Darmowe ebooki » Powieść » Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:
Hermandadą i za Cyganem, który łupi kup­ców wiozących drogie sukna. I kupcem jestem: wszak mój dziadek ma firmę, którą odziedziczę. Więc Biały jestem i Czerwony, zwycięzców kocham i pobitych, zaborcą jestem i powstańcem, żołdakiem regularnej armii i gerylasem, który czoło skrwawioną chustą prze­wiązuje.

Dwoisty, z sercem podzielonym, dwom naraz spra­wom zawsze służę, a żadnej z nich za własną nie mam — miłości nie mam — związków z życiem ser­decznych, trwałych, instynktowych. Podrzutek je­stem i sierota, nieprawy dziedzic, pogrobowiec.

Duch mój wolny — lata nad światem — formy szuka — gniazda, koliska, w które go przyjmą duchy inne, jak ja bezdomne i spragnione.

Patrzał dziadek na miasto we mgle.

Ono ciemniało pod oparem, jak grzęzawisko o wie­czorze.

Nad nami katedralne mury z białego ciosu, sczer­niali święci, szczyty z miedzi — na nich dzwony, na grubych belkach zawieszone.

Na wałach rzędy starych armat, które już nigdy nie wystrzelą.

Spiżowy posąg bohatera czapką się kłania dawnym duchom i młodzież wzywa, aby szła zbawiać i wyzwa­lać, burzyć i wznosić, wypełniać misje, cuda działać.

Słowami huczy góra stara, a wokół opar, grzęza­wisko miasta i świata — i tam, w dole, zgubiony chłopiec — wnuk i ojciec — przez towarzyszy porzu­cony, błąka się jeszcze czy zabity?

I rzeka płynie wokół miasta.

Mój biedny dziadek umarł w maju — miesiącu poświęconym Pannie.

— Umarł — krzyknąłem tego dnia, biorąc gazetę jak co rano, aby mu przy śniadaniu czytać wieści ze świata, z kraju oraz miasta.

— Kto, wielki Boże? — zapytały ciotki, rozlewając kawę i mleko.

— Dziadek — odrzekłem, patrząc w portret na pierwszej stronie, w czarnej ramce, i przeczytałem wieść żałobną podaną w czterech krótkich słowach:

— Serce Marszałka bić przestało.

Nasz dziadek rożki w kawie maczał i wąsem ruszał bez wzruszenia, patrząc przed siebie, jakby wcale tego, com czytał, nie usłyszał. A na portrecie głowa jego w śmiertelnej nędzy: podbródek ostro w górę podał, usta zacisnął i powieki — mocno, jakby na rozkaz z góry, jakby udawał przed kimś sen.

„Udaje — pomyślałem — jak ja, kiedy nie mogę w nocy spać”.

— Udaje — powiedziałem głośno, nie wiedząc wca­le, że to mówię.

— Biedne dziecko — rzekły ciotki — nie rozumie, co to śmierć.

— Czytaj — mruknął na to dziadek, który nieprzer­wanie jadł i żuł.

— Odszedł na wieki — przeczytałem — ten, co ducha...

— Jak?

— Tak tu piszą.

— Opuść to i dalej czytaj.

— Pobudził śpiące, zmarłe wskrzesił...

Dziadek z hałasem łyżką cisnął.

— Jakie zmarłe?

— Cicho, ojciec, nie krzycz, kiedy kraj w żałobie.

— Zmarłe nadzieje — wyjaśniłem.

Dziadek znów w kawie zmoczył wąsy.

— Wolności nam zapalił świt... Poetów dawnych wcielił sen... O wodzu sen i o sławie...

— Sny — rzekł dziadek — ciągle sny.

— Odchodzi w ciemność z ducha król...

Dziadek odstawił filiżankę i, serwetką wąsy gładząc, spytał:

— O pogrzebie nic nie piszą?

— Zaraz: kondolencje... posiedzenie... naród w hoł­dzie... opuszczenie flag... i modły...

Przerzucałem szybko płachty, aż krzyknąłem na­gle:

— U nas!

— Jak to?

— W naszym mieście pogrzeb będzie! W króle­wskich grobach na Wawelu spoczynek wieczny znajdą prochy, by był po śmierci królom równy, gdy im za życia dorównywał.

Dziadek wstał. Pięścią w stół uderzył.

— Co ojciec?! — zakrzyknęły ciotki.

— Laskę.

— Po co?

— Płaszcz, melonik.

— Co chcesz zrobić, co? Na Boga!

— Nie! Cylinder, żakiet, krawat — wszystko, com miał na paradę... Dubiel kare niech zaprzęga, a dziecko ubrać mi na czarno. Pojedziemy.

— Dokąd?

— Do władz. Do magistratu, ofiarować po raz osta­tni me usługi. Ja go powiozę! Moje konie!

— Ależ ojciec! Usiądź i pomyśl. Fantazją próżną poniesiony narobisz głupstw. To państwowa sprawa.

— Wszystkich woziłem, których myśli, on — jak tu piszą — w czyny wcielił. On z ducha — piszą — wódz i król, więc mnie ten pogrzeb przysługuje z ra­cji najwyższej, bo duchowej.

Wrzasnęły ciotki przerażone, a on w natchnieniu dalej gadał, wciągając prążkowane spodnie, koszulę z plisą i kołnierzyk z rożkami w górę zagiętymi.

— Stare rachunki mam z tym duchem, który mi dziecko wziął i stracił. Stare rachunki dziś wyrównam w duchu — i z duchem...

A ciotki do mnie:

— Ty go wstrzymaj. Ty wpływ na niego masz ogromny. Przemów do niego głosem dziecka, bo coś strasznego ojciec zrobi.

Ja zaś ubranko aksamitne z kryzą przy szyi grzecz­nie wdziewam i opuściwszy oczka mówię:

— Dziadunio zawsze wie, co robi.

Czeka już powóz, lśnią latarnie. Dubiel w liberii z guzem srebrnym, w kaszkiecie z daszkiem, w ręka­wiczkach. I trzęsą łbami czarne smoki.

— W górę — zakrzyknął dziadek — duchem! Przed główne wejście magistratu!

Godziny cztery my czekali, aż nas przyjęto w ko­mitecie do spraw pogrzebu. Panów tłum w czerni i w białych kołnierzykach, kilku księży, rabin z bro­dą, cała gromada oficerów — w szaserach62 i przy szablach wszyscy — na koniec policyjne szarże, błysz­czące srebrem na ramionach.

Dziadek wyłożył w prostych słowach swoje zamia­ry. Rzekł:

— Panowie. Właściciel jestem firmy, która od z gó­rą stu lat, przez dziadka mego założona, służy mia­stu...

— To — rzekł ktoś — wiemy. Do rzeczy, panie, nagli czas.

— Dziś już nikomu niepotrzebny mój zakład i mój dom. Bezczynnie w stajniach konie stoją — białe i czarne, i kasztany — butwieją w szopach karawany, a ślubny atłas mole gryzą.

— Tutaj nie teatr, drogi panie.

— Ja jestem stary, umrę wkrótce, po mojej śmierci zakład weźmie mój wnuk jedyny — tutaj stoi — sie­rota z głową trochę dużą, lecz mądrą — oho, jak mądrą, moi państwo — Homera czyta i Szekspira.

— Prędzej, na Boga, mów pan swoje. Przed nami historyczna chwila. Wodza narodu grzebać mamy.

— Ja też historię opowiadam.

— Historię firmy i rodziny, a nie narodu, który przepaść odnalazł dzisiaj pod stopami, kiedy go osie­rocił Wódz, co ducha jego wcielał.

— Historię ducha opowiadam, który wędruje kędy chce i postać bierze coraz inną, kryje się, milczy, ale wraca, jak marnotrawny syn lub ojciec, co syna rzucił niemowlęciem, światami błądzi jako żebrak, żołnierz czy kupiec albo błazen, a wróci kiedyś, poda znak, zapuka w szybę, prześle list, snem wzruszy ciemnym lub podpowie słowo, lub czyn, lub tylko gest, i tak w nieodgadnionych głosach sierota znajdzie swój rodowód.

— Gdyby pan łaskaw był wyjaśnić...

— Chcę powieźć Wodza — odrzekł dziadek.

— To niemożliwe — odparł pan, który wysunął się z gromady. — Nie pańska rzecz historię grzebać. Kie­dy Narodu Duch umiera i poprzez cały kraj wędruje, aby zapłakać po nim mógł sierota — lud, gdy umiera, aby powstać — żyć na nowo w formie nowej, nie pogrzeb trzeba nam odprawiać, jak innym zmarłym, ale odnowy ceremoniał. Nie karawan, lecz armata w białe konie zaprzężona trumnie tej pojazdem bę­dzie, bo do walki nowej idzie ten uśpiony, panie...

— Duch — dodano.

— Właśnie: duch. Nie te twoje żałobniki w czarnych piórach i czamarach, ale wojsko w szyku, z bronią, pieszo, konno, z chorągwiami i bębnami zaprzęg Wodza poprowadzi szlakiem królów i hetmanów na tę górę świętą naszą, gdzie od wieków duch się skrywa w lo­chów katedralnych mrok, aby w blasku nowym, z jutrznią... tego... nową wzlecieć i na nowe, panie, szlaki, naród wieść. Czyś pan pojął?

— Nie — odpalił dziadek sam jak widmo blady. — Nie pojąłem i nie pojmę, bo natchnienie inne mam.

— Natchnienie? — spojrzano po sobie.

— Jak pan rozumie to natchnienie?

— Zbudujemy — mówił dziadek — wóz, o, taki — z dłoni złożył dziwny kształt, jak piramidy — jakby ołtarz albo tron, dużo stopni, wielkie koła. Czerwonym suknem przykryjemy...

— Czerwonym?

— I konie białe dam. Dwanaście koni — wszystko sprzedam — dwanaście białych koni sprawię i sam woźnicy miejsce zajmę.

— Pan? — zawołano ze zdumieniem.

— Myśmy są z Wodzem jednolatki — wesoło okiem mrugnął dziadek. I dalej swoją rzecz prowadził: — Pojedziemy ulicami... Dzwony, chóry, światła, kiry... Pod zamkową górę, nad brzeg, nad Wisły — rzeki brzeg urwisty, gdzie skała wprost do wody schodzi, skąd prehistoria źródła bierze, gdzie zabił smoka ksią­żę Krak, a potem córka księcia Wanda płynącej wo­dzie powierzyła swą cześć dziewiczą, gdy jej zagroził cudzoziemiec; tam, gdzie porachunków z losem doko­nywali pradziadowie, pomost zbudujecie długi — na niezbyt wszakże grubych palach — na środek rzeki, jak ostrogę...

Brzękły ostrogi i pałasze. Wstali, co siedzieli dotąd. Do bocznej sali drzwi otwarto i stamtąd nowi weszli widzę — panowie w czerni i wojskowi, księża i panie w długich sukniach, i wokół dziadka tłum się zbierał. Szepty półgłośne i szemrania, a tu i ówdzie parsknął śmiech.

— Wyprowadźcież tego bzika — ktoś powiedział.

— A ten karzeł?

— Jego wnuczek, pono63, mówią.

— Może pstryknąć dla kurierka?

— Albo oddać do muzeum.

— Matejce żywcem zwiali z płótna.

— ...królewskiej — mówił dalej dziadek, powoli ręce w górę wznosząc.

— Co „królewskiej”?

— Rzeki, pewnie...

— ...na środek rzeki, która...

— ...toczy — ktoś podpowiedział — wody swoje.

— ...a na ten pomost chwiejny wjadę z moimi koń­mi dwunastoma — wprowadzę rydwan z trumną srebrną — wjedziemy razem na te deski, na wodę...

Tłum się rozstąpił. Jeszcze jeden wszedł do kom­naty pan w żakiecie z gwiazdą orderu niżej serca.

— Minister — zaszumiało w tłumie.

— Co tu się dzieje? — spytał pan.

— Grabarz-poeta wizje snuje i ofiaruje swe usługi.

Dziadek, nie widząc nic dokoła, na twarzy purpu­rowy, krzyczał:

— I dacie ognia z wielu armat... A potem trrrach!

Umilkł nagle. Minister z pochyloną głową stał przed staruszkiem, który, zmęczony, ciężko dyszał.

— Pan chcesz, tego — rzekł minister — trach do wody?

— Chcę — odsapnął dziadek.

— Czemu?

Tu zmarszczył brew i nadął wąs, i na lasce, jak na szabli, wsparł się dziadek. Aż się cofnął członek rządu.

— Patrzcie, patrzcie — zaszeptano. — On! Marsza­łek! Jakby żywy. — I ten, i ów na baczność stanął.

— To w dawnych wiekach tak bywało — niepew­nym głosem rzekł minister — że ktoś podobny do monarchy albo do wodza plemiennego, trach z nim w podziemia, razem z koniem... Ale do wody? Nie słyszałem...

— Na wodzie pomnik postawimy — wyszeptał dzia­dek wyczerpany. — Pośrodku rzeki, w pustce.

— Pomnik? Pośrodku rzeki? W grzęzawisku?

