Darmowe ebooki » Powieść » Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:
— boska, krwawa — jedność zasady, jedność celów...

Lecz póki co — komedia trwa: lata nad miastem duch skrzydlaty mściwego dziecka...

Był dowódcą miejscowych wojsk generał Cz... (nazwisko jego pominiemy — może wsławione czy­nem godnym lepszego miejsca w dziejach wojen niż to, na które wdarł się wtedy — a może w mękach umarł potem — w mękach sumienia czy wygnania — dość, że nie żyje...) On to właśnie dał rozkaz szarży. Z czeska brzmiało jego nazwisko, był już stary, za­tem służbę — długą, zaszczytną, którą uwieńczył srebrnym wężem na epoletach i kołnierzu w austro-węgierskiej odbył armii, i to w piechocie. Myśl ułań­ska, szalona, barwna, poetycka, o szarży myśl i błysku szabel, i o furkocie chorągiewek, do dziecinnego snu podobna — z jakich pamięci zakamarków wstała, jak opar przed wieczorem staje nad ziemią tworząc złudę góry, lasu, jeziora w miejscu równinnym i jałowym?

Pytam: kto mu podszepnął „generale, ułanów we­zwij — każ im zająć zamkowe wzgórze na Wawelu, a kiedy przyjdzie chwila, rozkaż z góry, jak orłom, w ulic mrok spaść z trzaskiem kopyt, z wrzaskiem »hurra«, jak to uczynił z Kahlenbergu król Jan, co Turków pobił kiedyś, broniąc cesarstwa i Europy — niech barykady wezmą cwałem, jak na skinienie Bonaparta reduty brali w Somosierze, a pod Rokitną ruskie transze...”. „Skróć cugle i broń do ataku” — huknął generał Cz. w natchnieniu, a ja przysięgnę, że pod biurkiem tego ułana spóźnionego siedziało Dziecko — wódz żołnierzy z ołowiu, cyny i papieru — ja tam siedziałem, wnuczek krwawy Dziadków spragnionych powtórzenia gestów historii dawno zmarłej.

Jam więc świadkiem na okoliczność szarży ułanów i masakry — ja nim z dobrawoli będę — bo wszystko, co się było stało60, widziałem pierwej...

— Świadek widział?

— Jakbym tam był.

— Więc nie był świadek?

— Jeżeli przyjąć chronologię za plan właściwy opo­wieści, jeszcze mnie na tym świecie brakło, kiedy ze wzgórza zeszły konie... Ześlizgiwały się kopyta z ko­cich łebków i gładkich płyt, którymi brukowana droga spod bramy zwanej „Orlą” w dół prowadząca. Co sił wodze musieli ciągnąć chłopcy — ułani w rogatych czapkach — w tył ciągnęli, jakby z powrotem, w górę, w lęku, że im się konie stoczą, runą — na bruk zwalą, zanim dosiąść zdoła ich szwadron obarczony rozkazem szarży.

— Dość! — przerwano. — Widział to świadek?

— Byłem z nimi od pierwszych do ostatnich chwil.

— Jako, przepraszam bardzo, kto? To znaczy: w ja­kim charakterze? Co mianowicie robił świadek w szwa­dronie jazdy?

— O głos proszę — wtrącił w tym miejscu proku­rator — i żądam personalia sprawdzić świadka, co daty swych urodzin niezbyt jest pewny.

Na to rzekłem:

— Jak już sądowi wspominałem, w tych czasach jeszcze byłem duchem, jak każdy z panów, zanim światło ujrzał i pierwszym dał znać krzykiem, że egzystencję rozpoczyna. Więc duchem, mówię, byłem z nimi, kiedy „na koń” im rozkaz dano i gdy ruszyli stępa, wzdłuż Plant mgłą parujących. Brał przymro­zek...

— Opis pogody niech na później zostawi świadek! Wiemy, że zimno, że wilgotno i mgliście bywa w listo­padzie.

— Ta okoliczność — rzekłem — ważna, bo z niej na­tchnienie dla obrońców, a dla ułanów zguba. Któż to podszepnął myśl na bruk lać wodę, aby zamarzła, aby na taflę lodu wjechał szwadron do kłusa poderwany? Kto? — pytam, maszynową broń, na piechocie wziętą, tam zwrócił, kędy konie, jakby zaklęte siłą ciemną, na szkliwie świeżym poklękały, zrzucając jeźdźców?

— Kto? — przerwał ostro rzecznik państwa — na to odpowiedź już nam dano. Wszyscy świadkowie przyznawali, że owym tajemniczym duchem, owym natchnieniem buntowników, co przeciw armii bohater­skiej, będącej naszą wspólną chlubą, przeciw miłości i nadziei naszej, zwrócili broń — tym duchem, mówię, był ów człowiek...

— Osobnik! — wykrzyknąłem z dumą. — Tajem­niczy pan w szarym palcie?

— Właśnie on — odparł prokurator, i ostro: — Świa­dek wie, kim jest ten, co znikł, rozpłynął się czy ukrył — ten duch czy cień, czy widmo jakie... Świadek wśród duchów ma koneksje, więc niech nam powie...

— Znam go, panie — odrzekłem. — Za nim właśnie biegłem korytarzami labiryntu. Z jego przyczyny tu­taj jestem — to znaczy w świecie, i przed sądem. On moim ojcem.

— Kto? Bandyta? Spiskowiec? Agent? Awantur­nik? Miecz krwawy czy zbrodnicza ręka?

— Wędrownik — rzekłem — duch zbłąkany, bez głowy, bo mu głowę zdjęto nad Nidą, kiedy w bag­nach utknął jego koń wierny.

— Podważam — powstał prokurator — tych zeznań sens i wartość. Duchom tutaj wstęp wzbroniony.

Znowu wybuchnął śmiech na sali i znów go sędzia ostro stłumił. Wtedy wyszedłem albo raczej znikną­łem, jak zwykle duch znika.

Siedzi nad gazetami dziadek i nożyczkami szpalty kraje. Paski układa w skoroszytach i numeruje praco­wicie błyszczące preszpanowe61 teczki. Opróżnić kazał półki z ksiąg, w których spisane były dzieje zakładu koni i pojazdów — dziad jego, ojciec i on sam, w nich uwieczniali zamówienia: śluby, pogrzeby i rocznice, zjazdy, wręczenia i nadania, w których karety i po­wozy, i karawany naszej firmy miały swój udział. Te księgi w marmurkowy karton oprawne w firmie R. Jahody, były przymierza dokumentem — przy­mierza zawartego ongi miasta z rodziną, firmy z kra­jem.

A teraz wszystkie poszły w kąt, pod ścianę, na podłogę, w proch.

— Na strych to wszystko wynieść każę — mruczał, gdy mu wadziły. Miejsce zwolnione w czarnych sza­fach zajęły teczki z wycinkami.

Wszystko, co w sprawie rewolucji, ulicznych walk, śledztwa, procesu, znalazł w „Nowej Reformie”, w „Czasie”, w IKAC-u, i „Naprzodzie”, a także w bro­szurach polemicznych, których stosy zwoził z mia­sta — wszystko, co napisano kiedy o tych „tragicz­nych wydarzeniach”, o „gniewie ludu”, o tej „hańbie, co na historię miasta spadła”, o „plamie krwi na czole państwa, co katem stało się w zaraniu swych nowych dziejów” — wszystko zatem, co napisano, orzeczono i co wykryto — chował dziadek i kładł na półki opróżnione z rodzinnych ksiąg.

Nikogo teraz nie przyjmował — ani klientów, ani biednych — pusto w przedsionku teraz było, cicho przed bramą. Cicho w domu, pokryli się gdzieś zama­chowcy na dziadka oraz moją wolność — ciotki, wu­jowie, mecenasi. I modły dziadek też porzucił, opuścił świętych i kościoły omijał teraz w swych wędrów­kach...

...Klapu-klap wzdłuż Plant wokół miasta, trochę w górę, trochę w dół. Planty: bzy, kasztany, czasem pomnik, dzieci krzyczą, starcy drzemią. Za drzewami stare miasto: przez gałęzie nagie świta stara cegła — wrzos przekwitły czy dzikie wino albo buk — takim kolorem cegła świta — i miedź nierówno zzieleniała jak staw tatrzański — miedź w kaskadach dachów stromych, w dzwonnic ostrzach, w kopułach lekko uwiązanych, jak atłasowe abażury.

A z drugiej strony: kariatydy, atlasy z gipsu i amorki pod brzuchatymi balkonami; miką błyszczący, stary tynk i sztuczny marmur na portalach; bramy od po­kostu lśniące i do białości wyczyszczone klamki, ta­bliczki; w oknach tiul, koronki, palmy, konfitury, koty w poduszkach, ptaszki w klatkach i barometry z zakonnikiem, który spod daszka nie wychodzi, bo niż jest wieczny w naszym mieście.

Pomalutku, krok za krokiem, wciąga konik trumnę naszą z uśpionym dziadkiem i dzieckiem, które przez okienko patrzy na miasto w dole, pod kołami, coraz ciemniejsze w cieniu góry.

Góra — skała ostrzem wbita w rzekę, co się u stóp góry zwija jak szarfa w biegu porzucona — skała nagła, niespodziana w tej kotlinie mgły i błota — ponad miastem z cegły kruchej — biała, lita — jak słup graniczny wśród grzęzawisk.

Stąd widać niebo, wschód i zachód, Tatry na po­łudniu, miasto całe i poza miastem linię wzgórz, na których kiedyś kozak czuwał. Tu świszczy wiatr w szparach karetki, bije w ściany. Bastiony, baszty, kościół, a w nim zawsze gotowe miejsce dla króla-ducha, gdy się wcieli w poetę albo szefa państwa lub w buntownika czy ułana. Dziadek uchyla melonika przed ciemną bramą, ponad którą kości olbrzyma na łańcuchu wiszą od niepamiętnych czasów; kiedy się łańcuch zerwie — spadną, i będzie wtedy koniec świa­ta, płacz i zgrzytanie. Dziadek zatem uchyla grzecznie melonika przed Przenajświętszym Sakramentem oraz królami umarłymi i każe stawać.

Wysiada, kaloszami człapie ku blankom i patrzy w lustro dachów, odbiciem nieba zbłękitniałe.

— Gdzie by się skrywał tyle lat — szepcze do sie­bie trzęsąc głową — bez listu, słowa ani znaku... I jakby uszedł z tych tam błot, kiedy, mówili, utknął koń pod ogniem... Wszystko to kłamstwa — wykrzy­kiwał — łżą polikiery, hycle — i grubą chustką w kratę ociera oczy, wąsy, czoło, jakby się zmęczył na upale, choć to jesienne były dni. (Dlaczego wszyst­ko, co pamiętam, i wszystko, co bym chciał utrwalić, działo się jedną porą roku: we wrześniu albo w listo­padzie? A tylko jedno mam wspomnienie z maja — do niego jeszcze wrócę.)

— Syn pański, powiadają, żyje... Dobra nowina, mówię na to, lata czekałem na to słowo. Żona umarła, ja z tęsknoty — a, co tam będę mówił chamom... Więc, powiadacie, żyje dziecko...

I tak powtarzał całą scenę, nie bacząc, że przy­tomnym świadkiem byłem, pod biurkiem siedząc, kie­dy ci trzej panowie w szarych płaszczach do kance­larii weszli rzędem, usiedli grzecznie, na kolanach złożyli teczki, na nich miękkie, z nieświeżą wstążką, kapelusze.

— My mamy jedną sprawę przykrą...

— My kilka pytań zadać chcemy...

— Służba nas zmusza — twarda ona — chociaż mundurów nie nosimy, żołnierze my są...

— A więc, panie — jak pana tytułować mamy?

Dziadek milczał i tylko kapeć raz po raz tupał mi przed nosem. A ja żołnierzy musztrowałem, uważnie nastawiając ucha.

— A więc pan, panie właścicielu, ma syna?

— Miałem — bąknął.

— A cóż się stało z chłopcem złego?

— Na wojnie zginął.

— Z czyjej strony?

— Z niczyjej, panie. Sam pozostał, kiedy mu utknął koń w bagnisku. Odeszli jedni, drudzy się jeszcze ociągali. Między frontami, w pustce zginął. A mundur? Polski. Czako miał na łbie z białym orłem, ale je zgubił, powiadają, w tym grzęzawisku...

— Pan jest pewien?

— Czego? — warknął i, słyszę, sapie już z wściekło­ścią, i laskę chwyta.

— Że — przepraszamy za natręctwo w sprawie bolesnej, osobistej — czy pan jest pewien, spytać chcemy, że chłopiec zginął?

— Panie — huknął ułana ojciec — ja... szukałem, szukam — nie! — ja czekam, ja — swoje na ten temat wiem!

— Co mianowicie?

— Że on żyje — nie żyje: jest! Chociaż nie mówi, nie oddycha, nikt go nie widzi, chociaż mu nie przy­bywa lat — jest gdzieś przecie, dopóki ja sam, ojciec, jestem. Dopóki czekam, tęsknię, wierzę. — Umilkł, a potem:

— Odejdźcie sobie — rzekł i dodał: — Nie dla was są te moje sprawy.

— O, pan się myli — odparł raźno jeden z agen­tów — dla nich właśnie tu przychodzimy...

— Mam wiadomość — dorzucił na to drugi pan (trzeci zaś „mamy!” wtrącił cicho) — tak jest, mamy wiadomość, czyli wiemy ponad wątpliwość wszelką, że żyje pański syn naprawdę, że go widziano.

— I że działa...

— Na szkodę państwa.

Milczał dziadek. Po długiej chwili rzekł spokojnie:

— Dobra nowina.

— I dla nas dobra — podchwycili trzej policjanci — albowiem tak się nam odnalazł ktoś, kogo z dawna już szukamy.

— W niewolę, na wschód wywieziony wpadł pod złe wpływy. Wrócił potem już potajemnie, pod nazwi­skiem obcym...

— I z obcą także duszą czy głową...

— Przeciw ojczyźnie knuć, spiskować — jakby chciał mścić się. Jakby we krwi chciał topić gniazdo, z którego wyszedł. Pożar rzucić w miejsce, gdzie ko­lebka stała, w której najpierwsze składał słowa, jakby chciał w samobójczym szale podciąć to drzewo, od którego jako owoc...

Wstał na to dziadek:

— Dość — powiedział — dość tych głupstw. Jakie dowody macie w rękach?

— Jakie dowody? Oto one: są fotografie, są zezna­nia i listy, które pisał.

— Listy? Gdzie są? Pokażcie! Pismo poznam!

I ja wtedy na równe nogi z mej jamy wyskoczyłem z krzykiem:

— Ja także poznam pismo chłopca, który zostawił zeszyt czarny, idąc na wojnę i na zgubę duszy i głowy.

— Kto to? — krzyknął agent, ujrzawszy na kolanach starca dziecko w rogatej czapce z orłem.

— Wnuczek — odrzekł dziadek.

— Więc jego syn? A więc pan wiedział, że on żyje? Pan komedię przez całe życie grał przed mia­stem, państwem i rodziną?

— Panie — powiedział dziadek — listy... Pokaż pan listy.

— Nie! Dla dobra śledztwa i procesu...

— Procesu?

— On tu się zjawił, w naszym mieście, był pośród ludzi, co rozruchy przygotowali, aby władzę w swe ręce przejąć. On podburzał, formował grupy, dawał broń, przed frontem buntowników latał, wskazując cele karabinom. On winien śmierci tych ułanów, włas­nych kolegów, towarzyszy, których opuścił tam, nad Nidą... On — ułan, żołnierz Wodza, z wiary naszego dziadka chłopak...

— Żyje? — wykrzyknął nagle dziadek-ojciec, nadzieją i rozpaczą tknięty. — Powiedzcie: żyje czy w niewolę wzięty jak wtedy? Mówcie zaraz!

Powstali, zatrzasnęli teczki i kapelusze wzięli w ręce:

— Ten fakt przemilczeć też musimy. Dla dobra śledztwa. To już wszystko.

Więc żyje Bolko, syn dziadkowy, o którym poli­cjanci mówią, że moim ojcem był prawdziwym?

Więc trzeba było tyle lat czekać i szukać, płakać nocą, by taki szary, grzeczny pan zerwał zasłonę ta­jemnicy i dał mi życie po raz drugi... Tajny policjant z buntownikiem, rewolta ożeniona z prawem, światło państwowe z mrokiem spisku, orzeł i reszka, kolor biały z kolorem krwawym połączone — pokój z po­żogą?

Ten związek wytłumaczyć może podwójną skłon­ność, której pastwą mój biedny umysł często pada, sprzyjając jednocześnie siłom porządku oraz ciemnym, spod ziemi wyszłym elementom, które dynamit pod­sadzają pod mój dom własny. Mundur lubię i łach­man na włóczędze śpiącym w przydrożnym rowie smacznie, gdy szosą wojska maszerują. Jestem za Świętą

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz