Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖
Dziwne, tajemnicze Dziecko, będące bohaterem tej powiastki napisanej zrytmizowaną prozą, poszukuje swoich korzeni, zaginionego ojca. Czasem jest zwykłym, psotnym brzdącem, czasem dzieckiem-obiektem dociekań psychoanalityków, czasem wcieleniem Króla Ducha — i wówczas prowadzi nas przez fantazmatyczne życie narodu polskiego…
A rzecz dzieje się w dawnej stolicy, potem „mieście pogrzebów”, które do tej roli ciągle powoływane bywa, choćby i dziś… no, wczoraj.
- Autor: Andrzej Kijowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski
Dwoisty, z sercem podzielonym, dwom naraz sprawom zawsze służę, a żadnej z nich za własną nie mam — miłości nie mam — związków z życiem serdecznych, trwałych, instynktowych. Podrzutek jestem i sierota, nieprawy dziedzic, pogrobowiec.
Duch mój wolny — lata nad światem — formy szuka — gniazda, koliska, w które go przyjmą duchy inne, jak ja bezdomne i spragnione.
Patrzał dziadek na miasto we mgle.
Ono ciemniało pod oparem, jak grzęzawisko o wieczorze.
Nad nami katedralne mury z białego ciosu, sczerniali święci, szczyty z miedzi — na nich dzwony, na grubych belkach zawieszone.
Na wałach rzędy starych armat, które już nigdy nie wystrzelą.
Spiżowy posąg bohatera czapką się kłania dawnym duchom i młodzież wzywa, aby szła zbawiać i wyzwalać, burzyć i wznosić, wypełniać misje, cuda działać.
Słowami huczy góra stara, a wokół opar, grzęzawisko miasta i świata — i tam, w dole, zgubiony chłopiec — wnuk i ojciec — przez towarzyszy porzucony, błąka się jeszcze czy zabity?
I rzeka płynie wokół miasta.
Mój biedny dziadek umarł w maju — miesiącu poświęconym Pannie.
— Umarł — krzyknąłem tego dnia, biorąc gazetę jak co rano, aby mu przy śniadaniu czytać wieści ze świata, z kraju oraz miasta.
— Kto, wielki Boże? — zapytały ciotki, rozlewając kawę i mleko.
— Dziadek — odrzekłem, patrząc w portret na pierwszej stronie, w czarnej ramce, i przeczytałem wieść żałobną podaną w czterech krótkich słowach:
— Serce Marszałka bić przestało.
Nasz dziadek rożki w kawie maczał i wąsem ruszał bez wzruszenia, patrząc przed siebie, jakby wcale tego, com czytał, nie usłyszał. A na portrecie głowa jego w śmiertelnej nędzy: podbródek ostro w górę podał, usta zacisnął i powieki — mocno, jakby na rozkaz z góry, jakby udawał przed kimś sen.
„Udaje — pomyślałem — jak ja, kiedy nie mogę w nocy spać”.
— Udaje — powiedziałem głośno, nie wiedząc wcale, że to mówię.
— Biedne dziecko — rzekły ciotki — nie rozumie, co to śmierć.
— Czytaj — mruknął na to dziadek, który nieprzerwanie jadł i żuł.
— Odszedł na wieki — przeczytałem — ten, co ducha...
— Jak?
— Tak tu piszą.
— Opuść to i dalej czytaj.
— Pobudził śpiące, zmarłe wskrzesił...
Dziadek z hałasem łyżką cisnął.
— Jakie zmarłe?
— Cicho, ojciec, nie krzycz, kiedy kraj w żałobie.
— Zmarłe nadzieje — wyjaśniłem.
Dziadek znów w kawie zmoczył wąsy.
— Wolności nam zapalił świt... Poetów dawnych wcielił sen... O wodzu sen i o sławie...
— Sny — rzekł dziadek — ciągle sny.
— Odchodzi w ciemność z ducha król...
Dziadek odstawił filiżankę i, serwetką wąsy gładząc, spytał:
— O pogrzebie nic nie piszą?
— Zaraz: kondolencje... posiedzenie... naród w hołdzie... opuszczenie flag... i modły...
Przerzucałem szybko płachty, aż krzyknąłem nagle:
— U nas!
— Jak to?
— W naszym mieście pogrzeb będzie! W królewskich grobach na Wawelu spoczynek wieczny znajdą prochy, by był po śmierci królom równy, gdy im za życia dorównywał.
Dziadek wstał. Pięścią w stół uderzył.
— Co ojciec?! — zakrzyknęły ciotki.
— Laskę.
— Po co?
— Płaszcz, melonik.
— Co chcesz zrobić, co? Na Boga!
— Nie! Cylinder, żakiet, krawat — wszystko, com miał na paradę... Dubiel kare niech zaprzęga, a dziecko ubrać mi na czarno. Pojedziemy.
— Dokąd?
— Do władz. Do magistratu, ofiarować po raz ostatni me usługi. Ja go powiozę! Moje konie!
— Ależ ojciec! Usiądź i pomyśl. Fantazją próżną poniesiony narobisz głupstw. To państwowa sprawa.
— Wszystkich woziłem, których myśli, on — jak tu piszą — w czyny wcielił. On z ducha — piszą — wódz i król, więc mnie ten pogrzeb przysługuje z racji najwyższej, bo duchowej.
Wrzasnęły ciotki przerażone, a on w natchnieniu dalej gadał, wciągając prążkowane spodnie, koszulę z plisą i kołnierzyk z rożkami w górę zagiętymi.
— Stare rachunki mam z tym duchem, który mi dziecko wziął i stracił. Stare rachunki dziś wyrównam w duchu — i z duchem...
A ciotki do mnie:
— Ty go wstrzymaj. Ty wpływ na niego masz ogromny. Przemów do niego głosem dziecka, bo coś strasznego ojciec zrobi.
Ja zaś ubranko aksamitne z kryzą przy szyi grzecznie wdziewam i opuściwszy oczka mówię:
— Dziadunio zawsze wie, co robi.
Czeka już powóz, lśnią latarnie. Dubiel w liberii z guzem srebrnym, w kaszkiecie z daszkiem, w rękawiczkach. I trzęsą łbami czarne smoki.
— W górę — zakrzyknął dziadek — duchem! Przed główne wejście magistratu!
Godziny cztery my czekali, aż nas przyjęto w komitecie do spraw pogrzebu. Panów tłum w czerni i w białych kołnierzykach, kilku księży, rabin z brodą, cała gromada oficerów — w szaserach62 i przy szablach wszyscy — na koniec policyjne szarże, błyszczące srebrem na ramionach.
Dziadek wyłożył w prostych słowach swoje zamiary. Rzekł:
— Panowie. Właściciel jestem firmy, która od z górą stu lat, przez dziadka mego założona, służy miastu...
— To — rzekł ktoś — wiemy. Do rzeczy, panie, nagli czas.
— Dziś już nikomu niepotrzebny mój zakład i mój dom. Bezczynnie w stajniach konie stoją — białe i czarne, i kasztany — butwieją w szopach karawany, a ślubny atłas mole gryzą.
— Tutaj nie teatr, drogi panie.
— Ja jestem stary, umrę wkrótce, po mojej śmierci zakład weźmie mój wnuk jedyny — tutaj stoi — sierota z głową trochę dużą, lecz mądrą — oho, jak mądrą, moi państwo — Homera czyta i Szekspira.
— Prędzej, na Boga, mów pan swoje. Przed nami historyczna chwila. Wodza narodu grzebać mamy.
— Ja też historię opowiadam.
— Historię firmy i rodziny, a nie narodu, który przepaść odnalazł dzisiaj pod stopami, kiedy go osierocił Wódz, co ducha jego wcielał.
— Historię ducha opowiadam, który wędruje kędy chce i postać bierze coraz inną, kryje się, milczy, ale wraca, jak marnotrawny syn lub ojciec, co syna rzucił niemowlęciem, światami błądzi jako żebrak, żołnierz czy kupiec albo błazen, a wróci kiedyś, poda znak, zapuka w szybę, prześle list, snem wzruszy ciemnym lub podpowie słowo, lub czyn, lub tylko gest, i tak w nieodgadnionych głosach sierota znajdzie swój rodowód.
— Gdyby pan łaskaw był wyjaśnić...
— Chcę powieźć Wodza — odrzekł dziadek.
— To niemożliwe — odparł pan, który wysunął się z gromady. — Nie pańska rzecz historię grzebać. Kiedy Narodu Duch umiera i poprzez cały kraj wędruje, aby zapłakać po nim mógł sierota — lud, gdy umiera, aby powstać — żyć na nowo w formie nowej, nie pogrzeb trzeba nam odprawiać, jak innym zmarłym, ale odnowy ceremoniał. Nie karawan, lecz armata w białe konie zaprzężona trumnie tej pojazdem będzie, bo do walki nowej idzie ten uśpiony, panie...
— Duch — dodano.
— Właśnie: duch. Nie te twoje żałobniki w czarnych piórach i czamarach, ale wojsko w szyku, z bronią, pieszo, konno, z chorągwiami i bębnami zaprzęg Wodza poprowadzi szlakiem królów i hetmanów na tę górę świętą naszą, gdzie od wieków duch się skrywa w lochów katedralnych mrok, aby w blasku nowym, z jutrznią... tego... nową wzlecieć i na nowe, panie, szlaki, naród wieść. Czyś pan pojął?
— Nie — odpalił dziadek sam jak widmo blady. — Nie pojąłem i nie pojmę, bo natchnienie inne mam.
— Natchnienie? — spojrzano po sobie.
— Jak pan rozumie to natchnienie?
— Zbudujemy — mówił dziadek — wóz, o, taki — z dłoni złożył dziwny kształt, jak piramidy — jakby ołtarz albo tron, dużo stopni, wielkie koła. Czerwonym suknem przykryjemy...
— Czerwonym?
— I konie białe dam. Dwanaście koni — wszystko sprzedam — dwanaście białych koni sprawię i sam woźnicy miejsce zajmę.
— Pan? — zawołano ze zdumieniem.
— Myśmy są z Wodzem jednolatki — wesoło okiem mrugnął dziadek. I dalej swoją rzecz prowadził: — Pojedziemy ulicami... Dzwony, chóry, światła, kiry... Pod zamkową górę, nad brzeg, nad Wisły — rzeki brzeg urwisty, gdzie skała wprost do wody schodzi, skąd prehistoria źródła bierze, gdzie zabił smoka książę Krak, a potem córka księcia Wanda płynącej wodzie powierzyła swą cześć dziewiczą, gdy jej zagroził cudzoziemiec; tam, gdzie porachunków z losem dokonywali pradziadowie, pomost zbudujecie długi — na niezbyt wszakże grubych palach — na środek rzeki, jak ostrogę...
Brzękły ostrogi i pałasze. Wstali, co siedzieli dotąd. Do bocznej sali drzwi otwarto i stamtąd nowi weszli widzę — panowie w czerni i wojskowi, księża i panie w długich sukniach, i wokół dziadka tłum się zbierał. Szepty półgłośne i szemrania, a tu i ówdzie parsknął śmiech.
— Wyprowadźcież tego bzika — ktoś powiedział.
— A ten karzeł?
— Jego wnuczek, pono63, mówią.
— Może pstryknąć dla kurierka?
— Albo oddać do muzeum.
— Matejce żywcem zwiali z płótna.
— ...królewskiej — mówił dalej dziadek, powoli ręce w górę wznosząc.
— Co „królewskiej”?
— Rzeki, pewnie...
— ...na środek rzeki, która...
— ...toczy — ktoś podpowiedział — wody swoje.
— ...a na ten pomost chwiejny wjadę z moimi końmi dwunastoma — wprowadzę rydwan z trumną srebrną — wjedziemy razem na te deski, na wodę...
Tłum się rozstąpił. Jeszcze jeden wszedł do komnaty pan w żakiecie z gwiazdą orderu niżej serca.
— Minister — zaszumiało w tłumie.
— Co tu się dzieje? — spytał pan.
— Grabarz-poeta wizje snuje i ofiaruje swe usługi.
Dziadek, nie widząc nic dokoła, na twarzy purpurowy, krzyczał:
— I dacie ognia z wielu armat... A potem trrrach!
Umilkł nagle. Minister z pochyloną głową stał przed staruszkiem, który, zmęczony, ciężko dyszał.
— Pan chcesz, tego — rzekł minister — trach do wody?
— Chcę — odsapnął dziadek.
— Czemu?
Tu zmarszczył brew i nadął wąs, i na lasce, jak na szabli, wsparł się dziadek. Aż się cofnął członek rządu.
— Patrzcie, patrzcie — zaszeptano. — On! Marszałek! Jakby żywy. — I ten, i ów na baczność stanął.
— To w dawnych wiekach tak bywało — niepewnym głosem rzekł minister — że ktoś podobny do monarchy albo do wodza plemiennego, trach z nim w podziemia, razem z koniem... Ale do wody? Nie słyszałem...
— Na wodzie pomnik postawimy — wyszeptał dziadek wyczerpany. — Pośrodku rzeki, w pustce.
— Pomnik? Pośrodku rzeki? W grzęzawisku?
— Ułana — zaczął mówić dziadek, lecz przerwał. Ochrypł albo zgubił myśl.
— To ładnie nawet, ale jakoś... Nie ma zwyczaju topić zwłok. Protokół tego nie przewidział. Tu będą goście zagraniczni. Oczekujemy kilku królów, i wodzów paru, i marszałków... Na oczach świata, że tak powiem, utopić naczelnika państwa? Powiedzą, żeśmy barbarzyńcy. To w interesach nam zaszkodzi, a my tu budujemy COP, i w Gdyni mamy nowy port. I na wystawy posyłamy nasz drób wzorowy i maszyny. Myśmy są nowoczesne państwo, nie żadne tam pra — pra — tego...
— A duch? — zapytał z mocą dziadek.
— Co duch? — skrzywił się mąż stanu.
— Ducha, mówicie — chrypił dziadek. — Z ducha, duchem...
— E, to przenośnia. Za dużo grafomanów siedzi w departamentach propagandy.
Śmiech gruchnął, ale ucichł, ze względu na żałobę kraju.
Zrobiłem w stronę dziadka krok i lekko połę pociągnąłem.
— Dziadku, do domu czas powracać.
Nie słuchał; na twarz i szyję czerwone plamy wstępowały, jak chmury o zachodzie słońca, wróżące nocną zawieruchę.
— Woziłem — szepnął — od pół wieku na Wawel wędrujące zwłoki, które z obczyzny powracały wśród królów równe miejsce zająć...
Ktoś już do ucha dostojnika szeptał, nazwiska wyliczając tych, których dziadek odwiózł końmi na wieczną chwałę, do podziemi. Minister kiwał grzecznie głową.
— I jego miałem wieźć żywego. — Następny raz pojadę z panem — tak mi powiedział. Swoje rachunki mam... Dajcie zakończyć. Dajcie ten pogrzeb mnie odprawić.
Minister niecierpliwie rzekł:
— Pańskie zasługi uznajemy. Niech pan nie czuje do nas żalu, lecz to jest państwo — nie opera. Czy pan pojmuje?
Dziadek cofnął się, sczerwieniał, kołnierzyk zerwał wraz z krawatem, potem koszulę jął rozpinać, potoczył okiem łzawym wkoło, po strojnym tłumie pań i panów.
— Pojmuję, psiakrew, nie pozwalam — i na biust gipsowy w kwiatach, który w głębi sali stał, biust marsowy z nastroszoną brwią i wąsem jak wiecha, podniósł gniewną pięść.
— Licz się pan... — zakrzyknięto w tłumie. Zadudniły kroki woźnych — dziadek zachwiał się — i padł.
Wyniesiono go jak kłodę. Biegłem za nim do powozu z melonem w ręce, który zgubił.
Konał od południa do wieczora. W jadalni dookoła stołu, cała rodzina zgromadzona na ostateczne rozstrzygnięcie czekała walki, którą starzec wiódł z partnerem, co mu wymówił pakt, lat temu siedemdziesiąt z górą zawarty, z obopólną zgodą. Za drzwiami zamkniętymi wrzała milcząca bitwa, a w jadalni, jak w mieście, o którego los biją się armie pod murami, kobiety nieruchome siedzą, zastygłe w lęku i żałobie. Bliźniaczki obie, przytulane, na jednym krześle tak przysiadły, jak ptaki dwa — okryte szalem, wspólnym, w kwiaty i ptaki haftowanym. Z dala od siebie siostry dwie — zamężne, każda z garstką córek. A w rogach przeciwległych sali, wujowie w kłębach dymu stali.
Czasem któryś z nich ruszał z miejsca, aby stół obejść; wtedy drugi w przeciwną stronę marsz zaczynał. I zajmowali nowe miejsca, trzaskając papierośnicami.
Szyby drżały i blask jaskrawy uderzał w okna, gdy ulicą, w pobliżu parterowych okien przeleciał tramwaj w iskrach sinych. Czasem ładowny wóz turkotał i wzruszał domu fundamenta. Stara poczciwa niańka moja — wniosła herbatę w filiżankach i coś tam jeszcze do jedzenia. Każdy odmówił poczęstunku z wyrazem wstrętu i boleści, bo jeść nieładnie, gdy za drzwiami ze śmiercią walczy bliski krewny. Ja za to zjadłem, co mi dano. Jak nigdy
Uwagi (0)