— Ułana — zaczął mówić dziadek, lecz przerwał. Ochrypł albo zgubił myśl.

— To ładnie nawet, ale jakoś... Nie ma zwyczaju topić zwłok. Protokół tego nie przewidział. Tu będą goście zagraniczni. Oczekujemy kilku królów, i wo­dzów paru, i marszałków... Na oczach świata, że tak powiem, utopić naczelnika państwa? Powiedzą, żeśmy barbarzyńcy. To w interesach nam zaszkodzi, a my tu budujemy COP, i w Gdyni mamy nowy port. I na wystawy posyłamy nasz drób wzorowy i maszyny. Myśmy są nowoczesne państwo, nie żadne tam pra — pra — tego...

— A duch? — zapytał z mocą dziadek.

— Co duch? — skrzywił się mąż stanu.

— Ducha, mówicie — chrypił dziadek. — Z ducha, duchem...

— E, to przenośnia. Za dużo grafomanów siedzi w departamentach propagandy.

Śmiech gruchnął, ale ucichł, ze względu na żałobę kraju.

Zrobiłem w stronę dziadka krok i lekko połę po­ciągnąłem.

— Dziadku, do domu czas powracać.

Nie słuchał; na twarz i szyję czerwone plamy wstę­powały, jak chmury o zachodzie słońca, wróżące nocną zawieruchę.

— Woziłem — szepnął — od pół wieku na Wawel wędrujące zwłoki, które z obczyzny powracały wśród królów równe miejsce zająć...

Ktoś już do ucha dostojnika szeptał, nazwiska wy­liczając tych, których dziadek odwiózł końmi na wiecz­ną chwałę, do podziemi. Minister kiwał grzecznie głową.

— I jego miałem wieźć żywego. — Następny raz pojadę z panem — tak mi powiedział. Swoje ra­chunki mam... Dajcie zakończyć. Dajcie ten pogrzeb mnie odprawić.

Minister niecierpliwie rzekł:

— Pańskie zasługi uznajemy. Niech pan nie czuje do nas żalu, lecz to jest państwo — nie opera. Czy pan pojmuje?

Dziadek cofnął się, sczerwieniał, kołnierzyk zerwał wraz z krawatem, potem koszulę jął rozpinać, poto­czył okiem łzawym wkoło, po strojnym tłumie pań i panów.

— Pojmuję, psiakrew, nie pozwalam — i na biust gipsowy w kwiatach, który w głębi sali stał, biust marsowy z nastroszoną brwią i wąsem jak wiecha, podniósł gniewną pięść.

— Licz się pan... — zakrzyknięto w tłumie. Za­dudniły kroki woźnych — dziadek zachwiał się — i padł.

Wyniesiono go jak kłodę. Biegłem za nim do powozu z melonem w ręce, który zgubił.

Konał od południa do wieczora. W jadalni dookoła stołu, cała rodzina zgromadzona na ostateczne rozstrzy­gnięcie czekała walki, którą starzec wiódł z partne­rem, co mu wymówił pakt, lat temu siedemdziesiąt z górą zawarty, z obopólną zgodą. Za drzwiami za­mkniętymi wrzała milcząca bitwa, a w jadalni, jak w mieście, o którego los biją się armie pod murami, kobiety nieruchome siedzą, zastygłe w lęku i żałobie. Bliźniaczki obie, przytulane, na jednym krześle tak przysiadły, jak ptaki dwa — okryte szalem, wspól­nym, w kwiaty i ptaki haftowanym. Z dala od siebie siostry dwie — zamężne, każda z garstką córek. A w rogach przeciwległych sali, wujowie w kłębach dymu stali.

Czasem któryś z nich ruszał z miejsca, aby stół obejść; wtedy drugi w przeciwną stronę marsz zaczy­nał. I zajmowali nowe miejsca, trzaskając papierośni­cami.

Szyby drżały i blask jaskrawy uderzał w okna, gdy ulicą, w pobliżu parterowych okien przeleciał tram­waj w iskrach sinych. Czasem ładowny wóz turkotał i wzruszał domu fundamenta. Stara poczciwa niańka moja — wniosła herbatę w filiżankach i coś tam jeszcze do jedzenia. Każdy odmówił poczęstunku z wy­razem wstrętu i boleści, bo jeść nieładnie, gdy za drzwiami ze śmiercią walczy bliski krewny. Ja za to zjadłem, co mi dano. Jak nigdy

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz