Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Ograniczenie umysłu tej wybornej dziewczyny równe było dobroci serca; to dość powiedzieć; ale przykład, który mi się tu nastręcza, wart jest, aby go przytoczyć. Powiedziałem jej, że Klupffell jest ministrem547 i kapelanem księcia Saxe-Gotha. „Minister” był dla niej czymś tak osobliwym, iż mieszając komicznie najodleglejsze pojęcia, wpadła na koncept, by uważać Klupffella za papieża. Myślałem, że oszalała, skoro pewnego razu, gdym wrócił do domu, oznajmiła, że papież był u mnie. Ubawiłem się, zrozumiawszy, o co chodzi, i nie miałem nic pilniejszego, jak opowiedzieć tę historię Grimmowi i Klupffellowi, któremu przydomek papieża zachował się między nami. Dziewczynie z ulicy des Moineaux daliśmy miano papieżycy Joanny548. Był to przedmiot do nieskończonych śmiechów, dusiliśmy się po prostu. Ci, którzy w liście rzekomo mojego pióra kazali mi mówić, iż śmiałem się tylko dwa razy w życiu, nie znali mnie snadź ani w tym czasie, ani w mej młodości, z pewnością bowiem ten pomysł nie przyszedłby im do głowy.
(1750–1752). W roku następnym, 1750, kiedy zapomniałem już o mej rozprawie, dowiedziałem się, iż otrzymała nagrodę Akademii w Dijon. Wiadomość ta rozbudziła wszystkie idee, które mi ją dyktowały, ożywiła je nową siłą i doprowadziła do szczytu fermentacji w mym sercu ów pierwszy zaczyn heroizmu i cnoty, które ojciec, ojczyzna moja i Plutarch wszczepili w nią w dzieciństwie. Nie widziałem nic większego i piękniejszego ponad to, aby być wolnym i cnotliwym, wyższym nad los i mniemanie ludzi, aby wystarczać samemu sobie. Mimo że fałszywy wstyd i obawa szyderstwa nie pozwoliły mi zrazu dostosować życia do tych zasad i wręcz rzucić rękawicy obyczajom epoki, miałem wszelako od tego czasu zdecydowaną chęć po temu. Zwłoka w wykonaniu trwała tylko tyle, ile było potrzeba, aby przeciwności podrażniły mą wolę i zgotowały jej tryumf nad wszystkimi innymi względami.
Podczas gdy filozofowałem nad obowiązkami człowieka, wypadki kazały mi się lepiej zastanowić nad własnym. Teresa zaszła w ciążę po raz trzeci. Zbyt szczery z samym sobą, zbyt dumny w duszy, aby chcieć przeczyć swoim zasadom uczynkami, jąłem się zastanawiać nad przeznaczeniem mych dzieci, nad stosunkami łączącymi mnie z ich matką, nad prawami natury, sprawiedliwości i rozumu, jak również nad prawidłami tej religii czystej, świętej, wiecznej jak jej twórca, którą ludzie skazili, udając, iż chcą ją oczyścić, i z której za pomocą swoich formułek zrobili jedynie religię słów, zważywszy, iż mało kosztuje zalecać niepodobieństwo, skoro się zwalnia samego siebie od jego wypełniania.
Jeżeli omyliłem się w swoich wnioskach, zdumiewający zaiste jest spokój duszy, z jakim się im poddałem. Gdybym był z rzędu owych ludzi upośledzonych od Stwórcy, głuchych na słodki głos natury, w których sercu nigdy nie zakiełkowało prawdziwe poczucie sprawiedliwości i ludzkości, zatwardziałość ta byłaby zupełnie prosta; ale ta płomienność serca, ta żywa wrażliwość, łatwość poddawania się przywiązaniu, siła, z jaką mnie ono ogarnia całego, to okrutne rozdarcie, kiedy je trzeba zrywać, ta wrodzona przychylność dla bliźnich, żarliwa miłość wszystkiego, co wielkie, prawdziwe, piękne, sprawiedliwe, ten wstręt do złego we wszelakim rodzaju, ta niemożność nienawidzenia, szkodzenia, a nawet odczucia takiej chęci; to roztkliwienie, to żywe i słodkie wzruszenie, jakiego doznaję na widok wszystkiego, co cnotliwe, szlachetne, godne kochania — czy to wszystko może się kiedy zgodzić w jednej duszy ze skażeniem, które każe deptać bez skrupułu nogami najsłodszy z obowiązków? Nie, czuję to i powiadam głośno: to nie możliwe. Nigdy, na jedną chwilę, Jan Jakub nie mógł być człowiekiem bez serca, bez uczucia, wynaturzonym ojcem. Mogłem mylić się, ale nie zakamienić się w złym. Gdybym powiedział swoje racje, powiedziałbym za wiele. Skoro mogły mnie uwieść, uwiodłyby łacno i innych: nie chcę narażać młodych ludzi, którzy by mogli czytać te karty, na to, aby się dali pociągnąć do tego samego błędu. Zadowolę się ogólnym stwierdzeniem, na czym się on zasadzał. Powierzając dzieci publicznemu wychowaniu, w niemożności wychowania ich samemu, i przeznaczając je na to, aby zostały wieśniakami i robotnikami raczej niż awanturnikami i łowcami fortuny, sądziłem, iż spełniam czyn dobrego obywatela i ojca; działałem, we własnych oczach, niby członek republiki Platona549. Niejeden raz od tego czasu żale mego serca pouczyły mnie, iż się myliłem; ale wówczas nie tylko nie doznawałem wątpliwości w tej mierze, ale często wręcz błogosławiłem niebo, ocaliłem w ten sposób swoje dzieci od losu ich ojca i od tego losu, jaki im zagrażał, w razie gdybym zmuszony był je opuścić. Gdybym je ustąpił pani d’Epinay lub księżnej Luxembourg, które bądź przez przyjaźń, bądź przez wspaniałomyślność lub z innej jakiej pobudki chciały się nimi później zająć, czy byłyby przez to szczęśliwsze, czy wyrosłyby bodaj na uczciwych ludzi? Nie wiem; ale jestem pewien, że nauczono by je nienawidzić, może zaprzeć się swych rodziców: lepiej, po stokroć lepiej, iż nie znały ich zupełnie.
Trzecie dziecko oddano tedy do podrzutków, jak i dwoje poprzednich; tak samo stało się z dwojgiem następnych; miałem ich bowiem ogółem pięcioro. Sposób ten wydawał się tak dobry, tak rozsądny, tak uprawniony, że jeśli nie chlubiłem się nim otwarcie, to jedynie przez wzgląd na matkę; ale mówiłem o tym wszystkim, których wtajemniczyłem w swoje związki; mówiłem Diderotowi, Grimmowi; powiedziałem, w następstwie, pani d’Epinay, i szczerze, bez wszelkiego przymusu, mogąc łatwo ukryć to całemu światu; pani Gouin bowiem była to uczciwa kobieta, bardzo dyskretna, na którą mogłem liczyć zupełnie. Jedyny z przyjaciół, któremu miałem niejaką rację się zwierzyć, był to lekarz Thierry; pielęgnował biedną „ciotkę” w jednej ze słabości, którą przebyła osobliwie ciężko. Jednym słowem, nie czyniłem żadnej tajemnicy ze swego postępowania, nie tylko dlatego, iż nigdy nie umiałem niczego ukrywać przed przyjaciółmi, ale ponieważ, w istocie, nie widziałem w tym nic złego. Wszystko zważywszy, wybrałem dla swoich dzieci to, co najlepsze, lub bodaj to, co uważałem za najlepsze. Byłbym pragnął, dziś jeszcze to mówię, wychować się i wzróść tak jak one.
Równocześnie i pani Le Vasseur poczyniła pewne zwierzenia, ale w widokach mniej bezinteresownych. Przeze mnie weszła ona, podobnie jak i córka, w stosunki z panią Dupin, która przez przyjaźń dla mnie odnosiła się do nich z niezmierną dobrocią. Stara Le Vasseur wtajemniczyła ją w sekret córki. Pani Dupin, osoba dobra i szlachetna, której stara Le Vasseur nie wspominała, jak skrupulatnie, mimo skromnych zasobów, starałem się opatrzyć wszystkie ich potrzeby, przyczyniała się ze swej strony do ciężarów domowych. Na rozkaz matki Teresa kryła to przede mną przez cały czas pobytu w Paryżu; wyznała rzecz całą dopiero w Pustelni, w następstwie innych wynurzeń. Nie wiedziałem, że pani Dupin, która nigdy niczym nie zdradziła się przede mną, miała tak dobre informacje; nie wiem jeszcze dotąd, czy pani de Chenonceaux, jej synowa, miała je również; ale co się tyczy pani de Francueil, pasierbicy, wiedziała na pewno o wszystkim i nie umiała zmilczeć. Dała mi to poznać następnego roku, skoro już opuściłem ich dom. To skłoniło mnie, iż napisałem do niej w tym przedmiocie list, który znajduje się w mych zbiorach. W liście tym przedstawiłem swoje pobudki, tj. te, które mogłem odsłonić, nie narażając pani Le Vasseur i jej rodziny; najważniejsze bowiem tkwiły tutaj i te zmilczałem.
Jestem pewien dyskrecji pani Dupin i przyjaźni pani de Chenonceaux, byłem pewien pani de Francueil, która zresztą umarła na długi czas przed rozgłoszeniem mej tajemnicy. Mogła ona wyjść jedynie od ludzi, którym ją powierzyłem, i w istocie wyszła na jaw dopiero po zerwaniu z nimi. Przez ten sam fakt wydali na siebie wyrok. Nie chcąc rozgrzeszać się z nagany, na którą zasługuję, wolę wszelako stać pod tym zarzutem niż pod owym, jaki oni ściągnęli na siebie swą niegodziwością. Wina moja jest wielka, ale źródłem jej był błąd; zaniedbałem swoje obowiązki, ale chęć szkodzenia komuś nie postała w mym sercu, uczucia zaś ojca nie mogły przemawiać zbyt potężnie na rzecz dzieci, których nigdy nie oglądałem na oczy. Ale zdradzić zaufanie przyjaźni, pogwałcić najświętszy ze wszystkich paktów, rozgłaszać tajemnice przelane w nasze łono, znajdować rozkosz w bezczeszczeniu przyjaciela, którego się oszukało i który, nawet rozstając się z nami, zachował względy szacunku — to już nie są błędy, to nikczemność duszy i podłość.
Przyrzekłem mą spowiedź, a nie usprawiedliwienie; toteż kończę na tym. Moją rzeczą jest być szczerym, rzeczą czytelnika być sprawiedliwym. Nie zażądam odeń nigdy niczego więcej.
Małżeństwo pana de Chenonceaux uczyniło mi dom jego matki tym milszym jeszcze, dzięki przymiotom i talentom młodej pani, osoby ze wszech miar uroczej i która zdawała się mnie wyróżniać spośród skrybów pana Dupin. Była to jedyna córka wicehrabiny de Rochechouart, wielkiej przyjaciółki hrabiego de Frièse, a tym samym i Grimma, który był jego zaufanym. Mimo to, ja to wprowadziłem go do córki; ale usposobienia ich nie zgadzały się i znajomość nie doprowadziła do zbliżenia. Grimm, który już wówczas zdradzał skłonności praktyczne, przełożył matkę, osobę wielkiego świata, nad córkę, która szukała jedynie przyjaciół pewnych i miłych jej sercu, nie mieszając się do żadnych intryg i nie starając się o wpływy u możnych. Pani Dupin, nie znajdując w pani de Chenonceaux uległości, jakiej się w niej spodziewała, była dla niej w życiu domowym dość przykra; pani zaś de Chenonceaux, świadoma swej wartości, może i dumna ze swego urodzenia, wolała raczej wyrzec się powabów towarzystwa i przebywać prawie sama w swych pokojach niż znosić jarzmo, do którego nie czuła się stworzona. To pewnego rodzaju wygnanie pomnożyło moją sympatię, przez tę wrodzoną skłonność, która pociąga mnie ku nieszczęśliwym. Znalazłem w niej umysł filozoficzny i myślący, mimo iż trochę skłonny do sofistyki. Rozmowy nasze, bynajmniej nie takie, jakich by się można spodziewać po młodej kobiecie wychodzącej wprost z klasztoru, miały dla mnie wiele powabu. Nie miała wówczas ani dwudziestu lat; cera olśniewającej białości, kibić wysmukła i zgrabna, gdyby się była lepiej trzymała; włosy popielatoblond, niezwykle piękne, przypominały mi włosy biednej mamusi w kwiecie jej wieku i poruszały żywo me serce. Ale surowe zasady, które sobie świeżo zbudowałem i których postanowiłem trzymać się za wszelką cenę, ubezpieczały mnie od młodej pani i jej uroków. Spędzałem z nią całe lato po parę godzin dziennie sam na sam, objaśniając jej poważnie arytmetykę i nudząc ją mymi wiekuistymi cyframi, bez jednego tkliwszego słowa ani spojrzenia. W kilka lat później nie byłbym tak rozsądny albo tak szalony; ale napisane było, iż miałem kochać prawdziwą miłością tylko jeden raz w życiu i że inna niż ona ma otrzymać pierwsze i ostatnie westchnienia mego serca.
Od czasu jak zadomowiłem się u pani Dupin, zadowalałem się zawsze losem, nie objawiając żadnej chęci poprawienia go. Podwyżka, jaką ta pani łącznie z panem de Francueil pomnożyła moje wynagrodzenie, pochodziła wyłącznie z ich własnego popędu. Tego roku Francueil, którego przyjaźń dla mnie wzrastała z każdym dniem, pomyślał nad tym, aby mi zapewnić byt nieco dostatniejszy i trwalszy. Jak wspomniałem, był on generalnym dzierżawcą finansów. Dudoyer, jego kasjer, był to człowiek stary, bogaty, i chciał wycofać się ze swego stanowiska. Francueil ofiarował mi to miejsce. Aby posiąść wiadomości potrzebne do tej funkcji, miałem uczęszczać przez kilka tygodni do pana Dudoyer i obeznać się z czynnością. Ale czy brakło mi talentu po temu, czy Dudoyer, który, o ile mi się zdało, życzył sobie innego następcy, nie okazywał dobrych chęci w pouczaniu, dość że nauka szła licho i pomału. Cały ten system rachunków, z umysłu powikłanych, nie mógł mi nigdy dobrze wejść do głowy. Mimo to, nie posiadłszy wszystkich arkanów rzemiosła, obznajmiłem się z ogólnym tokiem na tyle, aby je móc gładko wykonywać. Zacząłem nawet swoje funkcje. Prowadziłem rejestra i kasę; wypłacałem i odbierałem pieniądze, kwity; i mimo że mam równie mało upodobania co talentu do tego zawodu, utemperowany doświadczeniem lat, byłem skłonny zwyciężyć swą niechęć, aby w zupełności poświęcić się nowej karierze. Na nieszczęście, kiedy już zaczynałem wchodzić w tę kolej, Francueil wybrał się w małą podróż, podczas której zlecono mi opiekę nad jego kasą, zawierającą zresztą nie więcej niż dwadzieścia pięć do trzydziestu tysięcy franków. Troski, niepokoje, o jakie mnie przyprawił ten depozyt, dały mi uczuć, że nie jestem stworzony na kasjera; i nie wątpię, iż zgryzoty przebyte przez czas tej nieobecności przyczyniły się do choroby, w jaką popadłem za jego powrotem.
Powiedziałem w pierwszej części, że przyszedłem na świat umierającym. Wrodzona wada pęcherza przyprawiała mnie w pierwszych latach o ustawiczne niemal zatrzymanie moczu; ciotka Zuzia, która opiekowała się mną w tym czasie, ledwie z niesłychanym mozołem zdołała mnie utrzymać przy życiu. Powiodło się jej wszelako; silna natura wzięła wreszcie górę. W epoce młodości zdrowie moje skrzepiło się tak dalece, iż wyjąwszy zagadkową chorobę, której historię opowiedziałem, oraz przymus częstego oddawania moczu, który przy najmniejszym podnieceniu stawał się bardzo dolegliwy, doszedłem trzydziestu lat prawie bez śladu pierwotnego niedomagania. Ponowne objawy wystąpiły po raz pierwszy po przybyciu do Wenecji. Trudy podróży i straszliwe gorąca, jakie przecierpiałem, przyprawiły mnie o spiekotę moczu i bóle w nerkach, gnębiące mnie aż do zimy. Po sprawie z Padoaną uważałem się już za nieboszczyka, mimo iż, bezwarunkowo, nie doznałem najmniejszego uszczerbku. Wyekspensowawszy550 się więcej wyobraźnią niż ciałem dla pięknej Zulietty, czułem się lepiej niż kiedykolwiek. Dopiero
Uwagi (0)