Darmowe ebooki » Powieść » Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
Idź do strony:
hetmana nie słucha? Jeszcześ do naszego zakonu nie przystał i od buntu poczynasz? Za karę mianuję cię przybocznym ordynansem jego wielmożności, mianuję cię prawą ręką pana hetmana.

Mielecki nie czekał odpowiedzi, objął chłopca wpół i przycisnął do piersi.

— Zdejmijże mi ten kamień ze serca — prosił — jutro dzień sądu dla wielu, może i moja godzina wybije... użal się mej siwej głowy... synu!

Tego już nie mógł znieść Jędruś obojętnie. Ileż to lat minęło od śmierci ojca! Ile już lat nikt mu nie powiedział... synu!

Schylił się pokornie jak dziecko i pocałował hetmana w rękę.

*

Ledwie świtało, gdy się szturm na nowo rozpoczął. Kule mistrza Rudolfina, wyrzucane z armat oblężniczych, szerzyły popłoch w załodze Połocka. Odległość strzału była tak wymierzona, by każda z tych kul trafiła do wnętrza twierdzy, a każda padając wybuchała i słała wokół siebie trupy i ciężko rannych.

Stefan Batory po naradzie z pułkownikiem Bekieszem, hetmanami Zamoyskim i Mieleckim kazał ruszyć piechotnym oddziałom na zdobycie bardzo przez poprzednie walki nadwerężonej warowni.

Trąbki zagrały, bębny zadudniły, wojsko biegło z wściekłością na szańce. Podwójna dębowa palisada, wypełniona wewnątrz kamieniami i gliną, leżała w wielu miejscach rozwalona i potrzaskana, a wśród szturmów, dzień w dzień czyniących wyrwy, nie mogli oblężeni nadążyć z naprawą. Ku tym to gruzom pędzili jakby szałem gnani żołnierze.

Już dosięgali niemal fosy zasypanej do równości przez oddziały robotnicze, gdy spod wysuniętego bastionu przez furtę wypadło z twierdzy mrowie Moskwicinów z okrzykiem „Hura” i wparło się jak klin w żelazny pierścień polskiej piechoty, która tą niespodziewaną wycieczką stropiona jęła się mieszać i cofać z popłochem. Zachęceni powodzeniem połocczanie parli naprzód i byliby rozerwali roty polskie, gdy na znak dany przez króla Zamoyski na czele garstki piechurów z ukosa rzucił się z całym impetem, aby odciąć odwrót wycieczce.

Spostrzegli się połocczanie. Pod gradem kul ludzi Zamoyskiego cofali się czym prędzej, a już naderwany w tym miejscu krąg oblężników zrósł się na nowo i pędził ku palisadom.

Zaczęto przystawiać drabiny, na które z trudem wdzierali się polscy żołnierze, prażeni z góry kulami, zlewani wrzątkiem i strugami roztopionej smoły. Najgorzej jednak do zdobycia twierdzy przeszkadzała owa drewniana wieża, z której strzelcy połoccy razili oblegających w sposób straszliwy. Co chwila z drabin osuwały się trupy, strącając swym ciężarem poniżej stojących żołnierzy. Zdawało się, że i ten szturm, jak poprzednie, skończy się odwrotem.

Przed króla wysunął się z jego otoczenia Węgier Piotr Racz, i zaczął o coś usilnie upraszać, ale hetman Mielecki nie umiejąc po węgiersku, nie rozumiał ani słowa. Stefan Batory zwrócił się doń i rzekł:

— Mój Racz chce zebrać ochotnika i pójść podpalić wieżę.

— O panie miłościwy... niech idzie, niech idzie!

Jakoż po niedługiej chwili ujrzano setkę piechoty gnającą ku drewnianej wieży, wznoszącej się ponad palisadą. Hetman wytężył wzrok...

Każdy żołnierz miał przytwierdzoną na piersiach ogromną wiązkę chrustu, która go niemal całego zasłaniała. Górą przez szpary widzieli drogę przed sobą, więc raźno i pewnym krokiem biegła ta garstka zuchwalców. Mielecki nie spuszczał z nich wzroku.

A spoza gruzów palisady, z okienek wieży biły kule...

Mały hufiec zaczął się piąć na wał. Mielecki przysłonił oczy rękoma od blasku słonecznego i patrzał, patrzał... Jeden ze śmiałków zesunął się po pochyłości wału i już nie powstał... Za chwilę padło trzech, znowu jeden, znowu dwóch; towarzysze ani się zatrzymali, tylko w górę a w górę.

Przystanęli u stóp wieży. Hetman liczył sekundy przyśpieszonym, huczącym w uszach biciem swego serca.

— O Chryste Panie! Pięciu spada z wału... toż ani jeden z życiem nie ujdzie!

Każdy żołnierz odpiął połowę chruścianego pancerza i wtykał, gdzie trafił, w szczeliny między deskami...

Przybiegli jak burza; pomknęli z powrotem jak wicher, a w miejscu, gdzie stali przed chwilą, zaczęły się ukazywać szare, skręcone w śrubę kędzierzawe dymy. Niebawem biały obłok przysłonił trzypiętrową, sterczącą nad ostrokołem wieżę, a na tle białego obłoku ślizgały się brudnoczerwone plamy.

Zmora oblegających rozwiewała się z dymem, straszna wieża płonęła.

Obrońcy z krzykiem rozpaczy rzucili się na ratunek, ale na próżno usiłowali zgasić płomień obejmujący beluardę158; jej drewniane wiązania strzelały w górę słupami ognia, pióropuszami dymu.

Pan Racz z oczyma krwią nabiegłymi, okopcony jak diabeł, powracał na czele garstki swoich ochotników, krzycząc i wymachując rękoma w stronę pożaru...

— Patrzcie, wasze wielmożności, jak to wicher pięknie dokonywa, cośmy szczęśliwie zaczęli! Upieką się, upieką, bo ani moi wytrzymać nie mogli!

Rudolfino jął kierować wyrzucaniem kul ognistych z furią zdwojoną. Leciały w górę z sykiem złowieszczym, pękały nad miastem i spadały, niecąc pożogę wśród ulic drewnianych.

Skorzystali polscy wojownicy z popłochu nieprzyjaciół oszalałych wśród pożaru i walki. Już na drabinach pełno było ludzi, którzy słabo spychani dosięgali wierzchołków palisady, pchali się przez wyręby, pełni animuszu, porwani zwycięskim impetem.

Nad miastem, na baniastej kopule cerkwi św. Zofii, ukazała się biała chorągiew.

Jędruś Chwalibóg powracał wśród ochotników pana Racza.

Upojony walką, usmolony dymem, opamiętał się dopiero na widok jego królewskiej mości. Straszno mu się zrobiło na sercu.

Kiedy spostrzegł zastępy młodzieży, wyrywającej się ku śmierci pod wodzą mężnego Węgra, krew mu buchnęła do głowy, nie mógł wytrzymać... Zeskoczył z konia i pognał z nimi razem.

Teraz dopiero ochłonął.

— O ja nieszczęśliwy... gdzieżem miał rozum!... Gdzieżem miał upamiętanie!... Król miłościwy raczył mię w swej łaskawości uczynić ordynansem pana hetmana, a ja... Za nieposłuch zawsze surowa kara... a dopiero w wojennym czasie... w godzinie bitwy!... To tak jakbym uciekł z pola!... Gorzej jeszcze!

Aż tu obaj hetmani zabiegli drogę powracającym z ognia ochotnikom. Pan Zamoyski pochylił się z konia i podał rękę Raczowi.

— Pójdźcie waszmościowie wszyscy do najjaśniejszego pana, niech się jego serce rozraduje, że Węgrzy powiedzieli w dzisiejszym szturmie ostatnie słowo.

— Prawdy się trzymając — to Węgrzy i Polacy — odparł Racz. — Mam tu trzech robotników zacnych, co za dziesięciu stoją — i wskazał na idących tuż za sobą: — Wąsowicz, Łapczyński i Chwalibóg.

— Co takiego? — zawołał Mielecki marszcząc brwi groźnie. — Pójdź waszmość ku mnie, na słowo. Raczcie, panowie, nie zatrzymywać się — rzekł do Zamoyskiego i ochotników — król jegomość czeka; my się tam stawimy za chwilę.

Odeszli.

— Co to było? — krzyknął ostro do swego adiutanta.

— Panie hetmanie...

— Jak śmiałeś się dopuścić takowego zuchwalstwa! Wysłałem cię z rozkazem do pułkownika Montwiłła, a ty...

— Rozkaz zaniosłem, panie hetmanie...

— A potem? Samopas, gdzie wola, prawda? Piękna subordynacja! Ciekaw jestem, co król na to powie? A ja cię opłakałem jak prawego żołnierza, mniemałem, że w powrocie padłeś od kuli...

— Miałem ich cały deszcz nad sobą, panie hetmanie... — wyjąkał Chwalibóg.

— Służba samowoli nie cierpi.

Jędruś chwycił za strzemię i pocałował Mieleckiego w kolano.

— Wiera, zawiniłem, zgrzeszyłem... ten jeden, pierwszy i ostatni raz mi wybaczcie.

W twarzy hetmana coś drgnęło... przymknął oczy.

— Nie, nie przebaczę — szarpnął wąsy, odetchnął z fukiem. — Pójdź do króla!

Przed namiotem Mielecki zsiadł z konia. Stefan Batory z rozweselonym obliczem rozmawiał z ochotnikami; Racza miał tuż przy sobie i trzymał mu poufale rękę na ramieniu. Twarz dzielnego Węgra gorzała dumą. Król jegomość własną szablę odpasał i na pamiątkę mu podarował. Wąsowiczowi szlachectwo nadał, Łapczyńskiego Jan Zamoyski do swego herbu przyjął. Wszyscy inni otrzymali od króla i hetmanów upominki drogie.

— Najmiłościwszy panie — rzekł Mielecki dziwnym jakimś głosem — przyprowadzam tu jeszcze jednego. Raczcie spojrzeć... ten Murzyn to mój ordynans Chwalibóg.

— Gdzież to waszmości tak usmolono? — zaśmiał się król.

Jędruś drżał na całym ciele. Ach... co go czeka? Degradacja w obliczu całego wojska, potem wieża, a może... coś jeszcze straszniejszego!...

— Nie dziwujcie się, miłościwy panie, słabości mej; tak się poganin spraszał, tak się rwał na ono podpalenie... co miałem czynić... pozwoliłem.

Chwalibóg padł jak długi na ziemię twarzą do nóg hetmana.

— A mnie go wasza miłość ustąpicie na kilka tygodni? Pokornie was proszę! — rzekł król żartobliwie. — Pismo mam do miłościwej małżonki z opowieścią o wiktorii dzisiejszej, a znam Chwaliboga, jako jest do wożenia listów jedyny.

— Niech jedzie. A kiedy wraca?

— Myślę, że dwadzieścia dni aż nadto wystarczy, choć do Warszawy kęs drogi.

— Według woli waszej królewskiej miłości.

Podniósł nieznacznie palec w górę i spojrzał na stojącego na boku Chwaliboga.

— Za dwadzieścia dni, o tej godzinie!... — rzekł półgłosem. — Przekonam się, zali nauka nie poszła w las.

— O tej godzinie. Chybabym nie żył.

 

Dnia 9 września rano paź oznajmił królowej posłańca z listami. Anna Jagiellonka kazała go natychmiast wpuścić do swej komnaty.

Przy oknie, odwrócona do drzwi plecami, haftowała na krosnach panienka.

Chwalibóg stanął u progu, lecz nie miał siły czekać w milczeniu, póki go nie zapytają, tylko rozradowanym głosem zawołał:

— Najmiłościwsza pani... Połock wzięty!

Na ten wykrzyknik odpowiedział pisk przeraźliwy, panna dworska zerwała się z ławy.

— Święta Patronko!

I stanęła jak wryta.

— Przeczytam list za chwilę — rzekła królowa. — Powiadaj prędko: zdrów pan miłościwy? Nic mu się nie przygodziło w tym wojennym upale?

— Najlepszym zdrowiem się cieszy; a odkądeśmy weszli do zdobytej twierdzy, łaskaw na wszystkich, wesół, mowny, aż serce rośnie nań patrzący.

— No, a tobie jak wojna smakuje? — z uśmiechem spytała królowa.

— Miłościwa pani... ani w niebie nie rad bym co inszego czynić, ino wojować. Człek żyje siedmiogrodzkim życiem! To jedno bieda, że nie ma czasu myśleć o niczym... — spojrzał spod oka na Krysię — chyba rano i wieczór przy pacierzu.

Anna Jagiellonka uśmiechnęła się.

— Anioł Pański w południe takoż pobożnie odmawiasz? No, Krysiu, dziś pozwalam przywitać pana Andrzeja.

Podali sobie ręce.

— Waszmość co dzień... wszak na wojnie mogą zabić, zastrzelić, zarąbać, wojna taka straszna...

— Wrócę zdrów, niech panna Krystyna będzie spokojna — zerknął na bok, miłościwa pani czytała list pilnie. — W złotogłów cię oblokę, diamentami obsypię... umiłowanie moje!

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Rozdział VII

Po wyjściu za mąż Kachny Leszczyńskiej, podrastająca Krysia zajęła jej miejsce. Wprawdzie Marysia Krupska zawsze była niezbędna i najpotrzebniejsza we wszelkiej pokojowej usłudze i przy ubieraniu miłościwej pani, ale znowu żadna z dworek nie czytała tak pięknie ani też śpiewać przy lutni nie umiała tak wdzięcznym głosem jak Krysia.

Dziewczyna ukochała królowę gorącą, pokorną miłością od pierwszej chwili, gdy ją Anna pieszczotliwą ręką przygarnęła do siebie. Wzrastając w lata, rozumiała coraz lepiej swoje sieroctwo bezimienne, zwłaszcza że nieraz dostał jej się gorzki docinek od panien dworskich, zazdrosnych o łaskę królowej. Za to właśnie serdeczne wyróżnienie, za służbę przy boku jej miłości Krysia wdzięczna i całą duszą oddana gotowa była w przepaść skoczyć dla swej najlepszej opiekunki i pani.

Smutek i czarne myśli chowała na swobodne nocne godziny: we dnie swym dziecinnym szczebiotaniem, śpiewkami spędzała zadumę z czoła królowej, a gdy zgryzoty zasępiały oblicze Anny Jagiellonki, Krysia klękała u jej stóp i z przymileniem tuląc główkę do jej kolan, przyciszonym głosem zaczynała odmawiać różaniec. Królowa wyciągała zza pasa bursztynową koronkę i modliły się razem.

 

— Ani wiesz, Krysiuniu, co cię czeka — rzekła jej miłość pewnego ranka do swej ulubienicy.

— Zgadywać? — spytała dziewczynka, przechylając figlarnie główkę na ramię.

— Nie próbuj nawet, bo nie zdolisz, ot, powiem ci od razu: jutro rano wyjeżdżamy do Krakowa.

— Jezus! Toć miłościwa pani cztery lata już nie ruszała się z Warszawy?

— A tak; od pierwszej wojny moskiewskiej. Męża i króla nie było w Krakowie, a na starość człek do miejsca przywyka; dobrze mi w Warszawie, to i siedzę, gdzie mi dobrze.

— Król jego miłość już wrócił?

— Właśnie od króla pismo dziś otrzymałam: zaprasza mię do Krakowa na wesele synowicy159 swej Gryzeldy.

— Powie mi wasza królewska miłość, kogo ta panna poślubia?

— Zaszczyt z obu stron: panna młoda — Batorówna, a narzeczony kanclerz i hetman wielki koronny — Jan Zamoyski.

— O święta Matko... i mnie miłościwa pani chcecie wziąć z sobą?

— Wszystkie zabieram, a ciebie bym miała ostawić? Tuszę pewnie, że bezpieczno możesz jechać.

— Sądzicie, miłościwa pani, że już nikt nie czyha na mnie?

— Wszakże już siódmy rok biegnie, jak dziad z piekła rodem, którego się tak srodze lękałaś, złapany w nocy w sieni mego tu dworca i osadzony in fundo160 zmarł nagle na trzeci dzień, jednego słowa nie wyznawszy. Od tego czasu mamy spokój.

— Pamięta wasza królewska miłość, jak się pan krajczy onej śmierci dziwował!

— A tak: zapewniał, że jakaś zbrodnicza ręka zaprawiła mu pożywienie trującym jadem, bo zmarł w boleściach niebawem po obiedzie.

— Mała byłam wtedy, ale mi się wierzyć nie chciało takowym posądkom. Po cóż by go miano uśmiercać?

— Mała niemądra urosła i nie zmądrzała. Toć łacno odgadnąć, że on dziad był ino sługą kogoś możnego, komu ty z niewiadomej przyczyny w drodze stoisz. Ów tajemny zbrodzień dawał zapewne pozór na to, co się dzieje, a gdy spostrzegł, że i ten raz się nie powiodło, struł swego sługę, aby go przed sądem nie zdradził.

— Wszak do więźnia nikogo nie dopuszczano?

— Pieniądz mury przenika i żelazne kłody otwiera. Przepłacił którego z pachołków i ten zaniósł dziadowi zatrute jadło. Ot, dziękowałaś tylekroć Matce Najświętszej za ocalenie, poproś i nadal o wszechmocną opiekę i bądź dobrej myśli. Mniemam, że ów zły człowiek lęka się, by go nie schwytano, i dlatego przycichł. A kto wie, może i umarł do tej pory... tyle lat! Wracając do naszej podróży, przepatrzcie skrzynie i szafy w gotowalni, wybierzcie co najpiękniejsze stroje, szaty, pasy, manele, łańcuchy i spakujcie do kufrów ostrożnie, coby się rzeczy nie pogniotły. O sobie nie zabacz, Boże, uchowaj; trzeba się bogato zaopatrzyć, gdyż wszędy będziesz mi towarzyszyła.

„Ach, Boże, Boże... co mnie Kraków obchodzi, nijakie zabawy mi nie w głowie... — pomyślała Krysia wzdychając. — Kto wie, gdzie się biedny Jędruś podziewa!”

Dnia 4 czerwca 1583 zjechała królowa na Wawel.

Przywiązanie wzajemne nie złociło pożycia małżonków, czemu trudno się dziwić, gdyż Stefan Batory niechętnie poślubił niemłodą i nieładną królową. Anna zaś w poczuciu szlachetnej dumy usunęła się odeń od

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
Idź do strony:

Darmowe książki «Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz