniu Malborka razem się zebrali.
— Tajemne układy Witolda z komturami i samym Plauenem, odjazd wielkiego księcia z hufcami, oto przyczyna — mówił podkanclerzy Mikołaj, nie tając niechęci do Witolda.
— I jeszcze mu król dla bezpieczeństwa dał szesnaście chorągwi! — utyskiwał Habdank Skarbek.
— A przecie mogliśmy ich wziąć choćby głodem, boć nam na jadle zbywało — mówił Jędrzej z Brochocic.
— A oto za Witoldem zwinęli obóz książęta mazowieccy i precz odjechali — wtrącił ktoś inny.
— To też najwięcej zgryzło Jagiełłę — rzekł podkanclerzy. I zaraz dodał: — Przedstawiałem, prosiłem najmiłościwszego, że siły jeszcze mamy, że lada dzień muszą się poddać. Ale król jedno tylko powtarzał: wolę odwrót i układy, niż żeby wszyscy bez mego zezwolenia obóz opuścili.
— Tak, ogólne było zniechęcenie — westchnął Jan z Tarnowa.
Ze wszystkich piersi wydobyło się również westchnienie. Zaległa cisza.
— Najpierwszym błędem było pozwolenie na wejście onych komturów za mury! — rzucił Zyndram z Maszkowic.
I mimo woli stanęli wszystkim w oczach owi niezwykle grubi rycerze. Aż Jan z Tarnowa się ozwał:
— Nie czas nam teraz rozmyślać nad tym, co się stało, kiedy już obozy popalone, lecz czas, aby spodziewane układy jak największą korzyść przyniosły.
— Wiemy, jakie to będą układy! — Machnął ręką Zyndram.
— Krzyżak wszystko obieca, a nic nie dotrzyma — mruknął Habdank.
— Zawszeć nie będzie tak butny, jak wprzódy. Przecie gdy komu krwi upuszczą, nie jest taki skory do bitwy — ozwał się pan Jędrzej z Brochocic. — Ja sam niejednego pluchę na tamten świat wysłałem, krwią krzyżacką zasiliwszy pola pod Grunwaldem! — dodał z błyskiem rozradowania w oczach.
A inni też poczęli opowiadać o onej bitwie i wspomnieniem zwycięstwa jakoś się nieco rozradowali.
A po innych obozach rycerze, pospolitaki, a nawet ciury obozowe główną winę przypisywali wejściu owych obładowanych komturów, mówiąc:
— Póki im głód doskwierał, byli pokorni, byliby się bodaj poddali. Jak im przynieśli mięsiwa, jak się nażarli, zaraz na kieł wzięli...
— Szkoda, żeśmy się za mury nie dostali, byłoćby się tam czemu napatrzeć, a też i ucieszyć widokiem wygłodniałych Niemców.
— Co to zastawiają się imieniem Maryi i samego Pana Jezusa, a gorsze od najgorszych pogan — dodawano.
Ale byli i tacy, co niepomni na nic, cieszyli się z powrotu. Ci zaś mówili:
— Jużci, piękna byłaby rzecz za mury się dostać, a krwi niemieckiej jeszcze utoczyć, aleć już się i cniło niepomału... Noce i ranki chłodne, jeno patrzeć, jak się jesień rozhula, a tu człek w polu. A co tam w domu, to jeno Bogu wiadomo...
I na wspomnienie buchającego ogniem komina piersi tak się podnosiły i takie szły z nich odgłosy, jak z kowalskiego miecha, kiedy chłopak węgle rozżarza.
A król jegomość od chwili opuszczenia Malborka, choć legł pod namiotem, nie mógł sobie dać rady ze smutkiem, jaki wżerał się w niego. Często też siadał, głowę ręką podpierał i myślał:
„Żeby nie ten mój stryjeczny, byłoby się może za murami, ale ten zawsze mi okoniem staje. Coś on tam z Plauenem poszachrował... Ba, i Ziemko, i Kazik zaraz na swoje Mazowsze pociągnęli. Nie mogłem siedzieć dłużej, Boga mi, nie mogłem!
I bił się w piersi, aż po namiocie się rozlegało.
„Doszły też przecie wieści, jakoby Zygmunt Luksemburski, ten przechera, granice nam od południa najeżdżał — rozmyślał. — Nie, nie mogłem na to pozwolić”.
Wreszcie klasnął w dłonie i kazał wezwać podkanclerzego Mikołaja, ażeby na jego łono swoje wątpliwości oddać i w mądrych jego słowach ukojenia szukać. A chociaż to już była spóźniona pora, nikt jakoś do spoczynku się nie kwapił, bo im więcej od Malborka się oddalali, a wieści o miastach łamiących przysięgę dochodziły, tym więcej troska każdego żarła. Zjawił się więc zaraz podkanclerzy, a król począł:
— Nie mogę sobie dać rady z troską i smutkiem...
— Nie tylko najmiłościwszego pana troska pożera, aleć nas wszystkich, co jesteśmy mu wierni, a ziemię i naród miłujemy — westchnął Mikołaj.
Na chwilę obaj zamilkli.
— Nie mogłem dłużej pod Malborkiem mieszkać44, wiecie już przyczyny, aleć nie mogę pozwolić, żeby się to Krzyżactwo znów rozpanoszyło — począł monarcha.
Podkanclerzy pojrzał nań, a nie spuszczając wzroku, badał twarz króla, jakby chciał wyczytać, jakie są jego zamiary. Lecz Jagiełło tak był zatopiony w myślach, że wzroku podkanclerzego na sobie nie czuł. Więc tenże począł:
— Najmiłościwszy pan każe przyboczną radę zwołać?
Król drgnął, jakby się z jakiegoś gnębiącego snu zbudził, i spytał:
— Zaliż jeszcze kto czuwa?
— Nikogo sen nie chce jakoś ukoić — odrzekł podkanclerzy.
— Niech przyjdą, razem jakoś nam raźniej będzie — rzekł Jagiełło.
I klasnął w dłonie.
Ukazał się Zbyszko z Oleśnicy.
— Nie śpisz? — rzucił król.
— Spisuję wszystko, jako przystało — odrzekł młodzieniec, uśmiechając się smutnie.
I zarumienił się cały. Król wydał rozkaz wezwania znaczniejszych panów.
— Kto tam jeszcze
Uwagi (0)