Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Zmieniłem się do tego stopnia i zmysłowość moja, raz obudzona, rozwinęła się tak pięknie, iż zatrzymałem się jednego dnia w „Pont de Lunel”, aby dać folgę memu apetytowi w gospodzie. Gospoda ta, najwyżej szacowna ze wszystkich w Europie, zasługiwała na to wyróżnienie. Gospodarze umieli skorzystać z jej szczęśliwego położenia, aby prowadzić kuchnię zaopatrzoną obficie i doborowo. Było to, w istocie, ciekawe, znaleźć w samotnym domostwie we wsi stół zaopatrzony w rybę morską i rzeczną, w doskonałą dziczyznę, przednie wina, obsłużony z owym wyszukaniem i pamięcią, jakie znajduje się jedynie u możnych i bogaczy, a wszystko za marnych trzydzieści pięć su. Ale „Pont de Lunel” niedługo wytrwało na tej stopie, i tak długo żyło swą reputacją, aż straciło ją w końcu zupełnie.
Zapomniałem w ciągu drogi, że jestem chory; przypomniałem sobie o tym, przybywając do Montpellier. Wapory opuściły mnie, ale wszystkie inne cierpienia zostały; i chociaż przyzwyczajenie stępiło mą wrażliwość, było tego dosyć, aby przyprawić o śmierć z samego przestrachu kogoś, na kogo tyle chorób spadłoby od razu. W rzeczywistości były one mniej bolesne niż niepokojące i więcej dręczyły umysł niż ciało, któremu zdawały się grozić zniszczeniem. Stąd pochodziło, że, ogarnięty żywą namiętnością, przestałem myśleć o mym stanie; ale ponieważ nie był on urojony, odczułem go natychmiast, skoro nieco ochłonąłem. Myślałem tedy poważnie nad radami pani de Larnage i nad celem mej podróży.
Udałem się szukać porady u najznamienitszych praktyków, a zwłaszcza u doktora Fizes. Na domiar ostrożności umieściłem się u lekarza. Był to Irlandczyk nazwiskiem Fitz-Moris391. Stołował u siebie wielu studentów medycyny; dla chorego przedstawiało to tę dogodność, że pan Fitz-Moris zadowalał się przyzwoitą pensyjką za życie, a nic nie żądał już od chorych za opiekę lekarską. Podjął się wykonania przepisów pana Fizes i czuwania nad mym zdrowiem. Wywiązał się z tego bardzo dobrze, przynajmniej co się tyczy diety; nie było na jego pensji obawy o przeładowanie żołądka. Mimo że nie jestem zbyt wrażliwy na takie braki, porównanie z niedawną przeszłością było tak rażące, że nieraz nie mogłem się wstrzymać w duchu od uwagi, że pan de Torignan był lepszym prowiantmistrzem od pana Fitz-Moris. Mimo to, ponieważ ostatecznie nie cierpiało się głodu, a cała ta młoda kompania była wesoła, życie, jakie tam pędziłem, bardzo mi w istocie posłużyło i nie dało mi popaść w dawne omdlenia. Ranek trawiłem na zażywaniu lekarstw, a zwłaszcza jakichś wód, zdaje mi się Vals, i na pisaniu do pani de Larnage; korespondencja bowiem szła swoim trybem, a pan Rousseau podejmował trud odbierania listów dla swego przyjaciela Duddinga. W południe spacer z którymś z młodych stołowników, poczciwych i chętnych chłopców. Następnie obiadowało się wesoło. Po obiedzie zaprzątaliśmy się do wieczora bardzo ważną sprawą; mianowicie, udawaliśmy się za miasto, gdzie po kilku partiach krykieta czekał nas podwieczorek. Ja nie grywałem; nie miałem do tego dość siły ani zręczności, ale zakładałem się i przejęty swoim zakładem, uganiając za graczami, zażywałem miłego i zbawiennego ruchu, który na mnie znakomicie oddziaływał. Podwieczorek spożywało się w karczemce za miastem. Nie potrzebuję nadmieniać, że podwieczorki te były wesołe; ale dodam, iż były niewinne, mimo że dziewczęta w karczmie były wcale niczego. Pan Fitz-Moris, wielki amator krykieta, był naszym przewodniczącym. Na przekór reputacji, jakiej zażywają studenci, mogę powiedzieć, iż wśród całej tej młodzieży znalazłem więcej obyczajności i przyzwoitości, niżby można było znaleźć w równie licznej kompanii dorosłych. Byli więcej hałaśliwi niż wyuzdani, bardziej weseli niż rozpustni. Co do mnie, tak łatwo dostrajam się do każdego trybu, o ile jest oparty na swobodzie, że nic bym nie miał przeciw temu, aby ten pobyt trwał wiecznie. Było pomiędzy tymi studentami paru Irlandczyków, od których starałem się nauczyć kilku słów po angielsku, przez wzgląd na pobyt w Saint-Andiol, zbliżał się bowiem czas, że miałem się tam udać. Pani de Larnage nalegała w każdym liście; nie postało mi w myśli być nieposłusznym. Jasnym jest, iż lekarze, którzy nic nie rozumieli z mej choroby, patrzyli na mnie jako na chorego z urojenia i odpowiednio do tego traktowali mnie swoją chininą, wodami i serwatką. Wręcz przeciwnie do teologów, lekarze i filozofowie przyjmują za prawdziwe tylko to, co mogą wytłumaczyć, a własną zdolność rozumienia czynią miarą możebności. Ci panowie nic nie pojmowali z mojej choroby; ergo392 nie byłem chory, bo jak przypuścić, aby doktorzy nie wiedzieli wszystkiego? Spostrzegałem, iż starają się jeno zabawić mnie i uwolnić od ciężaru zbytniej ilości ludwików; sądząc tedy, że ich zastępca w Saint-Andiol wywiąże się z tego równie dobrze jak oni, a o wiele przyjemniej, postanowiłem dać mu pierwszeństwo i opuściłem Montpellier z tym roztropnym postanowieniem.
Wyjechałem z końcem listopada, po sześciu lub ośmiu tygodniach pobytu w tym mieście, gdzie zostawiłem ze dwanaście ludwików bez żadnego pożytku dla zdrowia ani dla nauki, chyba że jako taki policzę kurs anatomii, który zacząłem pod kierunkiem pana Fitz-Moris i który musiałem przerwać z przyczyny ohydnego zaduchu trupów, dla mnie nie do zniesienia.
Nie będąc w zupełnej zgodzie z samym sobą co do powziętego postanowienia, biłem się z myślami, posuwając się wciąż ku Pont-Saint-Esprit, które leżało po drodze zarówno do Saint-Andiol, jak do Chambéry. Wspomnienia mamusi i listy jej, mimo że mniej częste niż listy pani de Larnage, obudziły na nowo w mym sercu wyrzuty, które stłumiłem w czasie mej podróży. W tej powrotnej drodze stały się one tak żywe, że przeważając instynkt rozkoszy, pozwoliły mi dać ucho głosowi rozsądku. Przede wszystkim, rola awanturnika, na którą się puszczałem, mogła obecnie powieść się mniej szczęśliwie niż za pierwszym razem. Wystarczało, by w całym Saint-Andiol znalazła się jedna osoba, która była w Anglii, znała Anglików lub umiała po angielsku, aby mnie zdemaskowano. Rodzina pani de Larnage mogłaby patrzeć na mnie krzywym okiem i czynić mi afronty. Córka, o której mimo woli myślałem więcej niżby należało, również była dla mnie przedmiotem niepokoju: drżałem, że mogę się w niej zakochać, a sama ta obawa popychała mnie już ku niebezpieczeństwu. Miałżem tedy, w nagrodę względów matki, uwodzić jej córkę, wchodzić w najbardziej naganne i występne stosunki, wprowadzać waśń, niesławę, zgorszenie i piekło do domu! Ta myśl przejęła mnie grozą; powziąłem niezłomne postanowienie zwyciężenia się i zduszenia tej nieszczęsnej miłości, w razie gdyby się miała obudzić. Ale po co narażać się na taką walkę! Cóż za nędzne istnienie: żyć z matką, którą byłbym przesycony, a pałać uczuciem do córki, nie śmiejąc go jej okazać! Po cóż gonić za tym szaleństwem, po co się wystawiać na nieszczęścia, afronty, wyrzuty, dla rozkoszy, których największy urok wyczerpałem z góry? To pewna bowiem, iż skłonność moja nie zachowała już pierwszej żywości; chętka rozkoszy przetrwała jeszcze, ale namiętność uleciała. Do tego mieszały się refleksje przypominające mi moje położenie, obowiązki, mamusię, tak dobrą, tak bezinteresowną, która mimo iż przygnieciona długami, rujnowała się jeszcze dla mych wydatków, krwi sobie utaczała dla mnie, a ja ją zdradzałem tak niegodnie! Wyrzut ten stał się tak żywy, iż wreszcie odniósł zwycięstwo. Zbliżając się do Saint-Esprit, postanowiłem minąć Saint-Andiol i ruszyć prosto. Wypełniłem to mężnie, nie bez paru westchnień, przyznaję, ale zarazem z tym wewnętrznym zadowoleniem, odczuwanym po raz pierwszy w życiu, iż mogłem sobie powiedzieć: zasłużyłem na własny szacunek, umiałem obowiązkowi dać pierwszeństwo przed rozkoszą. Oto pierwsza prawdziwa zdobycz, którą zawdzięczam nauce: ona to nauczyła mnie zastanawiać się, porównywać. W obliczu zasad tak czystych, które przyswoiłem sobie świeżo, w obliczu prawideł roztropności i cnoty, które sobie postawiłem i z których czułem się tak dumny, wstyd zdradzenia samego siebie, sprzeniewierzenia się tak jaskrawo własnym zasadom przeważył pokusę. Może ambicja odgrywała w mym postanowieniu takąż rolę co cnota; ale jeśli ta ambicja nie jest samą cnotą, skutki jej są tak podobne, że omyłka jest do wybaczenia.
Jedną z korzyści dobrych uczynków jest to, iż podnoszą one duszę i zachęcają ją do wspinania się na szczeble dalszej doskonałości. Tak wielką jest słabość ludzka, iż samo wstrzymanie się od złego mamy prawo liczyć do dobrych uczynków. Skoro tylko powziąłem owo zbawienne postanowienie, stałem się innym człowiekiem albo raczej stałem się znowu tym, którym byłem wprzódy, a który zatracił się przez chwilę odurzenia. Pełen dobrych uczuć i postanowień, wędrowałem dalej mą drogą w najlepszych intencjach okupienia błędu, pragnąc odtąd budować życie jedynie na cnocie, poświęcić się bez zastrzeżeń w służbach najlepszej z matek, zachować jej tyleż wierności, ile miałem dla niej przywiązania i głuchym być na głos miłości innej niż miłość obowiązku. Niestety! Ten tak szczery powrót do dobrego zdawał się znaczyć mi inną dolę: ale snadź była ona zapisana już i rozpoczęta; i kiedy serce moje, pełne uczucia dla rzeczy dobrych i zacnych, chciało widzieć w życiu samą jeno niewinność i szczęście, właśnie zbliżałem się do złowrogiego momentu, którego następstwem miał być długi łańcuch mych niedoli.
Chęć rychłego przybycia na miejsce sprawiła, iż wędrowałem większymi etapami, niż zrazu myślałem. Z Valence oznajmiłem mamusi dzień i godzinę. Zyskawszy pół dnia na mym rachunku, przeczekałem ten czas w Chaparillan, aby przybyć ściśle tak, jak zapowiedziałem. Chciałem skosztować w całej słodyczy uroku powitania. Wolałem raczej opóźnić tę chwilę, aby w zamian spotęgować jej rozkosz świadomością, iż jestem oczekiwany. Zwykle wychodziło mi to tylko na korzyść. Zawsze dotąd każdy mój powrót był prawdziwym świętem: i tym razem spodziewałem się tego; a wylewy radości drogiej mamusi, na które byłem tak czuły, warte były, aby na nie trochę poczekać.
Przybyłem tedy dokładnie w oznaczonej godzinie. Z daleka wyglądałem, czy nie ujrzę jej na drodze; serce biło mi coraz mocniej, w miarę jak się zbliżałem. Przybiegam zdyszany, pojazd bowiem zostawiłem w mieście; nie widzę nikogo na dziedzińcu, w bramie, w oknie; zaczynam się mieszać, lękam się jakiegoś wypadku. Wchodzę, wszędzie spokój: czeladź siedzi przy podwieczorku w kuchni; zresztą393 żadnych przygotowań. Służąca wydaje się zdziwiona moim widokiem; nie wiedziała, że mam wrócić. Wchodzę na górę, widzę wreszcie tę drogą mamusię, tak czule, tak żywo, tak czysto ukochaną; przybiegam, rzucam się do jej stóp. „Ach, jesteś, mały — rzekła, ściskając mnie. — Dobrą miałeś drogę? Jak się miewasz?” To przyjęcie zmieszało mnie trochę. Spytałem, czy otrzymała list. Odpowiedziała twierdząco. „Byłbym mniemał, że nie” — odparłem; i na tym kończyły się wyjaśnienia. W pokoju jej znajdował się młody człowiek. Znałem go, przed wyjazdem widywałem go czasem w domu; ale tym razem wydawał się zakwaterowany na dobre; jakoż i tak było. Krótko mówiąc, zastałem miejsce zajęte.
Ten młody człowiek pochodził z Vaud, ojciec jego, nazwiskiem Vintzenried, był odźwiernym lub jak się sam nazywał, kapitanem zamku Chillon. Syn pana kapitana był czeladnikiem fryzjerskim i w tym charakterze wędrował po świecie, gdy się przedstawił pani de Warens, która przyjęła go życzliwie jak wszystkich podróżnych, zwłaszcza z jej stron. Był to rosły blondyn o mdłej powierzchowności, dość dobrze zbudowany, o płaskiej twarzy i równie płaskiej duszy. Wysławiał się pretensjonalnie, mieszając w rozmowie wszystkie tony, wszystkie nawyczki swego rzemiosła z długiem wyliczaniem sercowych podbojów. Z chwalebną dyskrecją wymieniał jedynie połowę margrabin, z którymi dzielił łóżko, twierdząc wszelako, iż nie zdarzyło mu się trefić głowy pięknej kobiecie, aby nie utrefił również i głowy męża parą rogów; słowem próżny, głupi, ignorant, bezczelnik; „poza tym najlepszy chłopak w świecie!”394 Taki był zastępca, którego znaleziono w czasie mej nieobecności, a współpracownik, jakiego mi ofiarowano za powrotem.
Och! Jeśli dusze uwolnione od ziemskiej powłoki widzą jeszcze z łona wiekuistej światłości, to co się dzieje wśród nas śmiertelnych, przebacz mi, drogi i czcigodny cieniu, że nie więcej oszczędzam twoje błędy niż swoje własne; że zarówno jedne, jak i drugie odsłaniam oczom czytelnika. Powinienem, chcę być szczerym za ciebie, jak za siebie samego: stracisz na tym z pewnością o wiele mniej ode mnie. Ach, ileż razy twój miły i słodki charakter, niewyczerpana dobroć serca, twoja szczerość i wszystkie twe wyborne cnoty, ileż razy okupują one twe słabości, jeśli można tak nazwać zbłąkania płynące wyłącznie z omyłki rozumu! Byłaś podległa błędom, ale nie przywarom; postępowanie twoje było naganne, ale serce zostało zawsze czyste.
Nowy przybysz okazał się gorliwy, pilny, dokładny w drobnych zleceniach, których było zawsze mnóstwo; stał się energicznym naganiaczem czeladzi. Był równie hałaśliwy, jak ja byłem cichy; widać go było, a zwłaszcza słychać wszędzie naraz: przy orce, przy sianie, w lesie, w stajni, na dziedzińcu. Ogród jedynie zaniedbywał, była to praca zbyt spokojna i nie dawała sposobności do hałasu. Jego największa przyjemność to było orać, ładować, piłować lub rąbać drzewo; wciąż się go widziało z siekierą lub motyką w dłoni. Słychać go było, jak biega, rąbie, krzyczy na całe gardło. Nie wiem, za ilu ludzi odwalał robotę, ale wrzasku robił za dziesięciu. Cały ten rozgardiasz imponował biednej mamusi; zdawało się jej, że ten młokos będzie opatrznością dla interesów. Chcąc go przywiązać do domu, użyła wszelkich
Uwagi (0)