Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖
Powieść dla dzieci autorstwa Janusza Korczaka, wydana po raz pierwszy w roku 1934, za pieniądze autora. Opowiada historię kilkuletniego chłopca, który zdołał wyćwiczyć w sobie umiejętność czarowania.
Poza tym pozostaje jednak zwykłym dzieckiem, a swoje zdolności wykorzystuje głównie do psocenia i siania zamętu najpierw w szkole, a potem w całej Warszawie. Wkrótce musi stawić czoła konsekwencjom swoich działań: gdy dla odmiany postanowił zrobić coś pożytecznego i stworzył pałac na wiślanej wyspie, został zaatakowany przez wojsko jako osoba niebezpieczna dla porządku w kraju. W ten sposób zaczął się dla Kajtusia okres podróży zagranicznych, stanowiących zarazem jego drogę do dojrzałości. Kim nasz bohater zostanie u jej końca?
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Kajtuś włożył do dużej koperty pieniądze i wysłał do banku z prośbą, by wszystkim zapłacono dwa razy więcej, niż się należało.
A kiedy szkoła urządziła wycieczkę nad Wisłę, Kajtuś razem ze wszystkimi oglądał swe dzieło. A było naprawdę ładne.
I pomyślał nagle:
„Może frunąć na wyspę, ukłonić się całej szkole i chusteczką powiewać?”.
Ale nie powtórzył życzenia. Będzie znów trzy dni czekał.
Niech się z dziwem tymczasem oswoją: zobaczą i się uspokoją.
Towarzystwo Kolonii Letnich87 urządziło zwiedzanie pałacu, po złotówce za bilet. Sto tysięcy osób łódkami i statkami odwiedziło wysepkę Kajtusia. Potem wydrukowali podziękowanie, że biedne dzieci będą mogły wyjechać na wieś.
A Kajtuś zastał swą wysepkę strasznie zaśmieconą.
Ze wstydem przyznać trzeba, że były ponarzucane papiery, pestki, niedopałki papierosów i potłuczone butelki.
Nawet gazety pisały, że publiczność wykazała brak kultury.
Ale Kajtuś nie martwił się: wszystko w mig uprzątnął służący — Murzynek.
Nareszcie w niedzielę wieczorem na wieży przed bramą i we wszystkich oknach po raz pierwszy zapłonęły światła. Wyglądało ślicznie.
— Takiemu to dobrze — mówili ludzie, którzy z rodzinami przyszli na brzeg, żeby podziwiać pałacyk na Wiśle.
A Kajtuś posłał sobowtóra i pierwszą noc spędził w swoim nowym domu.
Sam czuł się szczęśliwy. Teraz pomyślał o innych: zaprosi kolegów, kierownika (jest dobry), pielęgniarkę (była dobra), panią (bardzo dobra). Wszystkich zaprosi, przebaczy nawet tym, którzy mu dokuczali.
Murzynek przyniósł kolację: kurczaka z sałatą, kompot, tort, herbatę. Kajtuś zajada, bo na świeżym powietrzu ma doskonały apetyt. Zajada tak — i nowe plany układa.
Kiedy już będą wiedzieli, że jest czarodziejem i dobrym księciem, sprowadzi z Tatr jedną górę, żeby dzieci miały saneczki i narty. Urządzi dla wszystkich ślizgawkę. Będą zabawy i poczęstunki.
Cała Polska będzie bogata. Potem nawet Chińczycy i Eskimosi.
Jedno robić będzie sam, wyczaruje; a inne znów za pieniądze. Żeby ludzie mieli pracę i zarobek.
Zjadł Kajtuś na deser słodką i soczystą gruszkę, a potem wszedł kręconymi schodami na wieżę i patrzy na miasto.
Po prawej stronie zamek królewski, który broni pnących się w górę domów, gdzie małe gwiazdy okien zapalają się i gasną. Latarnie bulwarów88 odbijają się w rzece złotymi iskrami.
Zachciało mu się spojrzeć przez lunetę: zobaczył ludzi; małe, ciemne na brzegu punkciki.
Przypomniał sobie, jak raz podczas wycieczki szkolnej grała na statku muzyka.
Więc czemu nie spróbować? Już dziś zacznie. Muzyką powita Warszawę.
Wydał dwukrotny rozkaz.
I usłyszała Warszawa koncert nad koncertami.
Zatrzymały się samochody, żeby nie przeszkadzać. Ludzie stoją na ulicach i placach. Otwierają okna. Znawcy mówili potem, że pierwszy raz w życiu słyszeli podobnie piękną grę.
A Kajtuś-czarodziej schodzi po krętych żelaznych schodkach do kąpielowego pokoju, spuszcza do pasa koszulę i myje się pachnącym mydłem.
— Sasu adan ra? — pyta się Murzynek.
— Nie rozumiem.
— Czy pomóc, książę panie?
— Nie trzeba. Możesz iść spać.
Roześmiał się Kajtuś, bo sobie przypomniał, że kiedy był mały, powiedział do mamy:
— Gdybym był czarodziejem, zrobiłbym tak, żeby nigdy nie myć mi uszu ani szyi, ani zębów nie czyścić.
Cztery dni i cztery noce spędził Kajtuś w swoim zamku na wyspie. Raz był tylko w mieście.
Klasnął w ręce — ukazała się motorówka. Wsiadł, włożył czapkę niewidkę. Ale niedługo bawił. Wrócił do siebie. Woli w swoim ogródku. Altankę dodał, kazał ptakom śpiewać. Ma psa, króliki, jeża (jak Robinson). Zniżył mur, żeby mu nie zasłaniał widoku; po co mur obronny, gdy nikt nie zaczepia? W pokojach też zmienia, poprawia, przestawia. Myśli, jaką na wieczór zgotować nową niespodziankę, co urządzi w niedzielę.
Czyta Kajtuś, bo ładne ma książki; ale raz w raz89 książkę odkłada, bo różne myśli mu przeszkadzają.
Kiedy i gdzie pierwszy raz się ukaże? Czy na wyspie, czy na zamku, czy balkonie teatru, na placu, czy w ratuszu, czy w defiladzie przez ulice miasta?
Co powie, jaką wygłosi mowę?
Mowa będzie krótka.
Przeprosi za wszystko, co zrobił, gdy był lekkomyślnym chłopcem: niech każdy powie, jakie poniósł straty i co żąda za to.
Zagrozi wrogom Polski, gdyby przez zazdrość chcieli napaść albo wyrządzić krzywdę.
Niech będą cierpliwi. Postara się Kajtuś i będzie dobrze...
Dziwi się, że gazety nie piszą o nim. Jakby zapomniały albo nie wiedziały.
„Kiedy robiłem głupstwa, drukowali nadzwyczajne dodatki; a o koncercie żeby choć jedno słówko”.
Zupełnie jak w szkole. Wtedy tylko krzyczą i grożą, kiedy coś zginie albo się pobiją, albo szybę stłuką, albo atrament wyleją. O dniu spokojnym wcale się nie mówi. Zawsze tylko co złe — wtedy awantury. Przecież nie tylko lenistwo i zaniedbanie, ale i staranie, i dobra wola.
Nie wie Kajtuś, że gazetom pisać zabronili.
Dowie się, biedak, niezadługo.
Drugiego wieczora prócz muzyki urządził Kajtuś tańce na murze i na tarasie. Piękny był balet w kolorach ogni bengalskich90 i żywe obrazy.
Trzeciego wieczora puścił film na ogromnym ekranie, żeby widać było z daleka.
Długo stali nad brzegiem rzeki mieszkańcy Warszawy. Nawet i dzieciom pozwolili późno iść do łóżka.
„Niech mają uciechę” — myśli Kajtuś, zadowolony, że mu się tak udaje.
Ale przez cały czwarty dzień był smutny. Jakby coś złego przeczuwał.
Jakby przeczuwał, co stać się miało w nocy.
Głowa go boli. Senny, zniechęcony. Patrzy na Kajtusia Murzynek smutnymi oczami. Pies mu rękę polizał i oparł głowę o kolana. Nawet Wisła jakby wolniej płynie. Nie je Kajtuś potraw smacznych na porcelanowych i srebrnych talerzach.
Zebrali się ludzie na brzegu. Czekają. Wreszcie rozeszli się do domów. Nie w humorze dziś pan milioner. A może mu się znudziło?
Łaska pańska na pstrym koniu jedzie. Powinien był uprzedzić, nie, żeby ludzie na próżno czekali. Już jutro nie przyjdę: co mi tam muzyka. Policja powinna zabronić; dzieci ani utrzymać w domu: nie uczą się i zaziębiają.
„Pójdę jutro do szkoły — myśli Kajtuś. — Trudne jest życie czarodziejskie. Zmęczyłem się. Muszę odpocząć. A może jestem chory? Czy wiecznie żyją czarodzieje? Piszą w książkach, że starzy; nie piszą, czy umierają”.
Położył się wcześnie. Nieprędko usnął.
Nagle...
Wśród ciszy nocnej — salwa.
Salwa armatnia. Błysnęło — huknęło. Zadrżały szyby.
Zrywa się Kajtuś. Siada. Chce zapalić światło. Zepsute. Biegnie do drzwi: zamknięte.
Druga i trzecia salwa. Zadrżała wyspa.
Biegnie do okna.
Teraz strzał pojedynczy. Widzi, jak pocisk prosto w okno leci. Nagle się zatrzymuje w powietrzu. Nie ma chwili do stracenia. Chce wyskoczyć przez okno, wybija ręką szybę. Skaleczył się: krew.
Z trzaskiem otwierają się drzwi.
— Uciekaj!
Biegnie.
Huk! Sypią się cegły. Kajtuś już na schodach. Już przed domem. Zimno; Kajtuś nie ubrany.
Ktoś dotknął go końcem laski: jest w ubraniu.
— Tędy. Prędzej! Tu, tu!
Pchnięty, myślał, że wpada do wody. Nie, siedzi w motorówce. Zakołysała się. Odpłynął.
Huk, trzask. Jakby teraz dopiero wszystkie pociski uderzyły w wyspę.
Ciemno. Tylko woda szumi.
Dopiero oprzytomniał ze snu i z tego, co przeżył.
Kto strzelał? Kto światło zepsuł? Kto zamknął drzwi, kto otworzył? Jakieś dwie siły stoczyły o niego bój: jedna go chciała zgubić, druga ocaliła.
Wyszedł Kajtuś na brzeg. Zatopił łódź. Ujrzał sylwetkę dwóch konnych żołnierzy.
„Chcę, żądam: czapka niewidka”.
„Żądam, rozkazuję: czapka niewidka”.
Skrył się. A był czas najwyższy, bo w tej chwili lampka elektryczna oświetliła miejsce, gdzie stoi.
— Słyszałeś — mówi pierwszy żołnierz. — Ktoś wylądował.
— Słyszałem, ale nie ma nikogo.
— No nie ma: ani łódki, ani człowieka.
Teraz już wielki reflektor wojskowy oświetla Wisłę, przeszukuje wybrzeże.
— Patrz. Na czysto sprzątnęli wyspę i zameczek. Szkoda: ładny był.
— Ładny. A zdawało mi się, że nie trafili.
— Co mieli nie trafić? Równo jak po stole. Wyspa to nie okręt i nie aeroplan. Wycelowali prosto w latarnię. Nasza artyleria dobra.
— Sprzątnęli czarodzieja.
— Ty wierzysz, że to był czarodziej?
— Tak podobno mówią uczeni. Albo Gwiazdor91 z innej planety, albo czarodziej. Sierżant opowiadał.
— Po mojemu po co go było ruszać? Siedział spokojnie — grał, śpiewał; ludziom było weselej.
— Nie moja kompetencja. Władza wie, co robi. A jak most sztorcem postawił i powywracał drzewa? Wiadomo, co takiemu wpadnie do głowy?
— Można mu wytłumaczyć. Przydałby się Polsce czarodziej.
— Daj ty spokój. Być u takiego w niewoli?
— Nasi podobno (sierżant mówił) nie chcieli jeszcze strzelać. Niemiec się uparł.
— Ano; utopili i kwita.
— Kto wie: jeżeli czarodziej, może się wyratować; teraz dopiero mścić się zacznie.
— Nie moja kompetencja. Władza wie, co robi.
Pojechali.
„Więc to swoi do mnie strzelali? Nie, nie będę się mścił. Trzeba iść w świat”.
Zgarbił się i ciężkim krokiem ruszył naprzód.
Zebranie w Genewie — Uczeni radzą — Czary czy nie czary? — Nieznany Iks
Nie rozumiał Kajtuś, o jakich to uczonych mówili żołnierze. Bo nie wiedział, co się działo na świecie od czasu jego pamiętnych awantur, a o czym gazety nie pisały, bo było tajemnicą.
Bo władze postanowiły uśpić czujność Kajtusia, żeby myślał, że może bezkarnie uprawiać swoje czary.
Więc każde państwo zagraniczne ma w Polsce swego konsula. Obowiązkiem konsula donosić o wszystkim, co się w Polsce dzieje. I tak samo Polska ma swoich konsulów we wszystkich obcych krajach.
Właśnie zaraz ci panowie — Francuz, Niemiec, Anglik — wysłali telegraficzne raporty.
Telegrafował konsul niemiecki do swojego rządu:
Polacy zrobili jakiś wynalazek, który podnosi mosty do góry. Jest w Polsce ukryta fabryka samochodów, które fruwają w powietrzu; proszę zawiadomić o tym ministra wojny.
Ambasador francuski depeszował:
Francja jest przyjaciółką Polski; tymczasem okazuje się, że Polska ma jakieś sekrety. Byłem dziś u polskiego ministra i powiedziałem, że to bardzo brzydko.
Anglik zażądał krótko:
Proszę przysłać zdolnego detektywa. Są tu ważne tajemnice wojskowe. Kurier dyplomatyczny wyjechał dziś z listem, w którym wszystko dokładnie napisałem.
W Szwajcarii jest miasto Genewa. W tej Genewie każdy naród ma delegata. Siedzą tam ci delegaci i radzą, co robić, żeby wojen na świecie nie było. I to się nazywa Liga Narodów92.
Właśnie dlatego ta Liga Narodów jest w Szwajcarii, bo to mały kraj, więc go się nie boją.
Dobrze: zebrali się delegaci w Genewie i radzą w sprawie Kajtusia.
Pierwszy mówi Niemiec:
— Jesteśmy sąsiadami Polski. Polacy są w gorącej wodzie kąpani. To, co się stało w Warszawie, jest niebezpieczne dla naszych mostów, dla naszych zegarów, dla naszych kolei. Polacy lubią robić awantury.
— Niemcy się więcej awanturują — powiedział delegat Polski.
Przewodniczący zebrania przerwał:
— Panowie, nie zebraliście się po to, żeby się kłócić i obrażać. Jeżeli delegat ma jakąś radę, niech powie, bo jeżeli nie — odbiorę panu głos.
Niemiec mówił dalej:
— Polacy robią wynalazki wojenne i próby niebezpieczne. Zdobyli potężnego sprzymierzeńca.
— To nie sprzymierzeniec, ale wróg, może nawet szpieg. Właśnie otrzymałem od mojego rządu wiadomość, że aresztowali szpiegów. Pragniemy spokoju; mieliśmy otrzymać pożyczkę od milionerów, ale oni przestraszyli się i wyjechali.
— Zgadzam się z moim polskim kolegą. Może Nieznany jest ich wrogiem. Więc chcemy okazać im pomoc.
— Bez łaski.
— Jaką pomoc? — pyta się przewodniczący.
— Poślemy naszą policję i żołnierzy i wspólnie zbadamy sprawę na miejscu. Polacy sami nie dadzą rady.
— Niech się pan nie boi.
— Wiem... Już wiem! — krzyknął nagle Francuz. — Panowie, trzeba się spieszyć, bo Nieznany naprawdę jest już niebezpieczny.
— Więc co pan wie? — pyta Anglik.
— Panowie, oddajmy tę sprawę w ręce uczonych. Dziś zaraz komisja uczonych jedzie do Warszawy. Jutro może być już za późno.
Anglik zapalił fajkę, wyjął ołówek i notes.
— Ilu ma jechać uczonych?
— Niech jedzie dziesięciu.
— Dobrze. Pojedzie dziesięciu. Kto?
— Jeden uczony fizyk, jeden uczony chemik, jeden inżynier, doktór...
— Panowie koledzy — woła Niemiec. — Tak nie można. Trzeba zastanowić się, trzeba pomyśleć. Dlaczego ma być uczonych dziesięciu, a nie ośmiu albo dwunastu?
— Owszem, zastanawiaj się pan; kto panu broni?
— Rozważaj pan, jeśli pan ma czas — krzyknął Włoch — bo my nie mamy czasu! Nieznany jest jak wulkan, który każdej chwili może wybuchnąć. Mówię tak, bo mam dokładne wiadomości z Warszawy.
— Spokojnie. Chwila cierpliwości — uspokaja zebranych Anglik.
Francuz wyjął z kieszeni zgnieciony kawałek papieru, pożyczył od Anglika ołówek i pisze coś.
Wszyscy czekają, a Niemiec mruczy pod nosem:
— Wszystko trzeba robić powoli i metodycznie.
Delegat francuski czyta z kartki:
— Więc z Londynu pojadą: fizyk, zoolog i spirytysta93. Z Paryża jadą: chemik, lekarz i psycholog. Z Rzymu: geolog i prawnik. Z Berlina: filozof i historyk.
Niemiec zerwał się z krzesła i uderzył pięścią w stół.
— Wykluczone! Wy poślecie po czterech, a my Niemcy tylko jednego uczonego? To niesłychane!
Anglik wziął zgniecioną kartkę z rąk Francuza, skrzywił się, bo była splamiona winem i sosem pomidorowym. Zawstydził się Francuz.
— Przepraszam: zapisałem na rachunku restauracji.
— Nie szkodzi. Proszę oddać ołówek.
Anglik przepisał wszystko do notesu.
— Kto się zgadza, niech podniesie rękę do góry.
— Nie zgadzam się —
Uwagi (0)