Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖
Dziwne, tajemnicze Dziecko, będące bohaterem tej powiastki napisanej zrytmizowaną prozą, poszukuje swoich korzeni, zaginionego ojca. Czasem jest zwykłym, psotnym brzdącem, czasem dzieckiem-obiektem dociekań psychoanalityków, czasem wcieleniem Króla Ducha — i wówczas prowadzi nas przez fantazmatyczne życie narodu polskiego…
A rzecz dzieje się w dawnej stolicy, potem „mieście pogrzebów”, które do tej roli ciągle powoływane bywa, choćby i dziś… no, wczoraj.
- Autor: Andrzej Kijowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski
Lecz póki co — komedia trwa: lata nad miastem duch skrzydlaty mściwego dziecka...
Był dowódcą miejscowych wojsk generał Cz... (nazwisko jego pominiemy — może wsławione czynem godnym lepszego miejsca w dziejach wojen niż to, na które wdarł się wtedy — a może w mękach umarł potem — w mękach sumienia czy wygnania — dość, że nie żyje...) On to właśnie dał rozkaz szarży. Z czeska brzmiało jego nazwisko, był już stary, zatem służbę — długą, zaszczytną, którą uwieńczył srebrnym wężem na epoletach i kołnierzu w austro-węgierskiej odbył armii, i to w piechocie. Myśl ułańska, szalona, barwna, poetycka, o szarży myśl i błysku szabel, i o furkocie chorągiewek, do dziecinnego snu podobna — z jakich pamięci zakamarków wstała, jak opar przed wieczorem staje nad ziemią tworząc złudę góry, lasu, jeziora w miejscu równinnym i jałowym?
Pytam: kto mu podszepnął „generale, ułanów wezwij — każ im zająć zamkowe wzgórze na Wawelu, a kiedy przyjdzie chwila, rozkaż z góry, jak orłom, w ulic mrok spaść z trzaskiem kopyt, z wrzaskiem »hurra«, jak to uczynił z Kahlenbergu król Jan, co Turków pobił kiedyś, broniąc cesarstwa i Europy — niech barykady wezmą cwałem, jak na skinienie Bonaparta reduty brali w Somosierze, a pod Rokitną ruskie transze...”. „Skróć cugle i broń do ataku” — huknął generał Cz. w natchnieniu, a ja przysięgnę, że pod biurkiem tego ułana spóźnionego siedziało Dziecko — wódz żołnierzy z ołowiu, cyny i papieru — ja tam siedziałem, wnuczek krwawy Dziadków spragnionych powtórzenia gestów historii dawno zmarłej.
Jam więc świadkiem na okoliczność szarży ułanów i masakry — ja nim z dobrawoli będę — bo wszystko, co się było stało60, widziałem pierwej...
— Świadek widział?
— Jakbym tam był.
— Więc nie był świadek?
— Jeżeli przyjąć chronologię za plan właściwy opowieści, jeszcze mnie na tym świecie brakło, kiedy ze wzgórza zeszły konie... Ześlizgiwały się kopyta z kocich łebków i gładkich płyt, którymi brukowana droga spod bramy zwanej „Orlą” w dół prowadząca. Co sił wodze musieli ciągnąć chłopcy — ułani w rogatych czapkach — w tył ciągnęli, jakby z powrotem, w górę, w lęku, że im się konie stoczą, runą — na bruk zwalą, zanim dosiąść zdoła ich szwadron obarczony rozkazem szarży.
— Dość! — przerwano. — Widział to świadek?
— Byłem z nimi od pierwszych do ostatnich chwil.
— Jako, przepraszam bardzo, kto? To znaczy: w jakim charakterze? Co mianowicie robił świadek w szwadronie jazdy?
— O głos proszę — wtrącił w tym miejscu prokurator — i żądam personalia sprawdzić świadka, co daty swych urodzin niezbyt jest pewny.
Na to rzekłem:
— Jak już sądowi wspominałem, w tych czasach jeszcze byłem duchem, jak każdy z panów, zanim światło ujrzał i pierwszym dał znać krzykiem, że egzystencję rozpoczyna. Więc duchem, mówię, byłem z nimi, kiedy „na koń” im rozkaz dano i gdy ruszyli stępa, wzdłuż Plant mgłą parujących. Brał przymrozek...
— Opis pogody niech na później zostawi świadek! Wiemy, że zimno, że wilgotno i mgliście bywa w listopadzie.
— Ta okoliczność — rzekłem — ważna, bo z niej natchnienie dla obrońców, a dla ułanów zguba. Któż to podszepnął myśl na bruk lać wodę, aby zamarzła, aby na taflę lodu wjechał szwadron do kłusa poderwany? Kto? — pytam, maszynową broń, na piechocie wziętą, tam zwrócił, kędy konie, jakby zaklęte siłą ciemną, na szkliwie świeżym poklękały, zrzucając jeźdźców?
— Kto? — przerwał ostro rzecznik państwa — na to odpowiedź już nam dano. Wszyscy świadkowie przyznawali, że owym tajemniczym duchem, owym natchnieniem buntowników, co przeciw armii bohaterskiej, będącej naszą wspólną chlubą, przeciw miłości i nadziei naszej, zwrócili broń — tym duchem, mówię, był ów człowiek...
— Osobnik! — wykrzyknąłem z dumą. — Tajemniczy pan w szarym palcie?
— Właśnie on — odparł prokurator, i ostro: — Świadek wie, kim jest ten, co znikł, rozpłynął się czy ukrył — ten duch czy cień, czy widmo jakie... Świadek wśród duchów ma koneksje, więc niech nam powie...
— Znam go, panie — odrzekłem. — Za nim właśnie biegłem korytarzami labiryntu. Z jego przyczyny tutaj jestem — to znaczy w świecie, i przed sądem. On moim ojcem.
— Kto? Bandyta? Spiskowiec? Agent? Awanturnik? Miecz krwawy czy zbrodnicza ręka?
— Wędrownik — rzekłem — duch zbłąkany, bez głowy, bo mu głowę zdjęto nad Nidą, kiedy w bagnach utknął jego koń wierny.
— Podważam — powstał prokurator — tych zeznań sens i wartość. Duchom tutaj wstęp wzbroniony.
Znowu wybuchnął śmiech na sali i znów go sędzia ostro stłumił. Wtedy wyszedłem albo raczej zniknąłem, jak zwykle duch znika.
Siedzi nad gazetami dziadek i nożyczkami szpalty kraje. Paski układa w skoroszytach i numeruje pracowicie błyszczące preszpanowe61 teczki. Opróżnić kazał półki z ksiąg, w których spisane były dzieje zakładu koni i pojazdów — dziad jego, ojciec i on sam, w nich uwieczniali zamówienia: śluby, pogrzeby i rocznice, zjazdy, wręczenia i nadania, w których karety i powozy, i karawany naszej firmy miały swój udział. Te księgi w marmurkowy karton oprawne w firmie R. Jahody, były przymierza dokumentem — przymierza zawartego ongi miasta z rodziną, firmy z krajem.
A teraz wszystkie poszły w kąt, pod ścianę, na podłogę, w proch.
— Na strych to wszystko wynieść każę — mruczał, gdy mu wadziły. Miejsce zwolnione w czarnych szafach zajęły teczki z wycinkami.
Wszystko, co w sprawie rewolucji, ulicznych walk, śledztwa, procesu, znalazł w „Nowej Reformie”, w „Czasie”, w IKAC-u, i „Naprzodzie”, a także w broszurach polemicznych, których stosy zwoził z miasta — wszystko, co napisano kiedy o tych „tragicznych wydarzeniach”, o „gniewie ludu”, o tej „hańbie, co na historię miasta spadła”, o „plamie krwi na czole państwa, co katem stało się w zaraniu swych nowych dziejów” — wszystko zatem, co napisano, orzeczono i co wykryto — chował dziadek i kładł na półki opróżnione z rodzinnych ksiąg.
Nikogo teraz nie przyjmował — ani klientów, ani biednych — pusto w przedsionku teraz było, cicho przed bramą. Cicho w domu, pokryli się gdzieś zamachowcy na dziadka oraz moją wolność — ciotki, wujowie, mecenasi. I modły dziadek też porzucił, opuścił świętych i kościoły omijał teraz w swych wędrówkach...
...Klapu-klap wzdłuż Plant wokół miasta, trochę w górę, trochę w dół. Planty: bzy, kasztany, czasem pomnik, dzieci krzyczą, starcy drzemią. Za drzewami stare miasto: przez gałęzie nagie świta stara cegła — wrzos przekwitły czy dzikie wino albo buk — takim kolorem cegła świta — i miedź nierówno zzieleniała jak staw tatrzański — miedź w kaskadach dachów stromych, w dzwonnic ostrzach, w kopułach lekko uwiązanych, jak atłasowe abażury.
A z drugiej strony: kariatydy, atlasy z gipsu i amorki pod brzuchatymi balkonami; miką błyszczący, stary tynk i sztuczny marmur na portalach; bramy od pokostu lśniące i do białości wyczyszczone klamki, tabliczki; w oknach tiul, koronki, palmy, konfitury, koty w poduszkach, ptaszki w klatkach i barometry z zakonnikiem, który spod daszka nie wychodzi, bo niż jest wieczny w naszym mieście.
Pomalutku, krok za krokiem, wciąga konik trumnę naszą z uśpionym dziadkiem i dzieckiem, które przez okienko patrzy na miasto w dole, pod kołami, coraz ciemniejsze w cieniu góry.
Góra — skała ostrzem wbita w rzekę, co się u stóp góry zwija jak szarfa w biegu porzucona — skała nagła, niespodziana w tej kotlinie mgły i błota — ponad miastem z cegły kruchej — biała, lita — jak słup graniczny wśród grzęzawisk.
Stąd widać niebo, wschód i zachód, Tatry na południu, miasto całe i poza miastem linię wzgórz, na których kiedyś kozak czuwał. Tu świszczy wiatr w szparach karetki, bije w ściany. Bastiony, baszty, kościół, a w nim zawsze gotowe miejsce dla króla-ducha, gdy się wcieli w poetę albo szefa państwa lub w buntownika czy ułana. Dziadek uchyla melonika przed ciemną bramą, ponad którą kości olbrzyma na łańcuchu wiszą od niepamiętnych czasów; kiedy się łańcuch zerwie — spadną, i będzie wtedy koniec świata, płacz i zgrzytanie. Dziadek zatem uchyla grzecznie melonika przed Przenajświętszym Sakramentem oraz królami umarłymi i każe stawać.
Wysiada, kaloszami człapie ku blankom i patrzy w lustro dachów, odbiciem nieba zbłękitniałe.
— Gdzie by się skrywał tyle lat — szepcze do siebie trzęsąc głową — bez listu, słowa ani znaku... I jakby uszedł z tych tam błot, kiedy, mówili, utknął koń pod ogniem... Wszystko to kłamstwa — wykrzykiwał — łżą polikiery, hycle — i grubą chustką w kratę ociera oczy, wąsy, czoło, jakby się zmęczył na upale, choć to jesienne były dni. (Dlaczego wszystko, co pamiętam, i wszystko, co bym chciał utrwalić, działo się jedną porą roku: we wrześniu albo w listopadzie? A tylko jedno mam wspomnienie z maja — do niego jeszcze wrócę.)
— Syn pański, powiadają, żyje... Dobra nowina, mówię na to, lata czekałem na to słowo. Żona umarła, ja z tęsknoty — a, co tam będę mówił chamom... Więc, powiadacie, żyje dziecko...
I tak powtarzał całą scenę, nie bacząc, że przytomnym świadkiem byłem, pod biurkiem siedząc, kiedy ci trzej panowie w szarych płaszczach do kancelarii weszli rzędem, usiedli grzecznie, na kolanach złożyli teczki, na nich miękkie, z nieświeżą wstążką, kapelusze.
— My mamy jedną sprawę przykrą...
— My kilka pytań zadać chcemy...
— Służba nas zmusza — twarda ona — chociaż mundurów nie nosimy, żołnierze my są...
— A więc, panie — jak pana tytułować mamy?
Dziadek milczał i tylko kapeć raz po raz tupał mi przed nosem. A ja żołnierzy musztrowałem, uważnie nastawiając ucha.
— A więc pan, panie właścicielu, ma syna?
— Miałem — bąknął.
— A cóż się stało z chłopcem złego?
— Na wojnie zginął.
— Z czyjej strony?
— Z niczyjej, panie. Sam pozostał, kiedy mu utknął koń w bagnisku. Odeszli jedni, drudzy się jeszcze ociągali. Między frontami, w pustce zginął. A mundur? Polski. Czako miał na łbie z białym orłem, ale je zgubił, powiadają, w tym grzęzawisku...
— Pan jest pewien?
— Czego? — warknął i, słyszę, sapie już z wściekłością, i laskę chwyta.
— Że — przepraszamy za natręctwo w sprawie bolesnej, osobistej — czy pan jest pewien, spytać chcemy, że chłopiec zginął?
— Panie — huknął ułana ojciec — ja... szukałem, szukam — nie! — ja czekam, ja — swoje na ten temat wiem!
— Co mianowicie?
— Że on żyje — nie żyje: jest! Chociaż nie mówi, nie oddycha, nikt go nie widzi, chociaż mu nie przybywa lat — jest gdzieś przecie, dopóki ja sam, ojciec, jestem. Dopóki czekam, tęsknię, wierzę. — Umilkł, a potem:
— Odejdźcie sobie — rzekł i dodał: — Nie dla was są te moje sprawy.
— O, pan się myli — odparł raźno jeden z agentów — dla nich właśnie tu przychodzimy...
— Mam wiadomość — dorzucił na to drugi pan (trzeci zaś „mamy!” wtrącił cicho) — tak jest, mamy wiadomość, czyli wiemy ponad wątpliwość wszelką, że żyje pański syn naprawdę, że go widziano.
— I że działa...
— Na szkodę państwa.
Milczał dziadek. Po długiej chwili rzekł spokojnie:
— Dobra nowina.
— I dla nas dobra — podchwycili trzej policjanci — albowiem tak się nam odnalazł ktoś, kogo z dawna już szukamy.
— W niewolę, na wschód wywieziony wpadł pod złe wpływy. Wrócił potem już potajemnie, pod nazwiskiem obcym...
— I z obcą także duszą czy głową...
— Przeciw ojczyźnie knuć, spiskować — jakby chciał mścić się. Jakby we krwi chciał topić gniazdo, z którego wyszedł. Pożar rzucić w miejsce, gdzie kolebka stała, w której najpierwsze składał słowa, jakby chciał w samobójczym szale podciąć to drzewo, od którego jako owoc...
Wstał na to dziadek:
— Dość — powiedział — dość tych głupstw. Jakie dowody macie w rękach?
— Jakie dowody? Oto one: są fotografie, są zeznania i listy, które pisał.
— Listy? Gdzie są? Pokażcie! Pismo poznam!
I ja wtedy na równe nogi z mej jamy wyskoczyłem z krzykiem:
— Ja także poznam pismo chłopca, który zostawił zeszyt czarny, idąc na wojnę i na zgubę duszy i głowy.
— Kto to? — krzyknął agent, ujrzawszy na kolanach starca dziecko w rogatej czapce z orłem.
— Wnuczek — odrzekł dziadek.
— Więc jego syn? A więc pan wiedział, że on żyje? Pan komedię przez całe życie grał przed miastem, państwem i rodziną?
— Panie — powiedział dziadek — listy... Pokaż pan listy.
— Nie! Dla dobra śledztwa i procesu...
— Procesu?
— On tu się zjawił, w naszym mieście, był pośród ludzi, co rozruchy przygotowali, aby władzę w swe ręce przejąć. On podburzał, formował grupy, dawał broń, przed frontem buntowników latał, wskazując cele karabinom. On winien śmierci tych ułanów, własnych kolegów, towarzyszy, których opuścił tam, nad Nidą... On — ułan, żołnierz Wodza, z wiary naszego dziadka chłopak...
— Żyje? — wykrzyknął nagle dziadek-ojciec, nadzieją i rozpaczą tknięty. — Powiedzcie: żyje czy w niewolę wzięty jak wtedy? Mówcie zaraz!
Powstali, zatrzasnęli teczki i kapelusze wzięli w ręce:
— Ten fakt przemilczeć też musimy. Dla dobra śledztwa. To już wszystko.
Więc żyje Bolko, syn dziadkowy, o którym policjanci mówią, że moim ojcem był prawdziwym?
Więc trzeba było tyle lat czekać i szukać, płakać nocą, by taki szary, grzeczny pan zerwał zasłonę tajemnicy i dał mi życie po raz drugi... Tajny policjant z buntownikiem, rewolta ożeniona z prawem, światło państwowe z mrokiem spisku, orzeł i reszka, kolor biały z kolorem krwawym połączone — pokój z pożogą?
Ten związek wytłumaczyć może podwójną skłonność, której pastwą mój biedny umysł często pada, sprzyjając jednocześnie siłom porządku oraz ciemnym, spod ziemi wyszłym elementom, które dynamit podsadzają pod mój dom własny. Mundur lubię i łachman na włóczędze śpiącym w przydrożnym rowie smacznie, gdy szosą wojska maszerują. Jestem za Świętą
Uwagi (0)