Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖
Na zgliszczach zakonu to powieść historyczna Zuzanny Morawskiej, której wydarzenia rozgrywają się w XV wieku.
Autorka przedstawia starcie Wschodu, czyli Polski, Litwy, Żmudzi, z Zachodem, reprezentowanym przez Zakon Krzyżacki i Niemców. W powieści przedstawia jednak nie tylko realia związane z prowadzeniem działań wojennych, lecz także ukazuje codzienność i obyczajowość. W wyważony sposób przedstawia najważniejszych bohaterów bitew — zwraca uwagę zarówno na cechy świadczące o ich heroizmie i waleczności, jak i na słabości oraz skłonności do intryg, słowem, obrazuje ich dwa oblicza — oficjalne i codzienne. Morawska umieszcza w swojej powieści również bohaterów młodzieżowych, by historyczną rzeczywistość uczynić bardziej przystępną młodszym czytelnikom.
Zuzanna Morawska to polska pisarka tworząca na przełomie XIX i XX wieku. Zasłynęła przede wszystkim jako autorka powieści dla dzieci i młodzieży, często o tematyce historycznej. Na zgliszczach zakonu to jej dzieło z 1911 roku.
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Na zgliszczach Zakonu - Zuzanna Morawska (biblioteka internetowa darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
Król zatarł ręce z zadowoleniem.
— Niewolnika dużo? — spytał.
— Będzie do dwóch tysięcy, i zacnego! — zawołał Jelitczyk, który po połączeniu się z wojskami Jagiełłowymi zaraz się do idących na wyprawę wprosił.
— Z tymi niewolnikami bieda — szepnął król.
— Co za bieda, każde dworzyszcze weźmie do chwili, póki najmiłościwszy pan coś z nimi nie postanowi, a okupu nieszpetnego nie naznaczy! — odparł pan Florian. I zaraz dodał: — Ci Inflantczycy to przewrotny i chytry naród niczym...
Chciał powiedzieć: niczym Litwini, ale się wprędce pomiarkował, żeć to i król z tego narodu pochodzi.
Jagiełło się uśmiechnął. Może się domyślił, ale nie badał. Kazał jeno zwołać radę i zaraz powołał pod broń Kujawy, Dobrzyńskie, Wielkopolskę, Sieradzkie, Łęczyckie. Tak że wielu, ledwo do dworzyszcz i chat wróciwszy, oszczepy a topory opatrywać musieli i na nową znów szli walkę. Nikt jednak nie utyskiwał. Przeciw Krzyżakom wielka była zawziętość, a niektórych i odwrót spod Malborka bolał setnie. Zwinął się też dzielny wódz, Sędziwój z Ostroroga, i nim słotny listopad się skończył, zdobył wiele miast na Pomorzu i z chorągwiami i zacnym łupem wracał. Zwycięstwo to tak królewskie, jak i panów koronnych oblicza rozpogodziło.
— Bóg wielki, sprawiedliwość czyniący, nie pozwoli tej krzyżackiej hydrze łba do góry podnosić! — powtarzano.
— I książę Witold powołał pod broń swoich, i gotów do walki pod Grodnem stoi — rzekł Jan z Tarnowa w jakiejś poufnej rozmowie z królem. — A i Żmudź gotowa choćby zaraz walkę rozpocząć. Przewodzi jej Geradajos, rycerz zacny.
— Geradajos? — powtórzył król. — Aha, to ten, co owe gołębice na Żmudź odstawiał.
— Tak, tak, najmiłościwszy panie — przyświadczył podkanclerzy Mikołaj.
A wszyscy się wielce dziwowali, że król przy tylu najrozmaitszych sprawach o odjeździe owych gołębic pamiętał. Lecz nie mniej był zdziwiony Plauen, gdy się o zbrojeniu Witolda dowiedział.
— Cóż to, mało obiecałem temu przecherze?! — wołał wzburzony.
Niemniej i zwycięstwa odniesione przez oddziały polskie, jako i zbrojenie Witolda, zaniepokoiły go jakoś. Niezwłocznie więc wysłał, prosząc o rozejm.
— Osobiście pragnąłbym się z królem polskim porozumieć — mówił do Leuchtera, pełniącego przy nim urząd sekretarza.
Leuchter zrozumiał, co te słowa znaczą, i podążywszy za obozem Jagiełły, spotkał go pod Raciążem. I póty używał swej olśniewającej wymowy, póki Jagiełło nie zgodził się na osobiste z wielkim mistrzem porozumienie.
Zjawił się też zaraz 8 grudnia Plauen w Raciążu, bo wyjechawszy jednocześnie ze swoim posłem, czekał jeno na jego wezwanie. Ksiądz podkanclerzy Mikołaj i Jan z Tarnowa oraz Zbigniew z Oleśnicy, jako rozumiejący mowę niemiecką, byli przy królu. A kiedy dwaj pierwsi z największą dokładnością powtarzali każdy wyraz wielkiego mistrza, Zbigniew zapisywał jeno całą rozmowę, ażeby ją dla potomności podać.
Z Plauenem był jeno Henryk Leuchter, jako znający mowę polską, Anton Ludwigsburg, jako pisarz i powaga Zakonu, i o dziwo, kulas Hilt.
Ten, chociaż jeno knecht, znał również mowę polską, potrzebny więc był do wysłuchania, co tam w obozie mówią, i do podpatrzenia, jaki duch w nim panuje. Hilt dumny był ogromnie z tej podróży. Wyjeżdżając mówił:
— I na głód, i na niewygody trzeba się narazić, gdy idzie o dobro Zakonu. A bez Hilta nic, nic! A może spotkam gdzie i Falsa, może do Polaków przystał, jeżeli go diabeł w tej grunwaldzkiej smole nie ugotował. Brrr! — Otrząsnął się i mrowie po nim przeszło. — Przecie bitwy nie będzie! — dodał dla dodania sobie odwagi.
Falsa wprawdzie nie spotkał, ale też niewygód i głodu nie zaznał. Owszem, raczono go, ile wlazło, mówiąc:
— Pij, psiakrew, Niemcze, żebyś wiedział, że Polacy niczego gościom nie żałują!
— Nawet gorącej smoły nie pożałowalibyśmy takiemu!
— A czego nie zjesz, nie wypijesz, to ci choćby tym wtłoczymy w gardło! — dodawano ze śmiechem, pokazując miecz nieszpetny.
Hilt niby się bał, ale widząc, że jeno dla krotochwili tak mówią, śmiał się wraz z nimi. Był zaś pewien, że do żadnego gwałtu nie dojdzie, bo sumiennie wymiatał misy, a jeszcze sumienniej wysuszał dzbany. Łypał też na wszystkie strony oczyma jak wiewiórka, strzygł uszami jak zając, chwytał każde słówko, ażeby wielkiemu mistrzowi zanieść.
— Czego nie wyrozumiem, nie dosłyszę, nie dowidzę, to dodam, wymyślę. Od czegóż łeb na karku — mówił pukając się w cofnięte ku czaszce czoło.
Kiedy więc zawołano go, aby stał przy drzwiach za oponą podczas obrad prowadzonych na poły po polsku, na poły po niemiecku, a każde słowo doskonale pamiętał, nie był z tej godności zadowolony.
„Toć tam wielebny Anton Ludwigsburg wszystko spisuje...” — myślał sobie.
Stanął jednak. Ale i tu jakoś sobie radził. Idąc wziął pod opończę nieszpetną konew doskonałego, wystałego, chmielem zaprawnego piwa. Nie tylko mu tego nie broniono, lecz dodano jeszcze nieco starego miodu. Połykał więc, mlaskał językiem, głaskał się z lubością po piersiach i żołądku, łowiąc uchem, co tam panowie między sobą gadają. Ale naraz poczęło się wszystko kręcić koło niego, nie mógł się utrzymać na nogach, uderzył łbem o drzwi, otwierając je szeroko, i runął jak długi na ziemię.
Zerwał się wielki mistrz, zerwał się Henryk Leuchter, Anton zaś Ludwigsburg z wielkiego przestrachu wypuścił z rąk pióro, rozlewając na pergamin strugę inkaustu47.
Lecz Jagiełło i jego otoczenie spojrzeli jeno, nie drgnąwszy nawet. A oto oczom wszystkich ukazał się Hilt leżący jak długi na ziemi, ściskający mimo to konew, z której sączyło się jeszcze nieco brunatnego płynu.
Plauen, ujrzawszy knechta, stropił się jakoś, boć tym sposobem wychodziło na wierzch podsłuchiwanie. Spojrzeli na siebie panowie niemieccy, a Henryk Leuchter, chcąc ratować sytuację, rzekł:
— To nasz sługa, znać coś ważnego się stało, kiedy z wiadomością dotarł aż tutaj. Pozwoli najmiłościwszy monarcha i nasz mistrz wielki oraz prześwietne zgromadzenie, że o przyczynie się dowiem — mówił kłaniając się dokoła.
Jagiełło uśmiechnął się i skinął głową, Jan z Tarnowa i inni spojrzeli na siebie porozumiewająco, a Zbyszko, kryjąc śmiech w kułak, przy oddzielnym stole zapisywał całe zdarzenie.
Tymczasem straż, stojąca przy drzwiach, podnosiła kulasa. Ten szamotał się wołając:
— Kazał mi wielki mistrz, najdostojniejszy pan mój, stać tutaj, stoję! Czego chcecie?!
Dopiero gdy Leuchter dłoń swą ciężką położył mu na karku i popchnął, dał się wyprowadzić bełkocząc:
— Wielki mistrz kazał... Godny naród... Napitek... Ale konew...
Przerwane tym epizodem obrady rozpoczęto na nowo. Lecz czy kulas poplątał ich wątek, czy inna jakaś przyczyna, dość że nie doszło do porozumienia. Dopiero na drugi dzień zjechano się w Nieszawie. Przybyło jeszcze więcej panów polskich i niemieckich i uradzono pięcioniedzielny rozejm.
Przez ten czas obie strony miały rozważać podane warunki pokoju, a Henryk von Plauen tyle tylko skorzystał, że Jagiełło za niewielkim okupem, i to za znamienitszych rycerzy, wypuścił do 20 000 jeńców. Inni wprost nie chcieli wracać.
— Wygrana! — zawołał Plauen. — Mając tylu rycerzy, po miesiącu rozpoczniemy walkę!
Lecz Anton Ludwigsburg spuścił jeno głowę i szepnął w sobie:
„Próżno, toć to jeno zgliszcza Zakonu”.
I miał poniekąd słuszność. Wielu rycerzy było tak okaleczonych, często bez ręki, nogi, oka albo i obydwóch, że mogli jeno zaświadczyć o pogromie pod Grunwaldem. Inni mówili:
— Nie czujemy się jeszcze na siłach, trzeba do siedzib swoich!
Mała jeno garstka awanturników przy Krzyżakach została. Ci, tak samo jak i inni, opowiadali o wielkiej gościnności Polaków, dodając:
— Wszelako oni barbarzyńcami nie są, owszem, grzeczny naród.
Jeno Karol, książę Niderlandów i Fryzlandii, nic nie opowiadał. I on bowiem wrócił, nie dając za siebie żadnego okupu, lecz serce, myśli, część siebie samego w Bobrownikach zostawił.
Sala z każdym dniem stawała mu się droższą. Lecz dziedziczka Bobrownik, spełniając prawa gościnności i obowiązek dozorczyni chorych, niczym nie dała poznać, że i on nie był jej obojętny.
— Jestem związany przysięgą zakonną — rzekł raz smutnie. — Nie znałem krzyżackiego zakonu, nie znałem polskiego narodu...
— Jesteście naszym nieprzyjacielem? — spytała Sala.
— Ja nieprzyjacielem najszlachetniejszego narodu?! — zawołał Karol.
— A jednak stanęliście przeciw nam z Krzyżaki!
— Stanąłem jako rycerz chrześcijański idący na krucjatę przeciw poganom...
— My poganie?! — krzyknęła Sala.
— Wy, wasz król jesteście prawdziwi wyznawcy Chrystusa. Powiedziano mi mylnie... Oszukano... Chcę szukać w Rzymie zwolnienia ze ślubów zakonnych, chcę zerwać z Krzyżaki!
Sala nic na to nie rzekła, spuściła jeno głowę. A książę począł:
— Ty, coś się mną tak opiekowała, Salo, ty jesteś aniołem...
— Nie, ja jestem Polką — przerwała podnosząc głowę.
— A jako Polka, czy złączysz swe losy z księciem Fryzlandii, gdy otrzyma od papieża zwolnienie z przysięgi?
Sala chwilkę milczała. Karol oczekiwał wyroku.
— Polką być nie przestanę, kraju mego nie opuszczę — rzekła wreszcie, siląc się na spokój.
— Wygnaniec z ojczystego księstwa, pragnę kraj twój za swój przyjąć, pragnę bezwiedną przeciw twemu narodowi winę nagrodzić...
Była długa chwila milczenia. Sala walczyła sama z sobą, ważyła swoje obowiązki i uczucie, jakie książę w niej wzbudził.
Karol po raz wtóry oczekiwał wyroku.
Wreszcie Sala podniosła głowę, a podając mu rękę, rzekła:
— Niech cię Bóg prowadzi, szukaj w Rzymie rozwiązania ślubów zakonnych.
— Salo, wracasz mnie powtórnie do życia! — zawołał książę.
I z sercem pełnym otuchy Bobrowniki wraz z Bonifacjuszem opuścił.
Uważał sobie za obowiązek wrócić do Malborka, opowiedzieć się wielkiemu mistrzowi, bo przecież na posłuszeństwo przysięgał. Wrócił więc milczący, w sobie zamknięty. Na wzmiankę jednak o wojnie rzekł:
— Najmiłościwiej proszę wielkiego mistrza o pozwolenie udania się do Rzymu... Ślub uczyniłem.
Plauen pojrzał na niego i nagle znać jakaś myśl mu błysnęła, rzekł więc przychylnie:
— Wszelkie śluby Zakon wielce szanuje i do szanowania onych stowarzyszonych skłania. Jedź więc, bracie miły, a że jesteś przykładnym synem Zakonu, dodamy ci na wet stosowne otoczenie, ażebyś mógł przed ojcem świętym godnie stanąć.
— Pragnę jako pielgrzym ubogi podróż tę odbyć — odparł przyciszonym głosem książę.
— Wysoko cenię twą pobożność, niemniej obowiązkiem naszym wysłać jednocześnie doświadczonych ludzi, którzy choć z dala będą nad twym bezpieczeństwem czuwali.
To rzekłszy, Plauen odwrócił się, czym dał znak, że dyskusję uważa za wyczerpaną.
Ten orszak, czuwający nad bezpieczeństwem młodego księcia, nie był dlań pożądany, zaś dla wielkiego mistrza był pod tę chwilę koniecznością, myślał bowiem:
„Na tego młokosa liczyć nic nie można. Słaba głowa. Oddany dewocji, ale ma stanowisko wśród dworów. To zawsze popłaca. Będzie kołkiem, ale w książęcej skórze. Sprzysiężony z Zakonem... Na prawdziwego przedstawiciela naszej sprawy trzeba wybrać... — Tu zamyślił się przebiegając myślą komturów i znakomitszych rycerzy Zakonu. — Henryk Leuchter byłby najodpowiedniejszy, ale ten na miejscu potrzebny... — Zamyślił się. — Prawda, Michał Kochmajster, którego głupi Jagiełło nawet miesiąca w niewoli nie trzymał, a bez okupu wypuścił...”
I uśmiechnął się drwiąco. A jako postanowił, tak zaraz wydał stosowne polecenie.
Prócz tego pchnął poselstwo do Karola Szóstego, króla francuskiego, do Henryka Czwartego angielskiego, do Zygmunta Luksemburskiego niemieckiego i do wielu znakomitszych rycerzy, przedstawiając Jagiełłę jako barbarzyńcę z poganami sprzyjaźnionego, nie dającego spokoju Zakonowi, a tym samym nie pozwalającego mu rozszerzać wiary świętej.
Czy dwory w to uwierzyły, czy w ich interesie było pomagać Zakonowi, dość że pomoc przyrzekały, a przede wszystkim u papieża sprawę Zakonu w myśl Plauena poparły. Podnosił więc wielki mistrz coraz więcej głowę, a chociaż doskonale rozumiał, że świetność Zakonu pogrzebana, puszył się i z właściwą sobie energią uderzając pięścią w stół, mówił:
— Na zgliszczach nowy zbuduję!
Papież, Jan XXIII48, miał właśnie dużo kłopotu z utrzymaniem się na stolicy Piotrowej, pozbył się więc Krzyżaków, przyznając im słuszność. To jeszcze więcej rozzuchwaliło wielkiego mistrza. O wojnie myśleć nie mógł, bo siły jego były wyczerpane, a zachodni rycerze nie daliby się wciągnąć w walkę z narodem, który nauczyli się szanować. Przystał więc na zawarcie pokoju.
I oto 1 lutego 1411 roku zawarto go w Toruniu.
Przy układach był sam król, był Witold, było bardzo wielu panów polskich i litewskich, lecz pokój ten nie przyniósł korzyści, jakich się można było po zwycięstwie grunwaldzkim spodziewać.
— Tyle ziem zostało przy Krzyżakach! — wołano.
— Za tyle krwi przelanej, za tylu wydanych jeńców ledwo 100 000 kop groszy mają wypłacić, toć kpiny!
Rzeczywiście, po takim pogromie, jakiego doznali Krzyżacy pod Grunwaldem, zbyt małą ponosili w ziemiach i bogactwie szkodę.
— Witold wszystkiemu winien!
— Wszedł w układy z Krzyżaki! — wołano w Koronie.
A na Żmudzi i Litwie obwiniano Jagiełłę, mówiąc:
— Dba on jeno o Polskę, nas na uboczu zostawia.
— Toć ułożyli, że Żmudź po śmierci Jagiełły i Witolda pójdzie pod pięść Krzyżacką — biadano.
W dworzyszczu Geradajosa miasto49 radości z powrotu Uagi zapanował przygnębiający smutek.
Uaga spełniała wszelkie polecenia, wprędce prząść się wyuczyła, słuchała pilnie, co do niej mówiono, rozumiała już mowę litewską, sama jednak uczyła się z trudnością ojczystej mowy. Nigdy też wesołością nie zadźwięczał jej głos dziewczęcy, nigdy nie tuliła się z pieszczotą do matki, nie skłoniła do nóg rodzica. Z Peledą rozmawiała tyle jeno, ile konieczność wymagała. Do domowników nie starała się zbliżyć. Od służby wprost stroniła.
I oto, zamiast wiosny, którą młodość wśród najtęższej zimy przynosi, zawisły jakieś mgły i chmury w Geradajosowym dworzyszczu. Chmury cięższe może niż dawniej, bo wywołane zawiedzioną nadzieją.
— Rozrusza się, rozrusza, przywyknie — pocieszała Peleda.
Pocieszała, sama słowom jednak swoim nie dowierzając.
Jeszcze póki była Żwajżgda i Kregżda, smutek i przygnębienie nie dały się tak odczuwać, wesołością bowiem swoją napełniały wszystkie kąty. Lecz wkrótce znaleźli się prawowici rodzice, którzy tyle dowodów prawowitości swojej złożyli, iż nie można ich było od dziewczątek odsądzać, ile że i one, wiele sobie przypominając, szczebiotały o tym bez ustanku.
— Czemu nasza nie taka, czemu? — pytała imci pani Geradajosowa małżonka, żegnając swe ulubienice.
— Bo już dziewka dorodna, niezadługo i o mężu trzeba pomyśleć — pocieszał żonę.
Lecz pani Skruzda kiwała głową i mówiła:
— Gdyby nie to, że mnie od razu do niej serce pociągnęło... A możem się omyliła?...
— Ee, co za gadanie! — oburzał się małżonek. — Toć jak dwie krople wody podobna do ciebie!
W duszy jednak i tak, i owak sobie myślał, powtarzając:
— No, no, gdyby nie to podobieństwo! Nie ma co, trzeba ją za mąż wydać!
I upatrywał sobie godnego zięcia, tym więcej że po zawarciu pokoju toruńskiego do żadnej wyprawy się nie szykowano. Lecz Uaga jaka była dla rodziców i domowników, taka była i dla gości zjeżdżających się z różnych stron dla podzielenia z Geradajosami radości z szczęśliwego powrotu córki.
Geradajos, jak był dzielny i wytrwały w walce z Krzyżaki, tak był wytrwały i wierny swym bogom. Małżonka jego wierzyła w opiekę starego dębu, rozrosłego o kilka staj50 od ich
Uwagi (0)