Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖
Do dwórek królowej Anny dołącza Marysia Krupska, by kontyunować naukę i służyć jej. Marysia nie przybywa jednak sama — towarzyszy jej kilkuletnia Krysia, której pochodzenie jest nieznane.
Dziewczynka początkowo jest nieodłączną towarzyszką dwórki, jednak z biegiem czasu zaczyna się usamodzielniać i staje się ulubienicą królowej. Pewnego dnia tylko dzięki natychmiastowej reakcji dworskiego pieska zostaje wyratowana od porwania przez tajemniczego mężczyznę. Wygląda na to, że ktoś dybie na życie Krysi…
Krysia Bezimienna to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1914 roku. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
Droga z Węgier, jakkolwiek długa i męcząca, przeszła pomyślnie. Jędruś, zaopatrzony w pieniądze, zmieniał konie kilka razy i zdrowo zajechał do Piotrkowa. Tam przenocowawszy wyruszył przed świtem, aby jeżeli się uda, jednym dniem stanąć w Warszawie. Aż tu, milę przed mazowiecką stolicą, w nędznej jakiejś wioszczynie, koń zgubił podkowę. Kowala nie było we wsi, musiał młody dworzanin zostać na noc w karczmie.
Podjechał, gospodarz stał właśnie przed bramą.
— Możecie mi dać izbę z łóżkiem i miejsce w stajni dla konia? — spytał uchylając czapki.
— Z drogiej duszy, paniczu — odpowiedział karczmarz — od tego zajazd, aby podróżni mieli wygodę. Ino jak na złość wszystkie izby pełne, a w stajni jeszcze gorzej: strach boski, że się koniska pokopią na śmierć.
— Cóż ja, nieszczęsny, uczynię! Takim zdrożony... zapłaciłbym dobrze, choćby w jakiej szopie, byle dach nad głową. Położę się przy koniu, niewygodno, cóż robić, aby się ino przespać.
— Ha, kiedy się godzicie na byle jaki kąt, to wam uprzątnę komórkę za alkierzem. Leżą tam łopaty, worki z otrębami, taczki, grabie; powynoszę wszystko, uścielę słomy, koniowi się przyrzuci obroku i może ta nienajgorzej będzie. Ino światła wam nie dam; wicher na polu, nie daj Boże iskry, nieszczęście gotowe.
— A mnie światła po co? Spać mi się ano chce, że ledwo stoję.
Karczmarz sprawił się zwinnie, przegrodził szopę dwiema drabinami, żeby koń panu nie przeszkadzał, i powiedziawszy podróżnemu „dobranoc” poszedł spać do sadu, bo w domu już ani szpilki nie było gdzie wetknąć.
Jędruś ukląkł pobożnie, ziewnął ze szczerego serca i zaczął mówić pacierz. Oczy mu się kleiły; doszedłszy do „wierzę w Ducha Świętego” nie mógł sobie przypomnieć, co dalej, i bęcnął jak długi na słomę.
Aliści przez szeroką szparę między deskami błysnęło z izby światełko, aż się w szopie rozwidniło.
— Trzy razy mogłeś ją chwycić, trzy razy umknęła ci z rąk, ciemięgo przeklęty — łajał ktoś przyciszonym głosem.
— Oho, ten trzeci raz to się cale nie rachuje... wżdy po koronacji siedem ich stało wedle niej — odpowiedział ktoś drugi, zacinając się i szepleniąc. — A ino mnie dostrzegła, narobiła wrzasku, jak gdyby ją zarzynano. Dobrzem uczynił, żem uciekł, bo wszystkie kąty za mną przeszukali.
— Głupiś i tyle. Przyłapałbyś gdzie w sieni albo w sadzie, zdusił jak kurczę i w nogi. Niechby potem głowę łamali, co się dziewce stało.
Jędruś zupełnie ocucony przylgnął twarzą do szpary, patrzył i słuchał z bijącym sercem.
„Zbójcy jacyś... zmawiają się na kogoś... ” — pomyślał.
— Więc słuchaj i rób, co ci kazuję — szeptał głos pierwszy. — Stara nie mieszka na zamku, ino w dworcu książąt mazowieckich.
— Jaka stara?
— Tożeś motoł130 nad motoły: królewna Anna przecież.
— Aha. Po cóż ją starą zowiecie? Dy młodsza ode mnie o jakie pięć roków.
— Aże coś na wnątrzu boli od takiego gadania. Nie rezonuj — a nastaw uszy.
— Nastawiam.
Jędruś podniósł się na posłaniu, dobył z kieszeni składanego nożyka i ostrożniuteńko wycinał większy otwór w szparze. Przyłożył oko.
„Ach... gdzieżem ja widział tego człowieka! Twarz taka łacna do spamiętania... Jezus, gdzieżem ja ją widział?” — myślał chłopiec, wpatrując się z zapartym oddechem w zbrodniarza.
— Słuchasz uważnie? — burknął ostro głos pierwszy.
— Co bym nie słuchał... dy mam uszy — odpowiedział zuchwale głos drugi.
— Więc miarkuj, coć rzekę: królewna co dzień chadza na nieszpór do fary i tam, po skończonym nabożeństwie, jeszcze na modlitwie długie godziny przesiaduje. Dwie ino panny bierze ze sobą; najczęściej Kachnę i oną drugą, co...
— Dy mi już nie kładźcie łopatą w głowę, ino gadajcie dalej.
— Zdarza się niemal co dzień, że gwiazdy już na niebie, gdy do dom wracają. Gdyby stara szła przodem, łacno wyskoczyć zza węgła i szyję dziewce ścisnąć, coby ani zipła. Jeszcze lepiej w sieni wedle schodów się ukryć i sposobnej chwili czekać. Sypialne izby mają na dole, a że młodsze wcześniej spać chodzą, tedy Krysia najpierwsza zbiega ze schodów i jak nic ją chycisz.
Jędrusiowi aż w uszach zadzwoniło.
— Królowo niebieska! — jęknął.
— Co powiadasz? — spytał głos za ścianą.
— Nic nie gadam, ino słucham.
— Ktoś gadał, tylko co.
— Tak się wam ino przesłyszało; gałęzie łomocą o szyby, w kominie świszczy...
— Tu obok, za ścianą...
— Koń owies chrupie, stajnia. Takiście lękliwy, niczym zając.
— Więc pamiętaj złapać, udusić, ale na śmierć; niech już raz mam życie spokojne. Jakbyś nie miał pewności, to nożem popraw.
— Jużci, bez pół nie będę robił, ino akuratecznie. Chciałbym was jeszcze o coś zapytać...
— No, co takiego?
— Dlaczego tak na dziewkę nastajecie, kiej nikt nie wie, co za jedna ani jak się zowie. Mogłaby żyć sto lat i w drogę wam nie wlezie.
— Mamka z nią uciekła tej samej nocy, kiedy Fedko miał rzucić przeklęte szczenię do stawu. Tedy ani chybi musiała podsłuchać i stary Maksym gdzieś się podział...
— Sprawiedliwie się bać można; ci dwoje nad żywot miłowali pańską dziecinę.
— Skoro potrafili wetknąć ją na królewski dwór, a milczą, widno się pomsty lękają; ale gdy się sposobna chwila nadarzy...
— A może już dawno pozdychali...
— Gdybym był tak pewny... ot, po co gębę strzępić; masz przykazane i wytłumaczone, jak się sprawisz gracko, dwadzieścia czerwonych twoje.
— Może wasza wielmożność jeszcze ta co nadrzuci, bo to nóż a krew... a ja mam strasznie miętkie serce.
— Nadrzucę, nadrzucę, ino niech się to stanie. Teraz spać, jutro w drogę.
Światło w alkierzu zgasło.
Jędruś czekał cierpliwie, nie śmiejąc odetchnąć głośniej, by nie zdradzić swej obecności. Senność go odbiegła, cały drżał trwogą o Krysię. Ledwie zaczęło szarzeć, zerwał się z posłania, okulbaczył konia i cichuteńko wyprowadził go z szopy. Niedaleko pod gruszą spał gospodarz. Zobaczywszy go chłopiec wyjął z trzosika srebrne pół talara i wsunął go karczmarzowi w zanadrze. Wyszedł wyrwą w płocie, by nikogo w domu nie budzić, i prowadząc konia za sobą, zdążał ku gościńcowi. Uszedłszy kiika stajań, trafił na kuźnię przy drodze, załatwił sprawę z podkową, wskoczył na siodło i pognał ku Warszawie.
Nagle przystanął... uderzył się ręką w czoło...
— O, ja głupi... głupi... co najpierwsze, co najważniejsze, tom zabaczył! Kogoż teraz łapać? Czego szukać? Wiatru w polu? Z tego strachu i ze złości tom cale zmysły postradał.
Zawrócił konia i popędził do tej samej karczmy, skąd o świcie wyjechał. Kazał sobie przywołać gospodarza, zapytał go najpierw, czy znalazł w zanadrzu pieniądze za nocleg, a gdy ten z niskim ukłonem dziękował, rzekł Jędruś:
— Zgubiłem nożyk w szopie, jakem tu nocował, a szkoda mi, bo dwa ostrza i stal przednia, od rodzicam131 go dostał. Żal stracić taką pamiątkę.
— Jeszczem ani zaglądał do szopy — odpowiedział gospodarz — przepatrzmy słomę, jeśliście go tutaj zgubili, to się znajdzie, nie igła przecie.
— Cicho się sprawiajmy, coby onego szlachcica nie zbudzić, co śpi w alkierzu — szepnął Chwalibóg. — Długo w noc świecił, to mu teraz pewnikiem spanie miłe.
— A bo to prawda! — rozśmiał się karczmarz. — Dawno po nim miejsce zastygło... Już będzie godzina, jak pojechał.
Chłopak skrzywił się nieznacznie i przygryzł wargi.
— Nie wiecie, co zacz i w którą stronę jedzie? Dognałbym go, weselej razem podróżować, samemu nudno.
— Pan z panów, tylem wymiarkował po hojności... ale kto taki, jak się zowie, Bóg święty raczy wiedzieć. Pachołka starego miał ze sobą, lecz go wyprawił ku Sochaczewu: kędy zasie sam pojechał, nie zauważyłem, bo mię do stajni odwołano właśnie, gdy na koń wsiadał. Jakoś nie widać nożyka waszej miłości...
Jędruś schylił się, udał, że coś z ziemi podnosi, i zawołał:
— A, ot! Widzicie, żem go znalazł! No, komu w drogę, temu czas, bywajcie zdrowi! Zmitrężyłem132 godzinę, a pilno mi.
— Szczęśliwej drogi!
Jędruś dosiadł konia i puścił się galopem. Tuman kurzu zasłonił go przed oczyma karczmarza. Niebawem zaczęły się ukazywać pierwsze domki przedmiejskie, a w promieniach wschodzącego słońca połyskiwały krzyże na wieżach kościelnych.
Wpadł do miasta. Ani mu w myśli postało szukać panów Zborowskich... Cóż są panowie Zborowscy? Co znaczy obiór króla, gdy ziemia się zapada, świat się wali, Krysi maleńkiej, umiłowanej grozi śmierć!
Warszawa jeszcze spała; domy pozamykane, ulice puste. Uspokojony, że zdążył na porę, wolnym krokiem jechał ku rynkowi. W bramie dworca książąt mazowieckich stał odźwierny i ziewał. Chwalibóg zeskoczył z konia i podszedł bliżej.
— Niech będzie pochwalony... zdrowiście wszyscy?
— Na wieki. Dziękować Bogu, nikto u nas nie słabuje. A Jędruś, wybaczcie... pan Andrzej, po co się tłucze o świcie, jak Marek po piekle.
— Co tylko żem przyjechał. Do miłościwej królewny mam ważną sprawę: późno wstaje?
— Bogać tam późno... jeszcze na prymarię133 nie dzwonią, już ona w kościele. Dlatego i ja, stary, muszę się zrywać po zarankach, coby bramę otworzyć i zamieść przed domem. Jeżeli pan Andrzej pilnie chce rozmawiać, to i na ulicy was wysłucha. Jej miłość nijakiej pychy w sobie nie ma: niejeden tu z prośbą czeka na nią co rano.
Zamilkł, usunął się na bok i zerwał czapkę z głowy.
Anna Jagiellonka ukazała się w progu domu.
Ubrana była w ciemnozieloną suknię, dokoła szyi i rękawów złotym sznureczkiem wąsko wyszytą. Na głowie miała zieloną aksamitną bieretkę, okoloną sznurkiem pereł, z prawej ręki zwisał różaniec.
Jędruś oddał konie odźwiernemu i pokłonił się czapką do samej ziemi.
— Aaa... paź pana Sa... — zamilkła i nie domówiwszy imienia banity, którego nie chciała potępić, nie mogła uniewinnić, a który od swej najwcześniejszej młodości tylekrotnie dawał jej dowody przywiązania i wierności — westchnęła.
— Czy do mnie cię przysłano? — spytała zatrzymując się.
— Nikt mnie nie posyła, sam od siebie przychodzę i proszę najpokorniej waszą królewską miłość, by mi snadnie raczyła udzielić posłuchania w sprawie niezmiernej wagi.
— O co chodzi? — spytała królewna.
— O życie — odparł krótko Chwalibóg.
— Pójdź twoja miłość ze mną do kościoła, rozmówimy się po mszy świętej.
Upłynęła godzina, Anna Jagiellonka wracała do domu, o dwa kroki za nią szedł Jędruś. Na bladej twarzy królewny malował się niepokój: rzucała trwożne spojrzenia w boczne uliczki, przystawała, oglądała się, wreszcie wbiegła spiesznie do sieni i kazała przywołać do swych komnat Kumelskiego.
Narada z panem krajczym i z Chwalibogiem trwała długo; po czym jej miłość zaprosiła obydwóch na śniadanie i przeszli do jadalni.
— Ośmielam się zapewnić miłościwą panią — mówił Kumelski — że cale a cale nie ma przyczyny do obawy. Pan Andrzej ostrzegł nas tak wcześnie, że jako się łapkę na myszy zastawia, tak przysposobimy wszystko, co potrza, na przyjęcie gościa.
Chciał mówić dalej, coś mu przeszkodziło. To coś... małe, chudziutkie, śniade na buzi, czarnookie i czarnowłose wbiegło do komnaty, przyskoczyło do królewny poufale jak dziecko do matki i pocałowało ją w kolano.
— Kryśka! — zawołała Anna niby to gniewnie i uderzyła ją lekko po ręce. — Kryśka, jak ty wyglądasz! Kosy134 nie zaplecione, bez zapaski, lajbiczek nie dopięty, i wpadasz mi tu jak z procy, wiesz, że tego nie lubię.
Dziewczynka spuściła oczy.
— Miłościwa pani złocista... nie swarzcie! Tak mi pilno było pochwalić się...
— Ciekawam czym? Nauczyłaś się już może obrębować, hę?
— Coś lepszego, sto razy le...
Spojrzała przed siebie i klasnęła w rączki.
— Jędruś!
Pan Andrzej Chwalibóg stał bardzo poważny, bardzo wyprostowany i czerwony jak burak.
— Krysia! — teraz już naprawdę surowo zawołała królewna. — Sprawujesz się, jakby cię co ino z lasu przywiedli! A to mi dziewka obyczajna, co pierwsza obcego kawalera wita, i to jeszcze za pan brat, po imieniu... Idź zaraz do pani Świdnickiej, niech ci wyznaczy pokutę za nieprzystojne zachowanie się.
Krysia padła z impetem na kolana, aż jękła podłoga, objęła jej miłość za nogi i uderzyła w płacz.
— O Jezus, Jezus... tak się też źlicie na mnie... umrę od żałości!... Ptakiem do was leciałam... że już na każdej książce gładziuśko czytam, chciałam się pochwalić, że już wasze umiłowane imię zdolę ślicznie napisać... Śpiewałam sobie przez drogę; pocałuje mnie, pocałuje, najmiłościwsza pani! A tu masz! Miast nagrody kara... o Jezus, Jezus...
Schowała twarzyczkę we fałdy sukni królewny i zawodziła piskliwym głosem. Anna Jagiellonka spojrzała na Kumelskiego i zaśmiała się cicho.
— No, no, już się nie gniewam, już wszystko dobrze, ino daj spokój płakaniu — mówiła dobrotliwie, gładząc Krysię po główce.
Dziewczynka chwyciła rękę jej miłości, przytuliła do niej buzię i szlochała dalej.
— Krysiuniu, dość tego. Powtarzam ci, że się już nie gniewam.
— A do pani ochmistrzyni mam iść o karę się dopominać?
— Nie, nie, już tym razem i karę daruję.
— A miłujecie mnie?
— Miłuję.
— No, to mnie pocałujcie.
— Niech się pan krajczy przypatrzy, co to za koza; nabroi, nabroi, jeszcze i nagrody żąda.
Przygarnęła dziewczynkę do piersi i serdecznie kilka razy ucałowała.
— Mogę się przywitać z Ję... z panem Andrzejem? — spytała Krysia, patrząc spod oka na miłościwą panią.
— Pierwsze słyszę o tej znajomości — dziwiła się królewna.
Teraz Jędruś zdobył się na odwagę i kłaniając się do ziemi, zaczął:
— A bo to... za łaską miłościwej pani... — głos się urwał, odwagi było maluczko.
Za to w Krysi dzielność urosła.
— To było bardzo dawno... jeszcze wtedy, jak Pazzo przed kominem ze mną...
— A mój pan przyjechał do Łomży z nowinami o elekcji — wpadł jej w mowę Jędruś.
— A on był paziem i stał w progu. Mnie się żal zrobiło, więc...
— Więc mnie przywołała k’sobie, proszę miłościwej pani.
— A ja mu pokazałam moje lalusie i zaraz pojechał na polowanie.
— A ona siedziała w oknie i śpiewała.
— A on był moim mężem.
— A ona była moją żoną i na koronacji króla Henryka byliśmy społem.
— I przywiezie mi z wojny cudności, drogości; tak obiecał, naprawdę!
— Z wojny powiadasz? Hm, hm — dziwowała się królewna, przygryzając wargi.
— A tak. Więc teraz wasza królewska miłość jasno widzi i dobrze rozumie, że się już okrutnie dawno znamy.
— O, tak... widzę
Uwagi (0)