Darmowe ebooki » Powieść » Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 26
Idź do strony:
masz jajka naszych kurek, tu ser. Trochę konfitur. Miód z naszego ula.

Tak było chyba i u dziadka Antosia.

— No ruszajcie, Andrzeju, bo możecie się spóźnić na pociąg.

Zosia powiewa chusteczką.

— Szkoda, że panicz odjeżdża. Miałaby nasza Zosia towarzystwo. Bo sama i sama. Dobre to dziecko — ta nasza panienka. Szkodowaliśmy100, kiedy ją pani wywiozła do miasta. Precz101 mówią ludzie, że tam wojny jakieś idą: dużo narodu wyginęło. Jeszcze by się naszej Zosi zła przytrafiła przygoda. Tak, tak: i pani dobra, i nieboszczyk. Już cała taka godna rodzina.

„Rzadko kto u nas w mieście tak dobrze mówi o ludziach” — pomyślał Kajtuś.

Na pożegnanie daje Andrzejowi złotą monetę.

— Za co? Co też panicz? Nie można.

Ale Kajtuś szybko wyskoczył z bryczki, bo już pociąg nadchodzi.

Pociąg gwizdnął. Pojechał.

W przedziale ciasno. Niemili ludzie mówią o nieciekawych sprawach.

Na piątej stacji usłyszał już Kajtuś cudzoziemską mowę.

Zmienił rozkazem ubranie, wyczarował walizkę skórzaną i bilet pierwszej klasy. Zażądał: chce rozumieć zagraniczne rozmowy.

Akurat wracają tym pociągiem uczeni z Warszawy.

— Obawiam się — mówi Francuz — żeśmy źle zrobili. Nie należało strzelać.

— Na pewno źle, szanowny kolego — mówi Włoch. — Osobnik Iks, jak go nazywaliśmy, sam wyspę zatopił. Badałem to miejsce dokładnie. Gdyby kule armatnie rozbiły zamek, zostałoby więcej gruzów.

— Może woda je zniosła?

— Nie. Stało się jakoś inaczej.

Wyjął z walizy ułamek skały.

— Spójrz, kolego, przez lupę. Są tu kryształy, których nie ma na naszej planecie.

I rozpoczęli naukową dysputę, której Kajtuś nie rozumiał i mało go obchodziła.

— Ostatecznie można się zgodzić, że mamy do czynienia z mieszkańcem innej gwiazdy, gdzie istoty żyjące więcej wiedzą i więcej niż my mogą. Co dla nas jest czarem, dla nich proste i łatwe jak zapalenie zapałki.

— Cóż? I w szkołach uczniowie nie lubią nowych zadań i ćwiczeń. I uczeni nie lubią rzeczy nowych, trudnych i niezrozumiałych. Jakże przyznać się, że wierzymy, że duch Kopernika102 wcielił się w Gwiazdora i wywraca drzewa w parku?

— A jednak nowe, nieznane i coraz lepsze to właśnie nasza — uczonych — droga.

Jeść się Kajtusiowi zachciało.

Otwiera koszyczek z prowizją103 i na samej górze znajduje gałązkę wrzosu i kartkę z napisem:

Na pamiątkę dla Kajtusia-czarodzieja od Zosi-wróżki.

Rozdział trzynasty

Paweł i Pietrek — Kajtuś walczy z Murzynem — W książęcym hotelu — Reporter gazet

Nazywają Paryż stolicą świata.

Ze wszystkich lądów i krajów jadą tam ludzie, żeby się uczyć, pracować i bawić.

Zawitał i Kajtuś do stolicy świata.

Stoi bezradny przed dworcem i nie wie, co począć, w którą zwrócić się stronę.

Niby rozumie czarnoksięskim sposobem, co mówią wokoło, ale czuje się w obcej mowie jak w ciasnym, pożyczonym ubraniu.

Spieszą tłumy, mkną pojazdy. Nikt na niego nie zwraca uwagi.

Jakże się zdumiał i ucieszył, gdy posłyszał nagle swoje imię.

— Patrz. Przecie to Kajtuś. Z pewnością go poznaję.

— Głupiś. Sam przyjechał? I tak elegancko ubrany, i z walizą bogatą?

— Więc dobrze. Spytamy się, zobaczymy.

— Chcesz, to się pytaj. Ja się nie będę na pośmiewisko narażał.

Tak rozmawiają dwaj chłopcy: jeden taki duży jak Kajtuś, a drugi starszy.

Patrzą oni, patrzy Kajtuś.

„Chyba ich znam? Gdzieś ich widziałem”. Ale nie może sobie przypomnieć.

— Przepraszam bardzo, czy pan z Warszawy przyjechał?

— Tak, panie — odpowiada Kajtuś, także po francusku.

— Przepraszam, czy pan zawsze mieszkał w Warszawie?

— Od urodzenia.

Zbliża się starszy chłopiec i mówi do brata po polsku:

— No widzisz, głupi? Przecież Kajtuś nie mówi po francusku.

— Może się nauczył. Trzy lata nie widzieliśmy go.

— A już: nauczył się. On jedyny był do nauki. Leniuch gorszy od nas.

Kajtusiowi przykro się zrobiło.

— Poczekaj, spytamy się. Bo chyba rozumie? Przepraszam, czy pan rozmawia po polsku?

— No pewnie — przyznał się Kajtuś, znużony długim wstępem i ciekaw, kto oni.

— Więc Kajtuś? — krzyknęli obaj.

— Ten sam. A wy kto?

— Nie pamiętasz? Jakeśmy razem wybrali się do Wisły i chłopcy ci ukradli ubranie?

— A jakeśmy ściągali ze straganów jabłka i policjant cię gonił?

— Zdaje się, że było inaczej. To właśnie ciebie złapał policjant.

— Być może. Tak dawno. Dostałem wtedy pasem od ojca. Pamiętasz, jakeśmy w garażu koło benzyny palili papierosy?

— A jakeśmy w sieni światła pogasili?

Śmieją się. Gadają. Przechodnie uprzejmie wymijają rozbawioną trójkę.

— Wiesz, chodź do nas. Walizę zostaw na dworcu. Po co masz się z tym taszczyć? Daj franka. Zaraz ci kwit przyniosę. Jutro odbierzesz. Zaczekajcie tu na mnie.

— Góra z górą się nie zejdą, ale przyjaciel z przyjacielem... Znów Paweł, Pietrek i Kajtuś razem. Pójdziemy dziś do cyrku.

Odebrali walizę i koszyk. Spojrzeli bracia na siebie, mrugnęli, kwitu nie oddali.

Nie bardzo się w Warszawie lubili. Kajtuś łobuz, to prawda, ale oni złodziejaszki. Gdyby nie był czarodziejem, musiałby się lepiej pilnować. A tak — przyjemnie, że prowadzić będą: prawdziwi i znajomi ludzie, a nie wyczarowany przewodnik.

 

Schodzą głęboko pod ziemię po kamiennych schodach; a tam pod i ulicą, pod domami, stacja oświetlona.

Metro! Tramwaj elektryczny pod ziemią.

Słychać dudnienie, potem huk, trzask — wpada z hałasem pociąg. Drzwi wagonów same się otwierają. Ledwo zdążyli wskoczyć.

Mkną pod ziemią wąskimi korytarzami. Stacja za stacją, przystanek za przystankiem. Jedni tłumnie wychodzą, drudzy wchodzą. Tak wszystko prędko i składnie.

— Uważaj, tu się przesiadamy.

— Czego się tak spieszą?

— Bo to Paryż, bracie.

Przesiadają się. Idą w górę i na dół, a choć tłum ludzi, nikt nie pchnie nikogo. Tak zręcznie się wymijają.

— Właź prędzej, bo drzwi cię przytrzasną. W Paryżu nie wolno się gapić.

Teraz już Kajtuś dokładnie pamięta.

— Wyście wtedy do Francji wyjechali?

— No tak. Naprzód ojciec, potem my z matką. Byliśmy razem. Potem ojciec uciekł od nas; zostaliśmy sami. Potem matka znalazła męża — Francuza. Potem matka umarła, a my zostaliśmy z tym ojczymem-Francuzem.

— Trzyma was?

— A co my go obchodzimy? Jego nie ma całą noc, nas nie ma w domu cały dzień. Pijak, ale wesoły chłop.

— I wy też weseli.

— Bo co? Płakać mamy? Czasu szkoda. Zarobić trzeba. My więcej tego Francuza karmimy jak on nas. Wesoły prędzej tu franka zobaczy. Dużo masz forsy?

— Mam.

— Bo widzisz: poszlibyśmy do cyrku. Dziś Murzyn walczy z Turkiem. Ale ten Murzyn silny: jak dał wczoraj w nos Turkowi, od razu wiadro krwi. Jak cię szanuję, bracie! Bokserzy. Dziś rozgrywka. Pokażemy ci Paryż; zobaczysz nasze mieszkanie w hotelu.

— Wy w hotelu mieszkacie?

— Mais oui!104 Tu tak każdy łatek105. Kiedy ojciec pisał, że w hotelu mieszka, matka myślała, że bogaty. A pluskwy żrą, że rety! W Ameryce znów każdy łapciuch106 ma własny samochód. Co kraj to obyczaj. Ja nie będę szoferem; to samo co dorożkarz. Pilotem zostanę. Wysiadamy.

 

Wyszli z metra na ulicę. Idą.

Brudny dom na wąskiej ulicy.

— To tu! Zjesz z nami obiad.

Mały, ciemny, zaniedbany pokój. Szerokie łóżko, stolik i dwa krzesła.

Postawili butelkę i szklanki. Ukrajali trzy porcje chleba.

— Pij. Jedz.

— Co to, wino?

— Zobaczysz. W Polsce barszcz lepszy niż to wino; tanie, fałszowane. Kwaśne, ale w głowie kręci. Gdybyś dał parę franków, można by kupić wędlinę.

Kajtuś położył na stole pięćdziesiąt franków.

— Zaraz kupię — mówi Paweł.

— Poczekaj, ja z tobą — mówi Pietrek.

— Nie trzeba. Za chwilę wrócę.

— Nie wróci — mówi Pietrek, gdy Paweł jak strzała wyskoczył z pokoju.

— Dlaczego nie wróci?

— Bardzo zwyczajnie; bo ma pięćdziesiąt franków. Znam go dobrze: przecie to mój brat.

Zgadł. Na próżno czekają.

— Pójdziemy chyba do restauracji. Nie bój się. Pierwszy dzień w Paryżu możesz wydać więcej pieniędzy; potem, jak poznasz miasto, nie będziesz tyle wydawał.

Zjedli obiad w restauracji.

Widzi Kajtuś wieżę Eiffla, bulwary, place, magazyny. Lubił i w Warszawie oglądać sklepy i chodzić ulicami, gdy palą się i gasną światła kolorowe. A Paryż cały w blaskach i barwach.

— No, na dziś będzie dosyć. Więc idziemy do cyrku?

— Jeżeli daleko, lepiej pojedziemy.

— Ach, nogi cię bolą. To Paryż, bracie. Przyzwyczaisz się.

Ano: cyrk.

— Daj forsę. Stań tutaj; ja pójdę do kasy po bilet.

Dał Kajtuś sto franków.

— Ho, ho — wcale zacny papierek.

Na próżno czeka Kajtuś. Uśmiechnął się — domyślił.

„Zgolili mi trochę gotówki. Niech im będzie na zdrowie”.

 

Stanął sam w kolejce przed kasą.

— Gdzie oni się wszyscy pomieszczą?

Zmieścili się wszyscy w ogromnym gmachu.

Głowa przy głowie. Zda się107, nie ma już ani jednego miejsca, a płyną coraz to nowe szeregi, rozchodzą się po wszystkich piętrach sali, do lóż108, na parter i galerię109.

Aż jedno tylko wolne miejsce zostało — obok Kajtusia.

Orkiestra zagrała. Zaczęło się przedstawienie.

Pierwsze: tresowane konie.

Drugie: akrobaci.

Ale publiczność czeka niecierpliwie na zawody bokserów. Ciekaw i Kajtuś. Dziwi się, że nikt nie bije oklasków. Może tu inna moda w Paryżu.

Po przerwie wyszli na arenę bokserzy. A Murzyn najwyższy, nogi stawia mocno.

Było na co patrzeć.

Kiedy walczyła trzecia para, Węgier z Grekiem — Kajtuś był tak podniecony, że zapomniał nawet, gdzie jest, i krzyczał po polsku:

— Lu go! Jeszcze! Mocniej!

Wtedy właśnie wolne miejsce obok Kajtusia zajęła piękna pani.

Kajtuś krzyczy, a ona patrzy z uśmiechem. Potem wyjmuje z torebki kubek i flakon i zapytuje uprzejmie:

— Może kieliszek wina?

A Kajtusiowi w gardle zaschło od tego wołania. Wziął, wypił, podziękował. Oddał kubek złoty.

Nareszcie.

Wychodzi Murzyn. Łyska białkami oczu. Pokazuje w uśmiechu białe zęby. Kłania się. Grzmot oklasków. Ktoś rzucił kwiaty, ktoś inny — pomarańcze. Murzyn zajada, oblizuje się, gładzi po brzuchu. Mówi:

— Dobra, smaczna papu!

Ale gdzie Turek? Dawaj Turka. Dlaczego się spóźnia?

— Prędzej. Zaczynać!

Wychodzi na arenę dyrektor cyrku w czarnym fraku.

— Turek zachorował — tłumaczy.

— Kłamstwo! Oszustwo! Pokazać go — krzyczy, a potem ryczy galeria.

Doktór i higienistka prowadzą Turka; widać przecie, że walczyć nie może.

— Ma gorączkę. Nos obandażowany.

— Dlaczego nie uprzedziliście? Oddać pieniądze. Nie uda wam się!

Nagle Kajtuś zrywa się ze swego miejsca. Nikt na to uwagi nie zwrócił. Zasłania twarz czerwoną maską. Nikt go nie zauważył jeszcze. Przepycha się do przejścia, zbiega po stopniach na dół i krzyczy potężnym głosem:

— Ja Turka zastąpię. Ja będę walczył.

Chcą go zatrzymać lokaje w czerwonej liberii, ale nie zdążyli. Już jest na arenie.

— Czerwona maska! Czerwona maska! Co to za chłopak?

Dyrektor cyrku odwraca się. Patrzy. Nie rozumie.

Galeria krzyczy:

— Nie błaznować! Kanciarze! Nie zgrywać głupich!

Ale parter i loże — bogata publiczność się śmieje. Ciekawi, jaką to niespodziankę przygotował dyrektor. Bo znany był z dowcipnych pomysłów.

A widok był naprawdę zabawny. Jak boks boksem, nie widział nikt jeszcze takiej pary.

Murzyn też myśli, że to żart białych panów. Podchodzi z uśmiechem do Kajtusia, chce go wziąć na ręce, podnieść do góry, żeby lepiej małego widzieli...

Ale Kajtuś wyrwał się, skoczył i tak jakoś całym ciałem zręcznie uderzył, że Murzyn się obalił, a Kajtuś na niego. Podnosi się niezgrabnie Murzyn, a Kajtuś już w rękawiczkach, uderzył go dwa razy. Kajtuś stoi, a Murzyn leży.

Teraz już wszyscy się śmieją.

— Dobrze malec udaje. Niech pokaże, czy silny. Niech pokaże, co umie.

Skinął Kajtuś na dyrektora cyrku, coś mu szepnął do ucha.

Zaraz wnoszą lokaje żelazny drąg, zakończony dwiema ciężkimi kulami. Kajtuś splunął w garść, rozstawił nogi, ale udaje, że nie może udźwignąć.

— Za ciężkie! — woła galeria. — Przynieść co innego.

Lokaje chcą zabrać. Ale Kajtuś ich pchnął, aż się potoczyli. Zrzuca marynarkę, posyła ręką pocałunek w stronę galerii, wydaje okrzyk, podbiega, chwyta ciężar jedną ręką. Podniósł, podrzucił, chwycił — dwa razy lekko wywinął w powietrzu. Cisnął na piasek.

Żelazne kule z głuchym łoskotem wbiły się w ziemię.

— Więc co? Zgadzacie się? — woła Czerwona Maska do publiczności.

— Przyjmujemy! Zgadzamy się.

— Dobrze. Niech walczy.

Murzyn zakłopotany patrzy na Kajtusia. On jeden może poznał, bo dziki wierzy w czary.

— Czarny się boi. Patrzcie. Niech żyje Czerwona Maska!

Orkiestra zagrała.

W te pędy posłali po ubranie sportowe.

 

Kajtuś niedbale atakuje, Murzyn opędza się tylko, jak przed natrętną muchą.

Widać, że na niby się broni. Biały pan wie, co robi, biały pan jest mądry: jakiś kawał urządził z tym drągiem i kulami.

Ale galeria czujna — nie pozwoli się lekceważyć.

— Dosyć! Nie chcemy tak — woła niezadowolona.

W tej samej chwili Murzyn otrzymuje trzy mocne uderzenia — krótkie, szybkie, jak błyskawica.

Od razu cisza.

Murzyn splunął krwią. Już ostrożniej się broni. Kajtuś ostro naciera. Jego zręczne skoki budzą większy jeszcze podziw niż siła.

— Wygląda tak, jakby naprawdę walczyli — mówi w loży prezes klubu bokserów.

— No tak. Ale czarny wcale nie naciera.

— A pan chciałby może, żeby zmiażdżył dzieciaka?

— Nie chcę, ale się obawiam. Widzi pan: Murzyn już zły teraz. Jeżeli go galeria zirytuje krzykami, to zabawa może się źle

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz