Darmowe ebooki » Powieść » Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 18
Idź do strony:
dni uciechę niewymowną przebywania z wami jak najczęściej.

Ucałował ręce infantki, złożył ukłon na dwa zawody, pierwsza wizyta się skończyła.

 

— Pibrac!

— Słucham, najmiłościwszy paniel

— I cóż? Niepotrzebniem cię wodził ze sobą, polska królewna pięknie się wyraża w naszej mowie, obeszło się bez tłumacza.

— Jeszcze się stokrotnie przydam najjaśniejszemu panu.

Król ziewnął.

— Pibrac!

— Słucham, najmiłościwszy panie!

— Przywołaj pokojowca, niech mnie rozbiera, sam nie odchodź. A propos94... Pibrac!

— Słucham, najmiłościwszy panie!

— Infantka?

— Infantka?

— Tkwiłeś przecież w komnacie jak tyka...

— Tkwiłem, najjaśniejszy panie...

— No, więc?

— Nie wiem, o co raczycie pytać.

— Proszę cię, nie udawaj! Infantka?

— Bardzo... bardzo niemłoda, miłościwy panie.

— Tak i mnie się zdaje. Dobranoc ci, Pibrac!

— Najlepszej nocy śmiem życzyć miłościwemu panu!

*

Dnia 21 lutego przed południem miała się odbywać koronacja. Całe prezbiterium katedralne, zamknięte dla publiczności, przeznaczone było na pomieszczenie wysokiego duchowieństwa, senatu Rzeczypospolitej i posłów państw zaprzyjaźnionych z Polską.

W górnych stallach, na ławie najbliżej ołtarza, siedziała Anna Jagiellonka; po jej lewej ręce i dalej zajęły miejsca wojewodziny, kasztelanowe i innych dostojników żony. W przeciwległych stallach najstarsi z duchowieństwa, na krzesłach w pośrodku prezbiterium mieli zasiąść posłowie.

Dworzanie królewscy i inni tłoczyli się od strony zakrystii przy małych, okratowanych drzwiach przeznaczonych na przejście dla księży i tuż obok, przy sarkofagu Władysława Łokietka, ponad którym zajrzeć mogli do wnętrza prezbiterium, widzieć wielki ołtarz i wszystkie ciekawe ceremonie.

Z drugiej strony, w prawej nawie, taki sam ścisk, zaglądania przez kratę, szepty, stękania gniecionych w tłoku, falowanie naprzód i wstecz tłumu, w miarę jak ktoś mocniejszy parł w tę lub ową stronę.

W maleńkiej ławeczce na dwie osoby, tuż przy kracie, siedziała Marysia Krupska ze swą najdroższą Krysią. Zdobyła to miejsce wczesnym rankiem, gdyż miłościwa królewna zwolniła ją od posług, domyślając się w dobroci serca, jak pilno było dziewczętom wyszukać sobie kącik wygodny, a przynajmniej dość bliski dla oglądania wspaniałego widowiska.

Około dziesiątej rano głośny szmer, odgłos kroków, z chóru kościelnego zagrzmiały organy potężnymi dźwiękami koronacyjnego marsza; straż honorowa złożona z młodzieńców pierwszych rodzin utrzymywała szpaler; przez wąskie przejście koło kaplicy Sw. Stanisława szedł król. Kroczył z podniesioną głową i lekko zmarszczonymi brwiami. Asystowali mu posłowie francuscy i zagraniczni.

Król, przybrany w kapę biskupią srebrem i perłami szytą, w czapkę aksamitną, dosłownie zasypaną drogimi kamieniami, ukląkł na klęczniku u stóp wielkiego ołtarza i zasłoniwszy twarz rękoma trwał tak podczas całej mszy śpiewanej, którą odprawił biskup krakowski, ksiądz Krasiński.

— Czy wasza miłość nie widzi, że tu już kamień, szczyry mur? — szepnęła zgryźliwie zażywna jakaś niewiasta. — Pcha i pcha, gdzież się umknę? Wżdy na ścianę jak mucha nie polezę? Stójże, wasze, spokojnie, gdy politycznie gadam!

— Ja zaś politycznie odpowiadam, że białogłowy, co wszerz na siągi95 dają się mierzyć, lepiej by doma wczasu zażywały96 miasto97 parkan czynić oczom ludzkim.

— Prostakom też nie miejsce na królewskiej koronacji... — odcięła baba.

— Spokój, spokój! A to co za wrzawy? Cisza ma być jak makiem siał — wdał się w sprzeczkę kościelny doglądający porządku, uderzając halabardą o ziemię.

Umilkli.

W ławeczce przy kracie szeptała Krysia do ucha swej przyjaciółki:

— Maryś... widzisz ty?

— Co takiego?

— A tam... naprzeciwko nas... po drugiej stronie...

— Cóż tam ma być?

— Jakżeż! Jędruś stoi.

— Jaki Jędruś?

— Ee... no, mój Jędruś i dość. Zawołam go.

— Ani mi się waż! Miej rozum... taka duża dziewczyna! Nie słyszałaś, jak kościelny swarzył?

— Ano, to ino ręką na niego kiwnę.

— Nie wolno.

— A czemu? Powiedział, że mnie będzie upatrował. Ot, niech się wstyda, żem go pierwsza zobaczyła.

I zbliżywszy buzię do kraty, wysunęła rączkę przez szczeble i nuż wywijać nią w prawo i w lewo, aż poseł siedmiogrodzki, siedzący najbliżej tych drzwi, spostrzegł jej manewra98 i zamiast patrzeć na księdza biskupa przy ołtarzu, z wielkim uweseleniem poglądał na czarnuszkę.

— Aha... uwidział mnie! — pisnęła, zapominając o strasznej, drewnianej halabardzie.

— Cicho, Krysiu, bo cię wyprowadzę precz... rozumiesz?

Jędrusia jakby ktoś żgnął oszczepem: Krysia nań miga, a tu ciżba, ani w tył, ani naprzód.

— O rany... Paweł... Szymek... poratujcie mnie! — jęknął zamierającym głosem do rękodajnych wojewody Piotra. — Mdli mnie tak, że omal nie padnę.

— A to z czego? — spytali ze współczuciem.

— Jeszczem dziś kruszyny chleba nie miał w gębie... takie coś czarne lata mi przed oczyma...

Chłopcy rozparli się łokciami szepcąc wszystkim otaczającym, że paź kasztelanica krakowskiego zesłabł, i jakoś zrobiło się przejście, wyśliznął się na swobodniejszą przestrzeń. Ale zamiast się kierować ku głównym drzwiom, obszedł wcale szparkim krokiem dokoła bocznych naw, dał nura głową naprzód, między kiereje i jupki... no i wyrósł jak świeczka tuż przy Marysinej ławce.

— O rety... jakżeś się tak snadnie wydobył z tłoku? — szeptała Krysia z uwielbieniem.

Pochylił głowę do jej ucha.

— Omal nie zełgałem przez ciebie — odszepnął. — Powiedziałem, że chleba dziś w gębie nie miałem, że mnie słabość chwyta... Ale o pszennej bułce z kiełbasą, com ją zmachał przed godziną, tom ani pisnął.

— Skłamałeś, skłamałeś, jeszcze się wykręcasz!

— No, to czego palcem kiwasz? Jam jest rycerz bez trwogi, a tyś moja dama. Na twoje skinienie w ogień a w wodę!

— Et... głupstwa pleciesz, ni w pięć, ni w dziewięć. Patrzałbyś lepiej, co oni tak z miłościwym królem wyprawiają.

Właśnie po ite missa est99 odwrócił się ksiądz biskup i opierając się lewą ręką na pastorale, prawą uczynił znak krzyża w powietrzu. Diakonowie zdjęli zeń ornat, a nałożyli złocistą kapę. Za czym powstał z podwyższonego krzesła prymas, arcybiskup gnieźnieński, przywdział bogate liturgiczne szaty, król wszedł na najwyższy stopień i ukląkł przed ołtarzem, gdzie przy wielu uroczystych obrzędach został namaszczony świętymi olejami przez prymasa w asystencji biskupa krakowskiego. W czasie czytania odpowiedniej do ceremonii ewangelii, król trzymał w ręku Szczerbiec100, a po skończeniu dotknął nim lewego ramienia i schował do pochwy. Czterech najstarszych wojewodów trzymało insygnia królewskie, a piąty statut państwa.

Gdy już król miał w ręku berło i jabłko, a wojewoda krakowski podał arcybiskupowi gnieźnieńskiemu koronę, kanclerz wielki koronny spytał donośnym głosem ludu, czy jest jego wolą, by książę francuski, Henryk Walezjusz, był koronowany.

Minuta ciszy... Przez trzy nawy kościelne przeleciał jakby szum wichru, dano umówiony znak tysięcznym zastępom na zamkowym podwórzu i na stokach Wawelu i nagle olbrzymi chór głosów zawołał: „Niech żyje król Henryk!” „Niech żyje nasz pan!”

Po odśpiewaniu przepisanych przy koronacji hymnów, król zasiadł na tronie po prawicy ołtarza, w koronie na głowie, i pasował kilkunastu szlachty na rycerzy.

Mimo gwardii torującej drogę, mimo że odległość z kościoła do komnat królewskich wynosi zaledwie kilkadziesiąt kroków, przeminęła godzina, zanim się miłościwy pan dostał do pałacu.

Rozproszone po całym kościele dworki królewny Anny skupiły się przy końcu nabożeństwa u bocznych drzwi, prowadzących wprost na podwórze pałacowe, bo wiedziały, że jej miłość nie lubi zgiełku ani głośnych powitalnych okrzyków i zazwyczaj tędy krótszą drogą wraca.

Gdy miłościwy pan, dwór jego i senat zmierzali do głównych drzwi, znaczonych cyfrą101 Kazimierza Wielkiego, Anna Jagiellonka, pożegnawszy łaskawie wszystkie panie, ujęła pod rękę rówieśnicę swą i przyjaciółkę, kasztelanową Zborowską, i szepnęła:

— Pójdź wasza miłość do mnie... tyle mamy do pomówienia, tak rzadko się widujemy, stęskniłam się za wami.

— Skwapliwie korzystam z łaski waszej królewskiej miłości — odpowiedziała pani Zborowska pochylając się, by pocałować rękę królewny.

Wyszły do przedsionka, za nimi panny dworskie.

— No, Baśka! Lecisz na mnie; dobrze, com się klamki chwyciła, byłabym runęła jak długa — burknęła Ewunia.

— Cóż ja winna, żem się potknęła?

— Oj, ty... czerwoną kredą zapisać to święto, gdziebyś się nie okaleczyła albo czego nie stłukła.

Marysia wychodziła z kościoła ostatnia ze szczebioczącą Krysią. Nagle dziewczynka wydała jakiś przykry, zdławiony krzyk, chwyciła swą towarzyszkę oburącz za spódnicę i biegnąc co sił, ciągnęła ją za sobą ku pałacowi.

— Co wyrabiasz? Co cię gna? — z gniewem ofuknęła ją Marysia. — Takaś dziś niegrzeczna i nieznośna, jakby cię co urzekło.

— Chodź, chodź, ino prędko, prędko uciekajmy!

Wskoczyły do sieni, na schody, wpadły do swej izdebki; Krysia wyjrzała za drzwi, zawarła je i zasunęła na skobel.

— Powiesz czy nie, co cię za mucha ujadła, szkaradne dziecko?

— O, Maryś, Maryś... ten dziad z Częstochowy... ten bez zęba... ten, co mnie chciał porwać...

— Przyśnił ci się? Czy co takiego?

— Ależ... w kruchcie siedział! A patrzył na mnie, patrzył... o Jezu!

— Widziałaś go naprawdę?

— Oj, widziałam! Już on tu pewno po mnie przyszedł...

— Nie bójże się, bo nie ma czego. Łazi sobie dziadostwo po odpustach, to i do Krakowa zaszedł. Ani mu w głowie było, że cię tu napotka.

— O, nie, Maryś, nie! Szukał mnie póty, aż znalazł. Po cóż by mnie wtedy chciał porywać?

— Kto go tam wie? Może cię chciał żebractwa przyuczyć, a może jakim wędrownym błaznom przedać102...

Marysia kłamała, by ją uspokoić, pewna była bowiem, że stary żebrak natrafił na ślad dziecka i wcale nie bez celu wkręcił się aż na zamek.

Krysia płakała cichutko.

— Czekajże, nie płacz; pobiegnę do pana krajczego, poproszę go, by kazał dziada przytrzymać. Jak posiedzi w ciemnicy o chlebie i wodzie, to wyśpiewa, z czyjego rozkazania szlakuje za tobą. Ostań tu i bądź spokojna.

— Za nic w świecie nie ostanę! Z każdego kąta pogląda na mnie... pod ławą leży... przez okno zaziera... już on mnie chyci, chyci, zobaczysz!

— No, to pójdziemy razem. W komnatach miłościwej pani chyba go nie będzie.

Dowiedziawszy się z opowiadania dziewcząt o pojawieniu się podejrzanego dziada, Kumelski wysłał czterech pachołków, by przeszukali kościół i obie kruchty i zaraz żebraka przyprowadzili. Nie znaleźli go nigdzie, wpadł jak kamień w wodę.

*

Na rynku, naprzeciw wylotu ulicy Brackiej, czyli w miejscu uświęconym wielowiekową tradycją, ustawiono w dniu 23 lutego kilkustopniową trybunę obitą karmazynowym suknem, na niej tron cały pokryty ciężkim jedwabnym adamaszkiem i takiż sam ponad tronem baldachim. Pogoda sprzyjała, niewielki mrozik wysuszył błoto, na bladym, zimowym niebie goniły się z rzadka obłoczki.

Znowu żądne widowiska tłumy zaległy szeroki plac dokoła trybuny i całą ulicę Grodzką, aż pod Wawel.

Z uderzeniem godziny jedenastej orszak królewski zaczął zstępować z góry zamkowej. Ceklarze gęsto ustawieni podwójnym szpalerem, od Wawelu aż po tron na rynku, strzegli porządku.

Jak w dniu wjazdu królewskiego, tak i dziś witano miłościwego pana z niezmiernym zapałem i serdecznością, a on — tak samo jak przed tygodniem albo szczodrzej jeszcze — rzucał ludowi łaskawe uśmiechy.

Stanęli na miejscu, król wstąpił na podwyższenie i zasiadł na tronie. Za czym heroldowie otrąbili na cztery strony świata, że miłościwy pan raczy przyjmować przysięgę wierności wszystkich stanów Rzeczypospolitej.

Wszedł na trybunę arcybiskup gnieźnieński z biskupem krakowskim, warszawskim, lwowskim i wileńskim, pokłonili się nisko i w imieniu całego duchowieństwa polskiego złożyli hołd wierności. Dalej przysięgali wojewodowie wszystkich krajów koronnych. Przedstawiciele rycerstwa uczynili to samo. Po nich przystąpił burmistrz miasta Krakowa, jako głowa miasta, z dwoma rajcami przedstawiającymi stan kupiecki, przykląkł u stóp tronu i powitawszy króla krótką przemową, złożył przysięgę. Następnie skinął ręką, czterej pachołkowie miejscy wnieśli z trudem skrzynię dębową, kunsztownie na rogach i bokach srebrną blachą okutą, i postawili ją przed królem. Henryk zapytał przez tłumacza, co by to miało znaczyć, a burmistrz z uroczystą powagą rozwarł wieko. Okazało się, że wielka skrzynia pełna była pod wierzch naczyń złotych i srebrnych dla użytku stołu królewskiego.

Burmistrz przemówił:

— Jako ten szlachetny kruszec nigdy się nie zmieni w podłą glinę, tak serca mieszkańców Krakowa zawżdy wierne swym królom. Przyjmijcie, miłościwy panie, ten podarunek od starodawnej polskiej stolicy i posługujcie się nim w zdrowiu długie lata.

Król kazał tłumaczowi zapewnić burmistrza o swym wielkim zadowoleniu i podał mu rękę do pocałowania.

Cechy rzemieślnicze wysłały swą starszyznę w deputacji, potem wójtowie, po jednym z każdego województwa, przysięgali na wierność w imieniu ludu wiejskiego, a na samym ostatku wielki rabin miasta Kazimierza, prowadzony dla zgrzybiałego wieku przez dwóch ze starszyzny żydowskiej, stanął przed królem. Żupan miał czarny, atłasowy, na szyi łańcuch złoty z podłużną złotą tabliczką, na której było wyryte dziesięć bożych przykazań. Łysą czaszkę pokrywała okrągła aksamitna czapeczka, biała broda spływała na piersi. Wyciągnął obie ręce ku miłościwemu panu ruchem błogosławiącym i mówił:

— Niech Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba, Pan Zastępów, który mocny jest, a ziemia i świat cały prochem pod Jego stopą, niech ten Wszechmocny a Nieskończony trzyma cię w swym ręku jako dziecię umiłowane i przedłuży pasmo dni twoich poza setne lata.

Na rozkaz króla tłumacz dziękował rabinowi za tak dobre życzenia i zapewnił go o wyjątkowej łasce najjaśniejszego pana.

Odeszli.

Henryk Walezjusz spojrzał pytająco na wielkiego ochmistrza i westchnął. Spojrzenie i westchnienie mówiły: „Długoż to jeszcze potrwa?” Ochmistrz skłonił się i oznajmił, że ceremonia hołdu już skończona, ale jest jeszcze pięciu szlachty godnych łaski królewskiej i pasowania na rycerzy.

— Niech się zbliżą — odpowiedział król.

Stawili się wszyscy razem; urodziwi, ogromni, barczyści, jak się to mówi — chłopy na schwał: Jan Załuski, Jakub z Rozwadowa, Pakosz z Grójca, Jacek Wolski i Zbigniew Kamieniecki.

Drobnej budowy i wypieszczonego ciała książątko francuskie wyglądało przy tych olbrzymach jak dziecko.

Król uśmiechnął się mimo woli...

Wielki ochmistrz przywołał jednego po drugim, każdy klękał na poduszce u stóp tronu, a król, wymawiając uroczystą formułę, uderzał go z lekka szpadą po ramieniu i podawał rękę do pocałowania.

Skończyła się i ta pańszczyzna.

Aliści spośród braci Zborowskich wysunął się Andrzej, strojny w złotogłów i drogie kamienie, pokłonił się królowi i złożywszy ręce patrzył prosząco. Był on jednym z niewielu, z którymi Henryk mógł się porozumieć w swym ojczystym języku, a takich naturalnie wyróżniał i lubił.

— Jakże to? Chcesz i ty być pasowanym? — zapytał ze śmiechem. — Po raz drugi? Za mało uznawasz w sobie rycerskości?

— Jeszcze gorzej, najmiłościwszy panie — odparł Zborowski — rycerz ze mnie lada jaki; dałem się pojmać w jasyr i waszą królewską miłość na pomoc wzywam w tej ciężkiej imprezie.

— Tajemnicza mowa; jakoż ją mam

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 18
Idź do strony:

Darmowe książki «Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz