Darmowe ebooki » Powieść » Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 18
Idź do strony:
Miasto Dynaburg odbiłem Iwanowi bez krwi rozlewu. Ot, i koniec.

— I powiadacie, że nie warto o tym gadać? — zadziwił się król.

— Prawdę gadam. Napracowałszy142 się dniem i nocą, pod gradem kul, naraziłszy143 karku twierdzę zdobyć — to rozumiem, to chwała; ale tak...

— Więc jakże to było?

— Trzysta ino chłopa miałem, to i nie zbliżałem się pod mury, bo skuczno144 porywać się z motyką na słońce. Tak co ja nie robiąc?145 Ładuję na wóz szesnaście wiadrówek okowity: „Hryńko — gadam do mego pacholika — pojidesz w hostynu146”. „Pojidu, pane” — gada Hryńko. I pojechał. Białą chustkę do biczyska przywiązał, widzieli z murów, że bezbronny, dopuścili aż pod bramę. „Piśmo wid starosty”147 — gada do nich i podaje kartelusz ode mnie. Stało tam, jak znając przewagę załogi, a bardziej jeszcze srogi animusz moskiewskiego wojska, nie kuszę się o dobywanie twierdzy i wracam, skądem przyszedł. Na znak zasię, że im zdrowia i wszelakiego dobra życzę, posyłam im w podarunku nieco gorzałki, coby wypili na cześć swego kniazia, a nas uchodzących nie ścigali.

Urwał i ręką machnął pogardliwie.

— No i cóż się stało? — spytał Batory.

— Co? Opiły się, psie syny, na umor. Tej samej nocy przystawiliśmy drabiny, wleźli na mury, a oni spali wszyscy niczym te kamienie. Żeby jeden się zbudził... ni! Tak porznęliśmy ich pięknie jak baranów.

— Jakże to? Mówiliście przecież, że bez krwi rozlewu?

— Jej Bohu, bez krwi rozlewu! Z moich mołojców148 żadnemu włos z głowy nie spadł... jakem Fedor Puciata.

Na drugi dzień nowa była narada. Chodziło o prowianty i pieniądze na koszta wojny. Stefan Batory przewodniczył. Reszta rycerstwa na ławach pod ścianami, w zagłębieniach okien albo i stojący przepełniała salę.

— Wiadomo waszmościom — rzekł król — że Korona złożyła już na cele wojny pół miliona złotych; zali149 Wielkie Księstwo Litewskie postanowi jakie podatki na tę potrzebę?

— Już uchwalone! — zawołał Sapieha.

— Grosz się sypie, nie damy się prześcignąć Koronie! — dodał Konstanty Łaba.

— Co ino potrzebne, wszystkiego dostarczymy! — rzekł Montwiłł.

— Ja się podejmuję przystawić trzystu chłopów z siekierami, motykami, rydlami do robót oblężniczych! — krzyknął Koszewski.

— Ja dwustu! — rzekł Kiszka.

— I ja dwustu! A mój brat tyleż zobowiązuje się — oświadczył Rudowski z Nowogródka.

— My zgromadzamy prowianty! — zawołało kilku na raz. — Główna koncentracja zapasów jako i amunicji w Świrze. Ta sprawa już przez pół załatwiona.

— Szczęść nam Boże! Przy takiej ochocie i gotowości zwyciężymy wroga niechybnie! — zawołał Stefan Batory drżącym od wzruszenia głosem. — Ja także dokładam ręki do przygotowań, zanim w pole wyruszymy. Pisałem do Poznania, aby mi natychmiast przysłali człeka sprawnego, o którym doniesiono mi, że znamienicie umie proch przyrządzać; obiecałem hojną płacę, mam odpowiedź, że już wyjechał; lada dzień się tu stawi. Ruśnikarzów150, płatnerzów151 zdatnych mam także; Włocha niektórego, co kule ogniste przyprawia, wiozę z sobą. Z Krakowa, z Poznania i z Warszawy już wysłano fury z bronią wszelaką. Armaty z Malborga i Gdańska idą morzem do Niemna, potem wołami do Dzisny i znowuż wodą do Dźwiny.

— Niech żyje nasz król! Nasz hetman nad hetmany! — krzyknął ktoś w tłumie.

— Niech żyje! — powtórzyli wszyscy za nim.

— Niech nas prowadzi!

— Hajże na Moskwę!

— Zwyciężymy!

— Niech żyje król Stefan!

A że to okna, choć w lutym, lecz dla gorąca w izbie były pouchylane, przeto ludność gromadząca się pod dworcem Radziwiłła dosłyszała owe okrzyki i niebawem całe miasto zawrzało wojennym zapałem. Rojno było na rynku, po ulicach kupili152 się ludzie i rozprawiali o wojnie; gwar się wzmagał, gwar wesoły, ochoczy, serca biły gorączkową żądzą walki.

*

Było to dnia 30 sierpnia, późnym wieczorem. Cisza panowała w obozie polskim pod Połockiem; wszystko spało twardym snem ludzi ciężko spracowanych. Przez cały dzień dzisiejszy wrzał krwawy bój... Oblegające od trzech tygodni Połock wojska polskie, litewskie, węgierskie i najemne rzuciły się dziś z wściekłością do szturmu. Odparci przez załogę twierdzy, tyle jednak szkody zrobili w murach i palisadach, że tak hetmani, jak i pospolity żołnierz, wszyscy przewidywali pomyślny koniec, czyli zdobycie miasta, niechybnie na dzień jutrzejszy.

Straże porozstawiane co pięćdziesiąt kroków czuwały nad bezpieczeństwem obozu. Ponieważ od strony głębokiej i szerokiej Dźwiny dostęp do miasta był niemożliwy, przeto armia oblężnicza rozłożyła się po obu brzegach Połoty, rzeczki płytkiej, mającej kilka brodów. Po jednej stronie rozbili namioty Węgrzy, część polskiego i litewskiego wojska. Za rzeką, w potrójnym kole namiotów, otoczywszy się dwoma rzędami wozów, reszta wojska.

Namiot króla Stefana, niczym prawie nie różniący się od innych, stał w samym środku. Przez szczeliny w płótnie migało światło; przed wejściem stał żołnierz.

Mąż jakiś wspaniałej postaci, w sukiennej delii zarzuconej na ramiona, zbliżył się doń, wymówił hasło z cicha, a potem spytał:

— Miłościwy pan śpi?

— Nie; przed chwilą wyszedł pan rotmistrz Bekiesz, a tylko co słyszałem, jak najjaśniejszy król kazał sobie podać nowe świece.

Rycerz wszedł do przedsionka i kazał dworzanom spytać, zali go miłościwy pan raczy przyjąć; po chwili wszedł cicho i stanął w progu. W pośrodku namiotu, przy stole zbitym z desek umocowanych na czterech nie ociosanych pniakach, siedział Stefan Batory z głową wspartą na ręku i czytał. W mosiężnym dwuramiennym lichtarzu paliły się woskowe świece. W kącie łoże — raczej małe, wąskie, żelazne łóżko, na nim siennik, skórzana poduszka i gruba wełniana derka. Oto były sprzęty i ozdoby namiotu królewskiego.

Gość odchrząknął z cicha, król podniósł oczy od księgi.

— A... pan hetman... jak to dobrze, żeście przyszli, pogadamy.

— Obawiam się wejść; mniemałem, że po takich trudach dawno spoczywacie, miłościwy panie. Dopiero ujrzawszy światło, ważyłem się wstąpić.

— Nie pomyliliście się, wojewodo; odpoczynku miłego zażywam po pracy — odparł król. — Oto siedzę w ciszy, wygodnie.

Hetman Mielecki uśmiechnął się nieznacznie; dostrzegł ten uśmiech Batory.

— No tak, powiadam: wygodnie, gdy się cały dzień stoi niczym karbowy153 przy żniwie, gdy nie ma czasu ani jeść, ani przysiąść na ćwierć godziny, gdy człek własnego głosu wśród onych wrzasków, jęków i huków nie słyszy, to błogość serce ogarnia, że się ma bodaj taką sękatą deskę za ławę; można się przynajmniej opamiętać nieco w cichości tych wiotkich ścian. Ciało odpoczywa i dusza...

— Dusza?

— Czytaliście przecież...

Król podsunął milcząc księgę ku hetmanowi.

— Commentari de bello Gallico154... Pisma Cezara?

— Tak jest. Przyjaciel to mój wierny; dzieła jego muszę mieć zawżdy pod ręką, gdziekolwiek przebywam. W gniewie łagodzi mnie, w smutku rozrywkę daje, naukę czerpię, roztropności nabywam. Zda mi się, że duch mój w jasności żywie, gdy tego wielkiego ducha czuję w pobliżu siebie.

Mielecki słuchał z podziwem tej mowy.

— O najmiłościwszy panie... przy was żyć, waszych rozkazów słuchać — to takoż w jasności przebywać!

Batory zamknął księgę i odsunął ją na bok.

— Jak myślicie, będzie temu koniec jutro? Co dzień upatruję białej chorągwi, toć szpieg, powiadają...

— Łgarstwo jest, co szpiegi donoszą, dziś to sprawdziłem. Bajkują, aby ino zapłatę otrzymać, a żaden poza koniec nosa nie widział. Dziś przytrzymano zbiegów z fortecy, tych darowałem zdrowiem, byle prawdę powiedzieli.

— I cóż?

— Załoga liczna, dzielna, mało co mniej niż sześć tysięcy ludzi. Szeremetiew, Łuków, Krywoborskij, kniaź Paleckij — wszystko to doświadczeni starzy wodzowie. Piotr Wołyńskij chce układów, ale tamci ani sobie gadać nie dadzą o poddaniu. Prochu i kul na pół roku starczy, żywności w bród. Oto, czegom się dowiedział od tych ludzi. Ino jedno haniebnie się stało, żem nie zdolił słowa dotrzymać biedakom...

— Jakże to?

— Ano dostawszy języka, puściłem wszystkich dziesięciu wolno. „Idźcie z Bogiem, gdzie oczy poniosą”. Nawet ich kazałem wyprowadzić dobry kawał za obóz...

Urwał, zmarszczył brwi, przesunął ręką po twarzy i odetchnął głęboko.

— Coś wam srodze dolega, wyrzućcie tę gorycz z siebie.

— Uciekały, chudziaki, rade, że śmierci umknęły, a tu sroższa ich w polu czekała niż za murami.

— Co powiadacie?

— Wiadomo wam, najjaśniejszy panie, że załoga moskiewska chyciwszy155 cztery dni temu kilkunastu oblegających Niemców z naszej piechoty najemnej...

— Tak, tak, wiem, umęczyli ich okrutnie i wyrzucili ciała do Dźwiny.156

— A nasi patrzyli na to, zgrzytając zębami. Tak i pomścili swych towarzyszy na onych dziesięciu zbiegach. Skoczyli za nimi w pole, zakłuli spisami i porąbali na sztuki, mimo że tamci o ziemię się rzucali i zmiłowania błagali.

Król się żachnął.

— Ukaraliście surowo bezecników?

— Miłościwy panie, odwet wojenny... pomsta za braci... nie umiałem być srogim... wyznaję.

Batory brwi zmarszczył, ale nic nie odrzekł; po chwili mówił:

— Z tego, coście się dowiedzieli, konkluduję, że nadzieja nasza ino w zburzeniu murów a wałów... inaczej twierdzy nie dostaniemy.

— One wieże drewniane, które im kniaź Iwan dał pobudować, to nasz wróg najgorszy. Te zniszczyć, a Połock nasz.

— Nie zapominajcie, panie hetmanie, że ich kule ogniste nie mają dobrego lotu; padają blisko, nie doszedłszy celu, a ledwie co czwarta się rozpęka. Zaś nasz mistrz Rudolfino157 w swym tajemnym warsztacie wielką nam posługę uczyni. Jego kule niczym sępy z rozpędem lecą, a upadłszy na ziemię, wybuchają i śmierć niosą.

— Na te kule mistrza Rudolfina ja też najbardziej liczę; zanim do was przyszedłem, miłościwy panie, byłem u niego. Czarodziej to chyba: już ich znowu ma gotowych około czterystu, ażem się zdumiał. Tak mu ta praca składnie idzie, a ino swego głuchoniemego brata ma do pomocy. Bóg raczy wiedzieć, co za pioruny ten człek w onych kulach zamyka.

Gwar pomieszanych głosów, gniewne krzyki zbliżały się ku namiotowi królewskiemu.

— Raczcie wyjrzeć, panie hetmanie, co się tam dzieje — prosił król.

Mielecki wyszedł na pole.

— Co to za hałasy? Jak śmiecie?

Czterech żołnierzy przystąpiło doń; jeden z nich trzymał latarkę. Prowadzili młodego człowieka w wiejskim ubraniu, ze skrępowanymi w tył rękoma. Pokłonili się i czekali w karnej postawie, aż im jego wielmożność mówić pozwoli.

— Co to za człowiek? — zapytał.

— A szpieg moskiewski chyba, ino co inszego — rzekł najstarszy z żołnierzy. — Pojmaliśmy go, jak się przemykał po ciemku między wozami, hasła nie zna, tłumaczyć się nie umie. Podpatrzyć co chciał abo podsłuchać, a może i uśmiercić kogo... znacznego, bo w tę stronę się kierował.

— Krucicę miał za pasem i nóż za pazuchą; o, jaki ostry! — dodał drugi żołnierz.

— Gadaj, co tu robisz? — surowo przemówił Mielecki do chłopa...

— Nic dziwnego, żem hasła nie znał — rzekł młody człowiek po polsku — z daleka idę. Szpiegiem nie jestem, ino bić się chcę za sławę ojczyzny umiłowanej. Z głębokiej Rusi jechałem, koń mi padł w drodze, przebrałem się po wiejsku, bo tak bezpieczniej. Wszedłem do obozu, nie wiedziałem, gdzie się obrócić, aż i schwytali mnie. Szlachcic jestem, Andrzej Chwalibóg się zowię.

— Łacno to podszywać się pod uczciwe nazwisko, gdy cię nikt nie zna. Sprawa nieczysta... nie o sławę ci chodzi, ino o niecny zarobek... szpiegować przyszedłeś, szpiegowską zapłatę otrzymasz. Na śledztwa i sądy nie ma tu czasu: postronek, gałąź i koniec.

— Upraszam waszej wielebności o jedną łaskę ino, raczcie mnie postawić przed panem kasztelanem gnieźnieńskim, ten mnie zna.

— Przypatrzcie się, wasza wielmożność, jaki to psi syn mądry... — zaśmiał się żołnierz — powiadomiony, co się w obozie dzieje, jakby zjadł z nami beczkę soli.

— Chce zyskać na czasie, coby mógł uciec przed stryczkiem — dodał drugi.

— O kasztelana gnieźnieńskiego się dopominasz? Nie ma go w obozie — rzekł hetman krótko.

— O mój Boże... a gdzie? W jego pułku chciałem służyć.

— Mogę ci to powiedzieć, bo i tak nie wyjdziesz stąd żywo. Kasztelan Zborowski stoi z trzema chorągwiami na drodze do Sokoła, by nie dopuścić stamtąd odsieczy oblężonym. Po mowie znać, żeś Polak, w hańbie się tarzasz, płatny szpiegu moskiewski. Wyprowadzić za obóz i powiesić — rzucił rozkaz żołnierzom i odwrócił się z obrzydzeniem.

— O Maria Częstochowska, ratuj! — krzyknął rozdzierającym głosem Chwalibóg, ale żołnierze popchnęli go przed siebie i szturchając w plecy kolbami przesuwali się ciasnym przejściem pomiędzy gęstwą namiotów.

Płócienna płachta, rzucona niecierpliwą ręką, odgięła się na bok, przed namiotem stanął król.

— Kto to wołał ratunku tak żałośliwie? — spytał Mieleckiego.

— Schwytano szpiega, kazałem go obwiesić — odpowiedział hetman.

— Moskwicin?

— Niestety, Polak. Kłamstwem się zasłania, Zborowskiego na świadka wzywa, musiał wiedzieć, że onego tu nie masz.

— Podał nazwisko?

— Jakoby Andrzej Chwalibóg, ale to...

Stefan Batory chwycił Mieleckiego silnie za ramię.

— Rany Chrystusa... co żeście uczynili, panie hetmanie! Toć i ja znam tego człowieka!

— Hej, ty!... — zawołał król do żołnierza na warcie. — Biegaj za nimi... niech wracają natychmiast! Pojmanego puścić wolno... Wiesz, którędy poszli?

— Widziałem, miłościwy panie? już oni daleko... a ciemno... nie dogonię.

— To krzycz, wołaj, co ino masz sił... wołaj cięgiem „Chwalibóg!” Zrozumieją przecież i zatrzymają się! Wracać mi co żywo!

Kilkanaście minut oczekiwania, grozy, męki, wreszcie jakiś szmer ledwie dosłyszalny... potem coraz głośniejszy... miarowy chód żołnierzy, światło latarki mignęło z daleka...

Westchnienie ulgi wydarło, się z piersi hetmana i króla.

Andrzej Chwalibóg uwolniony z więzów runął na ziemię i objął króla za kolana.

— Boże Wszechmogący... toć żem się wyprosił ze służby, pana porzuciłem, ptakiem pędziłem do onej wojny świętej... bić wroga, choćby żywot dać za matkę jedyną! A gdyby nie wy, najmiłościwszy panie, byłbym zginął bezecną śmiercią, gorzej psa!

Przytulił twarz do kolan królewskich i szlochał głośno.

— Mości Chwalibóg... wybaczcie... zgrzeszyłem ciężko przeciw wam... — jąkał hetman — nie pamiętajcie mi tej krzywdy... Na Boga ukrzyżowanego was zaklinam, podajcie mi rękęl

Młody człowiek podniósł się z klęczek, wbił oczy ponuro w ziemię i potrząsnął głową przecząco.

Batory położył mu rękę na ramieniu łagodnie i uśmiechnął się.

— A to co za żołnierz, co

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 18
Idź do strony:

Darmowe książki «Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz