Darmowe ebooki » Powieść » Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:
służył mi apetyt. Jadłem jak głodny pies, mlaskając, świadom, że nikt nie powie słowa, abym się ładniej zachowywał.

— To z nerwów — powiedziano tylko.

Na pewno z nerwów. Śmierć za drzwiami, więc wszystko winno być na odwrót, bo śmierć jest samą odwrotnością. Jem i chcę spać, bo życie nowe ze śmiercią dziadka rozpoczynam. Skórzany, przepaści­sty fotel w kąt odsunięto, koło pieca. Kocami wy­moszczono gniazdo dla mnie, co ulubieńcem byłem starca, którego ziemska droga właśnie dobiegła swego kresu. Dziadek w tym samym siadał miejscu podczas rodzinnych konferencyj. Dziś odchodzi, a ja w fotelu rodzinę na uwięzi trzymam — wujów i ciotki, i ku­zynki — brwi marszcząc, gdy się która z kobiet w krześle zakręci lub za głośno chrząknie czy sapnie któryś z wujów. Zegar ścienny tyka jak dawniej, skacze wahadło w szklanej szafce i złote wagi opada­ją — co kwadrans bije płaski gong.

Strach ich jak dawniej trzyma w ryzach. — „To mnie się boją — myślę sennie — bo ja im teraz szkołę dam”.

Wypędzę z domu, wydziedziczę. Pieniędzy trochę na pociechę dam — ale dom chcę mieć dla siebie — pusty, bez żadnych, panie, bab. Sam sobie starczę, abym plany mógł w czyn wprowadzić — plany wielkie...

Afisz wypiszę i przybiję do desek bramy pluskiew­kami:

— Wzywa się wszystkich młodych mężczyzn, któ­rzy nie mają dzieci, żon, ojców ni matek — w łapie silnych, zdrowych i rosłych, nierozmownych, niechaj do kancelarii przyjdą — pierwsze drzwi w prawo, na parterze — codziennie rano będę czekał, na miejscu powiem, o co chodzi... Za biurkiem siądę, w którym dziadek drzemał całymi dniami oczekując tego klienta wyśnionego, który zakładu świetność wznowi jakimś dziejowym zamówieniem i w tył obróci koła czasu. Moc chłopa na mój zew się zwali, bo w kraju głód i bezrobocie. Ci, co strzelali do ułanów, przyjdą najpierwsi — tych mi trzeba. Policję, z którą sąsiadu­ję — bo jej część gruntów sprzedał dziadek — razem z babami wygnam precz; potrzebne będą mi koszary — więzienie także mi się przyda.

Najpierw mundury uszyć każę; portki lampasem przyozdobię, na piersiach pasy dwa — na krzyż, na czakach orzeł — albo sęp z dzieckiem w pazurach. Na Błonia — marsz! Pieszo i konno, w samochodach, w tankach i wozach pancerzonych. Ustawię w rzędy i przemówię.

Dokładnie nie znam manifestu, który ogłoszę moim wojskom. Nie wiem, jak powiem, że mym celem naj­odleglejszym, ostatecznym, będzie świat cały opano­wać, aby na nowo od początku, raz jeszcze zacząć jego dzieje. Zniesiemy wszystko, co istnieje: zawiłe prawa, kręte drogi, za gęste miasta, trudne książki, złączymy państwa, zakażemy mówić różnymi języ­kami. Nie będzie różnic klas ni ras, znajdziemy sposób na choroby i zatrzymamy czasu bieg, aby dzie­ciństwo trwało wiecznie.

A na to wszystko jedna rada: siłą obalić stary ład, siłą odebrać po kolei wszystko, czym oni dzisiaj rządzą: starcy i baby, i doktorzy, i mecenasi, mini­strowie, księża, rabini, policjanci, wszyscy dziadko­wie i wujowie — przeklęte ciotki — wszyscy oni — to są rodzice sfałszowani... A my jesteśmy dziećmi pta­ka — orła czy sępa drapieżnego — który nas nosi długo w szponach, zanim porzuci gdzieś w pustko­wiu, w miejscu i w czasie obojętnym...

Więc naprzód, dzieci! Do ataku! Zajmijcie dworzec, pocztę, pompy — rozbijcie sklepy! Miasto nasze, a ju­tro dla nas cały świat!

Takie plany sobie snułem, gdy umierał... Spałem smacznie, śniąc, że idzie, że się zbliża wielkie, ciem­ne — jakieś zwierzę — zwierzę czynu — albo chmura...

Wtem szarpnięto mnie za ramię: i zaszemrał mi nad uchem głos bliźniaczek:

— Wstawaj, dziecko! Dziadek chce ci coś powie­dzieć. Biegnij szybko, póki czas.

Długi korytarz dzielił pokój, w którym zebrała się rodzina, od gabinetu, gdzie pan domu rozstrzygnął swą ostatnią sprawę. Przez ciotki obie prowadzony sze­dłem marudząc, że mnie budzą, że chodzić każą, gdym ja senny. A już przed drzwiami zamkniętymi, kiedy poczułem zapach lekarstw, do tyłu skoczyłem i krzyk­nąłem:

— Nie chcę! Nie pójdę, bo się boję.

— Dziecino, dziadziuś chce cię widzieć.

— Ale ja nie chcę! Ja chcę spać!

— Dziadziuś umiera!

— A nieprawda!

— Dziecino!

— Spać chcę! — i jak długi ległem, pod głowę piąstki obie wcisnąłem, jak to zwykłem robić, kiedy do łóżka spać się kładłem.

Wtedy z hałasem drzwi otwarto.

— Skończył — oznajmił jakiś głos.

Skoczyły ciotki, a z jadalni wybiegli pozostali krew­ni. Służba ruszyła z zakamarków, w których się dotąd kryła z płaczem. Kiedy przebiegli wszyscy — wsta­łem. Podszedłem do drzwi i zajrzałem. Na wysokim łóżku, w blasku świec, ponad głowami schylonymi ujrzałem to, com widział rano na fotografii, w „Kuryerze”: stercząca w górę broda — wąs, szczecina szara na policzkach. Otwarte oczy i ruchome od świec, pło­nących u wezgłowia. W otwartych ustach szklana kula — tęczowa bańka, która rosła, gdym do pokoju wchodził cicho, a pękła, kiedym krzyknął „dziadziu!”.

Załkano wkoło, ksiądz się zbliżył, podźwignął w górę dłonie starca, które opadły ciężko z łoża, jak wiosła w wodzie pogrążone, i w sztywne palce włożył z trudem krzyż. Potem watą lekko w oliwie umaczaną dotykał piersi, czoła, ust, dłoni i stóp zmar­łego. Wodą na koniec skropił łoże, ściany pokoju i nas — żywych, szepnął nam wszystkim dobre słowo i cicho wyszedł.

Z kolan wstały ciotki.

— Zamknąć mu oczy — szepczą — podwiązać bro­dę. Dajcie chustkę...

I oto leży dziadek w babę wbrew swojej woli prze­mieniony: fularem czarnym owinięty, czarną kokardę ma na czole, na którym krople potu schną. Wtedy mnie pusty porwał śmiech.

Z pokoju precz mnie wyrzucono. Zdarto ubranie, ułożono w łóżku za siatką, jakby zwierzę. Zaraz za­snąłem. Długo spałem bez żadnych planów i bez ma­rzeń.

Pogrzeby obu dziadków odbyły się dzień po dniu. Tą samą ich wieziono drogą, choć w przeciwnych kie­runkach. Jednego w stronę dworca, popod kolejowy most, bo w tamtej stronie był miejski cmentarz, gdzie czekał otwarty grób rodzinny — kamienny dom wko­pany w ziemię z figurą Panny ponad płytą.

Drugiego mieli wieźć nazajutrz z dworca ku mia­stu, w górę, w rynek, a z rynku jeszcze dalej w górę, na zamek.

Tak się minęli dwaj dziadkowie, jak się mijają chmury dwie, przeciwnym prowadzone wiatrem.

Chmura, chmura — przyszła właśnie, gdy karawan toczył się wolno w swoją stronę. Klapu-klap dzwoniły po betonie kopyta starych Dubielowych koni, a sam Dubiel w zrudziałym pirogu na siwej głowie, drzemał na wysokim koźle, wolno opuściwszy lejce. Ciotki, wu­jowie i kuzynki w ślad za nim podążali w zamknię­tych powozach, a ja szedłem z boku, z nianią, bo mnie nie zechciano zabrać aż na cmentarz, abym nie doznał wrażeń dla dziecka nazbyt silnych.

A na ulicach praca wrzała. — „Hej!” — i — „rup!” — krzyczeli chórem robotnicy, dźwigając w górę maszty z czarnymi chorągwiami i orłami z blachy srebrnej u szczytów. Z okien i balkonów wywieszano dywany, portrety — kirem owijano uliczne latarnie. Krzyże z tektury, cyfry w wieńcach z liści złoconych, wstęgi białe, czerwone, błękitne, czarne wiązano w węzły i kokardy. I ciemniało niebo.

Od zachodu chmura szła i nad miastem przysta­nęła, gdy karawan mijał dworzec kolejowy i pod wiadukt bruk począł chylić się, jak przeciążony prom. Dubiel korbą szybko kręcił, zgrzytały hamulce, spie­niły się od wędzideł końskie pyski. Orszak cały za­padł się pod most, w tunel wpłynął, w cień. A z czoła tunelu zrzucono naraz płachtę czarną; na niej wid­niały krzyż i buława. I chmura dalej na wschód szła.

— Burza będzie — rzekła niania, co mnie za rękę prowadziła. — Nazad trzeba nam, paniczu. Burza będzie straszna, bo ta chmura czarna taka, duża, gęsta, jakiej nie widziałam jeszcze, odkąd żyję. Oj, paniczu, znak niedobry, strach mię zbiera. Pan Bóg płacze, pan Bóg także wdział żałobę.

Zawróciłem bez protestu, nie przez grzeczność, lecz ze strachu, bo od maleńkości burzy bałem się od nocy gorzej i od psa. Do domu przyspieszonym krokiem szliśmy poprzez chorągwiany las.

I powiał wiatr. Zachwiały się maszty, zatrzeszczały u podstawy, zadzwoniły orły z blachy, sprężyły się płótna, jak człowiek, który w plecy cios otrzymał i z bólu drży przez chwilę, zanim padnie. I ucichło. Myśmy co sił biegli, a nad nami z lewa, prawa trzaskały zamykane okna. Chorągwie odetchnęły jesz­cze, jakby z ulgą, że im pofolgował wiatr. Jeszcze ołowiany blask, jak opar przedwieczorny, snuł się nad asfaltem suchym i okna domów szkliły się, jak wzrok gasnący. Kobieta rękę mą puściła, biegła, zaciągając węzły czarnej chustki, a ja za nią coraz wolniej, bo powietrza opór wzrastał i nogi w bruku grzęzły. W głębi ulicy wzbiła się szara ławica pyłu i ku nam potoczyła się z szelestem, jakby fala na brzeg wy­rzucona, która w górę tryska, zanim na kamieniach skona. W kurzawie płachty wiatrem gnane, wstęgi, litery i girlandy; majowe liście z drzew stargane bruk zaścieliły i znowu w górę wzlatywały, nawet po śmier­ci niespokojne. Oczy, usta, uszy zasypał proch. Ko­biecy krzyk z oddalenia wołał mnie i wołał, a tu drzewców jęk, łoskot płótna, dzwonienie blachy, szkła i drutów, do gardła nocy skaczą Dubielowe psy i gwizd nocnego stróża głuszy nagła zawierucha.

Na tym opowieść zakończona. Tym ją lekarzom przypisuję, którzy badają twórczość dzieci.

Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Przypisy:

1. poddawam (daw.) — dziś popr. forma: poddaję. [przypis edytorski]

2. rozpierzchnęły (daw.) — dziś popr. forma: rozpierzchły. [przypis edytorski]

3. co było odeszło (daw.) — forma daw. czasu zaprzeszłego; znaczenie: co odeszło (dawniej, przedtem). [przypis edytorski]

4. untauglich (niem.) — niezdolny, nienadający się. [przypis edytorski]

5. korporacyj (daw.) — dziś popr. forma D.lm: korporacji. [przypis edytorski]

6. rajer — czaple pióro, używane daw. do ozdoby damskich fryzur a. kapeluszy. [przypis edytorski]

7. ciągły (gw.) — dziś popr.: ciągnęły. [przypis edytorski]

8. „Czas” — wydawany w latach 1848–1934 w Krakowie dziennik zw. z frakcją konserwatystów krakowskich (tzw. „Stańczyków”), stanowiący również forum dla publikacji krakowskiej szkoły historycznej. [przypis edytorski]

9. w pogrzebach wielum (...) cho­dził — konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: w wielu pogrzebach chodziłem. [przypis edytorski]

10. com go (...) wiózł — konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: co go wiozłem (którego wiozłem). [przypis edytorski]

11. pono (daw.) — podobno. [przypis edytorski]

12. ludzie oni (daw.) — tamci ludzie. [przypis edytorski]

13. żem go wiózł (daw., gw.) — konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: że go wiozłem. [przypis edytorski]

14. chrypił — dziś popr.: chrypiał (tj. mówił ochrypłym głosem). [przypis edytorski]

15. wiezę (gw.) — dziś popr.: wiozę. [przypis edytorski]

16. zajechalim (gw.) — dziś popr.: zajechaliśmy. [przypis edytorski]

17. szory — uprząż złożona z szerokiego pasa zakładanego przez pierś konia oraz pasów bocznych i pomocniczych rzemieni. [przypis edytorski]

18. ciągli (gw.) — dziś popr.: ciągnęli. [przypis edytorski]

19. wytaskać (gw.) — wynieść (z trudem), wydźwignąć. [przypis edytorski]

20. jeszczem nieraz chodził (daw.) — konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: jeszcze nieraz chodziłem. [przypis edytorski]

21. guzdrać się — robić coś powoli, niezgrabnie. [przypis edytorski]

22. pasiaty — dziś popr.: pasiasty. [przypis edytorski]

23. łgać — kłamać; mówić nieprawdę. [przypis edytorski]

24. kantar — uzda (pozbawiona wędzidła, skórzana uprzęż nakładana na pysk konia). [przypis edytorski]

25. Russo, właśc. Rousseau, Jean Jacques (1712–1778) — pisarz francuskojęzyczny z Genewy, filozof, wybitny przedstawiciel oświecenia, encyklopedysta; postulował powrót do natury, odrzucał zdobycze cywilizacji, w tym pojęcie własności prywatnej; swój model człowieka idealnego, dobrego, wychowywanego w naturze przedstawił w dziele z 1762: Emil, czyli o wychowaniu; w innym dziele, pt. Umowa społeczna zawarł poglądy na demokratyczną wizję państwa, będącą fundamentem współczesnej myśli politycznej. [przypis edytorski]

26. Mably, Gabriel Bonnot de (1709–1785) — fr. filozof i polityk; brat filozofa Étienne de Condillaca, autor m.in. dzieła o rządach i prawie w Polsce (Du gouvernement et des lois en Pologne, 1781); pisał prace historyczno-polityczne o staroż. Grecji, Rzymie i współczesnej Francji oraz Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. [przypis edytorski]

27. Fichte, Johann Gottlieb (1762–1814) — niem. filozof idealistyczny, krytyczny następca myśli Kanta, twórca teorii wiedzy oraz nowego typu idealizmu subiektywnego, tzw. filozofii czynu. [przypis edytorski]

28. Engels, Friedrich (1820–1895) — filozof i socjolog niem., ideolog

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz