Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖
Do dwórek królowej Anny dołącza Marysia Krupska, by kontyunować naukę i służyć jej. Marysia nie przybywa jednak sama — towarzyszy jej kilkuletnia Krysia, której pochodzenie jest nieznane.
Dziewczynka początkowo jest nieodłączną towarzyszką dwórki, jednak z biegiem czasu zaczyna się usamodzielniać i staje się ulubienicą królowej. Pewnego dnia tylko dzięki natychmiastowej reakcji dworskiego pieska zostaje wyratowana od porwania przez tajemniczego mężczyznę. Wygląda na to, że ktoś dybie na życie Krysi…
Krysia Bezimienna to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1914 roku. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
— I powiadacie, że nie warto o tym gadać? — zadziwił się król.
— Prawdę gadam. Napracowałszy142 się dniem i nocą, pod gradem kul, naraziłszy143 karku twierdzę zdobyć — to rozumiem, to chwała; ale tak...
— Więc jakże to było?
— Trzysta ino chłopa miałem, to i nie zbliżałem się pod mury, bo skuczno144 porywać się z motyką na słońce. Tak co ja nie robiąc?145 Ładuję na wóz szesnaście wiadrówek okowity: „Hryńko — gadam do mego pacholika — pojidesz w hostynu146”. „Pojidu, pane” — gada Hryńko. I pojechał. Białą chustkę do biczyska przywiązał, widzieli z murów, że bezbronny, dopuścili aż pod bramę. „Piśmo wid starosty”147 — gada do nich i podaje kartelusz ode mnie. Stało tam, jak znając przewagę załogi, a bardziej jeszcze srogi animusz moskiewskiego wojska, nie kuszę się o dobywanie twierdzy i wracam, skądem przyszedł. Na znak zasię, że im zdrowia i wszelakiego dobra życzę, posyłam im w podarunku nieco gorzałki, coby wypili na cześć swego kniazia, a nas uchodzących nie ścigali.
Urwał i ręką machnął pogardliwie.
— No i cóż się stało? — spytał Batory.
— Co? Opiły się, psie syny, na umor. Tej samej nocy przystawiliśmy drabiny, wleźli na mury, a oni spali wszyscy niczym te kamienie. Żeby jeden się zbudził... ni! Tak porznęliśmy ich pięknie jak baranów.
— Jakże to? Mówiliście przecież, że bez krwi rozlewu?
— Jej Bohu, bez krwi rozlewu! Z moich mołojców148 żadnemu włos z głowy nie spadł... jakem Fedor Puciata.
Na drugi dzień nowa była narada. Chodziło o prowianty i pieniądze na koszta wojny. Stefan Batory przewodniczył. Reszta rycerstwa na ławach pod ścianami, w zagłębieniach okien albo i stojący przepełniała salę.
— Wiadomo waszmościom — rzekł król — że Korona złożyła już na cele wojny pół miliona złotych; zali149 Wielkie Księstwo Litewskie postanowi jakie podatki na tę potrzebę?
— Już uchwalone! — zawołał Sapieha.
— Grosz się sypie, nie damy się prześcignąć Koronie! — dodał Konstanty Łaba.
— Co ino potrzebne, wszystkiego dostarczymy! — rzekł Montwiłł.
— Ja się podejmuję przystawić trzystu chłopów z siekierami, motykami, rydlami do robót oblężniczych! — krzyknął Koszewski.
— Ja dwustu! — rzekł Kiszka.
— I ja dwustu! A mój brat tyleż zobowiązuje się — oświadczył Rudowski z Nowogródka.
— My zgromadzamy prowianty! — zawołało kilku na raz. — Główna koncentracja zapasów jako i amunicji w Świrze. Ta sprawa już przez pół załatwiona.
— Szczęść nam Boże! Przy takiej ochocie i gotowości zwyciężymy wroga niechybnie! — zawołał Stefan Batory drżącym od wzruszenia głosem. — Ja także dokładam ręki do przygotowań, zanim w pole wyruszymy. Pisałem do Poznania, aby mi natychmiast przysłali człeka sprawnego, o którym doniesiono mi, że znamienicie umie proch przyrządzać; obiecałem hojną płacę, mam odpowiedź, że już wyjechał; lada dzień się tu stawi. Ruśnikarzów150, płatnerzów151 zdatnych mam także; Włocha niektórego, co kule ogniste przyprawia, wiozę z sobą. Z Krakowa, z Poznania i z Warszawy już wysłano fury z bronią wszelaką. Armaty z Malborga i Gdańska idą morzem do Niemna, potem wołami do Dzisny i znowuż wodą do Dźwiny.
— Niech żyje nasz król! Nasz hetman nad hetmany! — krzyknął ktoś w tłumie.
— Niech żyje! — powtórzyli wszyscy za nim.
— Niech nas prowadzi!
— Hajże na Moskwę!
— Zwyciężymy!
— Niech żyje król Stefan!
A że to okna, choć w lutym, lecz dla gorąca w izbie były pouchylane, przeto ludność gromadząca się pod dworcem Radziwiłła dosłyszała owe okrzyki i niebawem całe miasto zawrzało wojennym zapałem. Rojno było na rynku, po ulicach kupili152 się ludzie i rozprawiali o wojnie; gwar się wzmagał, gwar wesoły, ochoczy, serca biły gorączkową żądzą walki.
*
Było to dnia 30 sierpnia, późnym wieczorem. Cisza panowała w obozie polskim pod Połockiem; wszystko spało twardym snem ludzi ciężko spracowanych. Przez cały dzień dzisiejszy wrzał krwawy bój... Oblegające od trzech tygodni Połock wojska polskie, litewskie, węgierskie i najemne rzuciły się dziś z wściekłością do szturmu. Odparci przez załogę twierdzy, tyle jednak szkody zrobili w murach i palisadach, że tak hetmani, jak i pospolity żołnierz, wszyscy przewidywali pomyślny koniec, czyli zdobycie miasta, niechybnie na dzień jutrzejszy.
Straże porozstawiane co pięćdziesiąt kroków czuwały nad bezpieczeństwem obozu. Ponieważ od strony głębokiej i szerokiej Dźwiny dostęp do miasta był niemożliwy, przeto armia oblężnicza rozłożyła się po obu brzegach Połoty, rzeczki płytkiej, mającej kilka brodów. Po jednej stronie rozbili namioty Węgrzy, część polskiego i litewskiego wojska. Za rzeką, w potrójnym kole namiotów, otoczywszy się dwoma rzędami wozów, reszta wojska.
Namiot króla Stefana, niczym prawie nie różniący się od innych, stał w samym środku. Przez szczeliny w płótnie migało światło; przed wejściem stał żołnierz.
Mąż jakiś wspaniałej postaci, w sukiennej delii zarzuconej na ramiona, zbliżył się doń, wymówił hasło z cicha, a potem spytał:
— Miłościwy pan śpi?
— Nie; przed chwilą wyszedł pan rotmistrz Bekiesz, a tylko co słyszałem, jak najjaśniejszy król kazał sobie podać nowe świece.
Rycerz wszedł do przedsionka i kazał dworzanom spytać, zali go miłościwy pan raczy przyjąć; po chwili wszedł cicho i stanął w progu. W pośrodku namiotu, przy stole zbitym z desek umocowanych na czterech nie ociosanych pniakach, siedział Stefan Batory z głową wspartą na ręku i czytał. W mosiężnym dwuramiennym lichtarzu paliły się woskowe świece. W kącie łoże — raczej małe, wąskie, żelazne łóżko, na nim siennik, skórzana poduszka i gruba wełniana derka. Oto były sprzęty i ozdoby namiotu królewskiego.
Gość odchrząknął z cicha, król podniósł oczy od księgi.
— A... pan hetman... jak to dobrze, żeście przyszli, pogadamy.
— Obawiam się wejść; mniemałem, że po takich trudach dawno spoczywacie, miłościwy panie. Dopiero ujrzawszy światło, ważyłem się wstąpić.
— Nie pomyliliście się, wojewodo; odpoczynku miłego zażywam po pracy — odparł król. — Oto siedzę w ciszy, wygodnie.
Hetman Mielecki uśmiechnął się nieznacznie; dostrzegł ten uśmiech Batory.
— No tak, powiadam: wygodnie, gdy się cały dzień stoi niczym karbowy153 przy żniwie, gdy nie ma czasu ani jeść, ani przysiąść na ćwierć godziny, gdy człek własnego głosu wśród onych wrzasków, jęków i huków nie słyszy, to błogość serce ogarnia, że się ma bodaj taką sękatą deskę za ławę; można się przynajmniej opamiętać nieco w cichości tych wiotkich ścian. Ciało odpoczywa i dusza...
— Dusza?
— Czytaliście przecież...
Król podsunął milcząc księgę ku hetmanowi.
— Commentari de bello Gallico154... Pisma Cezara?
— Tak jest. Przyjaciel to mój wierny; dzieła jego muszę mieć zawżdy pod ręką, gdziekolwiek przebywam. W gniewie łagodzi mnie, w smutku rozrywkę daje, naukę czerpię, roztropności nabywam. Zda mi się, że duch mój w jasności żywie, gdy tego wielkiego ducha czuję w pobliżu siebie.
Mielecki słuchał z podziwem tej mowy.
— O najmiłościwszy panie... przy was żyć, waszych rozkazów słuchać — to takoż w jasności przebywać!
Batory zamknął księgę i odsunął ją na bok.
— Jak myślicie, będzie temu koniec jutro? Co dzień upatruję białej chorągwi, toć szpieg, powiadają...
— Łgarstwo jest, co szpiegi donoszą, dziś to sprawdziłem. Bajkują, aby ino zapłatę otrzymać, a żaden poza koniec nosa nie widział. Dziś przytrzymano zbiegów z fortecy, tych darowałem zdrowiem, byle prawdę powiedzieli.
— I cóż?
— Załoga liczna, dzielna, mało co mniej niż sześć tysięcy ludzi. Szeremetiew, Łuków, Krywoborskij, kniaź Paleckij — wszystko to doświadczeni starzy wodzowie. Piotr Wołyńskij chce układów, ale tamci ani sobie gadać nie dadzą o poddaniu. Prochu i kul na pół roku starczy, żywności w bród. Oto, czegom się dowiedział od tych ludzi. Ino jedno haniebnie się stało, żem nie zdolił słowa dotrzymać biedakom...
— Jakże to?
— Ano dostawszy języka, puściłem wszystkich dziesięciu wolno. „Idźcie z Bogiem, gdzie oczy poniosą”. Nawet ich kazałem wyprowadzić dobry kawał za obóz...
Urwał, zmarszczył brwi, przesunął ręką po twarzy i odetchnął głęboko.
— Coś wam srodze dolega, wyrzućcie tę gorycz z siebie.
— Uciekały, chudziaki, rade, że śmierci umknęły, a tu sroższa ich w polu czekała niż za murami.
— Co powiadacie?
— Wiadomo wam, najjaśniejszy panie, że załoga moskiewska chyciwszy155 cztery dni temu kilkunastu oblegających Niemców z naszej piechoty najemnej...
— Tak, tak, wiem, umęczyli ich okrutnie i wyrzucili ciała do Dźwiny.156
— A nasi patrzyli na to, zgrzytając zębami. Tak i pomścili swych towarzyszy na onych dziesięciu zbiegach. Skoczyli za nimi w pole, zakłuli spisami i porąbali na sztuki, mimo że tamci o ziemię się rzucali i zmiłowania błagali.
Król się żachnął.
— Ukaraliście surowo bezecników?
— Miłościwy panie, odwet wojenny... pomsta za braci... nie umiałem być srogim... wyznaję.
Batory brwi zmarszczył, ale nic nie odrzekł; po chwili mówił:
— Z tego, coście się dowiedzieli, konkluduję, że nadzieja nasza ino w zburzeniu murów a wałów... inaczej twierdzy nie dostaniemy.
— One wieże drewniane, które im kniaź Iwan dał pobudować, to nasz wróg najgorszy. Te zniszczyć, a Połock nasz.
— Nie zapominajcie, panie hetmanie, że ich kule ogniste nie mają dobrego lotu; padają blisko, nie doszedłszy celu, a ledwie co czwarta się rozpęka. Zaś nasz mistrz Rudolfino157 w swym tajemnym warsztacie wielką nam posługę uczyni. Jego kule niczym sępy z rozpędem lecą, a upadłszy na ziemię, wybuchają i śmierć niosą.
— Na te kule mistrza Rudolfina ja też najbardziej liczę; zanim do was przyszedłem, miłościwy panie, byłem u niego. Czarodziej to chyba: już ich znowu ma gotowych około czterystu, ażem się zdumiał. Tak mu ta praca składnie idzie, a ino swego głuchoniemego brata ma do pomocy. Bóg raczy wiedzieć, co za pioruny ten człek w onych kulach zamyka.
Gwar pomieszanych głosów, gniewne krzyki zbliżały się ku namiotowi królewskiemu.
— Raczcie wyjrzeć, panie hetmanie, co się tam dzieje — prosił król.
Mielecki wyszedł na pole.
— Co to za hałasy? Jak śmiecie?
Czterech żołnierzy przystąpiło doń; jeden z nich trzymał latarkę. Prowadzili młodego człowieka w wiejskim ubraniu, ze skrępowanymi w tył rękoma. Pokłonili się i czekali w karnej postawie, aż im jego wielmożność mówić pozwoli.
— Co to za człowiek? — zapytał.
— A szpieg moskiewski chyba, ino co inszego — rzekł najstarszy z żołnierzy. — Pojmaliśmy go, jak się przemykał po ciemku między wozami, hasła nie zna, tłumaczyć się nie umie. Podpatrzyć co chciał abo podsłuchać, a może i uśmiercić kogo... znacznego, bo w tę stronę się kierował.
— Krucicę miał za pasem i nóż za pazuchą; o, jaki ostry! — dodał drugi żołnierz.
— Gadaj, co tu robisz? — surowo przemówił Mielecki do chłopa...
— Nic dziwnego, żem hasła nie znał — rzekł młody człowiek po polsku — z daleka idę. Szpiegiem nie jestem, ino bić się chcę za sławę ojczyzny umiłowanej. Z głębokiej Rusi jechałem, koń mi padł w drodze, przebrałem się po wiejsku, bo tak bezpieczniej. Wszedłem do obozu, nie wiedziałem, gdzie się obrócić, aż i schwytali mnie. Szlachcic jestem, Andrzej Chwalibóg się zowię.
— Łacno to podszywać się pod uczciwe nazwisko, gdy cię nikt nie zna. Sprawa nieczysta... nie o sławę ci chodzi, ino o niecny zarobek... szpiegować przyszedłeś, szpiegowską zapłatę otrzymasz. Na śledztwa i sądy nie ma tu czasu: postronek, gałąź i koniec.
— Upraszam waszej wielebności o jedną łaskę ino, raczcie mnie postawić przed panem kasztelanem gnieźnieńskim, ten mnie zna.
— Przypatrzcie się, wasza wielmożność, jaki to psi syn mądry... — zaśmiał się żołnierz — powiadomiony, co się w obozie dzieje, jakby zjadł z nami beczkę soli.
— Chce zyskać na czasie, coby mógł uciec przed stryczkiem — dodał drugi.
— O kasztelana gnieźnieńskiego się dopominasz? Nie ma go w obozie — rzekł hetman krótko.
— O mój Boże... a gdzie? W jego pułku chciałem służyć.
— Mogę ci to powiedzieć, bo i tak nie wyjdziesz stąd żywo. Kasztelan Zborowski stoi z trzema chorągwiami na drodze do Sokoła, by nie dopuścić stamtąd odsieczy oblężonym. Po mowie znać, żeś Polak, w hańbie się tarzasz, płatny szpiegu moskiewski. Wyprowadzić za obóz i powiesić — rzucił rozkaz żołnierzom i odwrócił się z obrzydzeniem.
— O Maria Częstochowska, ratuj! — krzyknął rozdzierającym głosem Chwalibóg, ale żołnierze popchnęli go przed siebie i szturchając w plecy kolbami przesuwali się ciasnym przejściem pomiędzy gęstwą namiotów.
Płócienna płachta, rzucona niecierpliwą ręką, odgięła się na bok, przed namiotem stanął król.
— Kto to wołał ratunku tak żałośliwie? — spytał Mieleckiego.
— Schwytano szpiega, kazałem go obwiesić — odpowiedział hetman.
— Moskwicin?
— Niestety, Polak. Kłamstwem się zasłania, Zborowskiego na świadka wzywa, musiał wiedzieć, że onego tu nie masz.
— Podał nazwisko?
— Jakoby Andrzej Chwalibóg, ale to...
Stefan Batory chwycił Mieleckiego silnie za ramię.
— Rany Chrystusa... co żeście uczynili, panie hetmanie! Toć i ja znam tego człowieka!
— Hej, ty!... — zawołał król do żołnierza na warcie. — Biegaj za nimi... niech wracają natychmiast! Pojmanego puścić wolno... Wiesz, którędy poszli?
— Widziałem, miłościwy panie? już oni daleko... a ciemno... nie dogonię.
— To krzycz, wołaj, co ino masz sił... wołaj cięgiem „Chwalibóg!” Zrozumieją przecież i zatrzymają się! Wracać mi co żywo!
Kilkanaście minut oczekiwania, grozy, męki, wreszcie jakiś szmer ledwie dosłyszalny... potem coraz głośniejszy... miarowy chód żołnierzy, światło latarki mignęło z daleka...
Westchnienie ulgi wydarło, się z piersi hetmana i króla.
Andrzej Chwalibóg uwolniony z więzów runął na ziemię i objął króla za kolana.
— Boże Wszechmogący... toć żem się wyprosił ze służby, pana porzuciłem, ptakiem pędziłem do onej wojny świętej... bić wroga, choćby żywot dać za matkę jedyną! A gdyby nie wy, najmiłościwszy panie, byłbym zginął bezecną śmiercią, gorzej psa!
Przytulił twarz do kolan królewskich i szlochał głośno.
— Mości Chwalibóg... wybaczcie... zgrzeszyłem ciężko przeciw wam... — jąkał hetman — nie pamiętajcie mi tej krzywdy... Na Boga ukrzyżowanego was zaklinam, podajcie mi rękęl
Młody człowiek podniósł się z klęczek, wbił oczy ponuro w ziemię i potrząsnął głową przecząco.
Batory położył mu rękę na ramieniu łagodnie i uśmiechnął się.
— A to co za żołnierz, co
Uwagi (0)