Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖
Zbiór opowiadań Heleny Janiny Pajzderskiej piszącej pod pseudonimem Hajota, reprezentantki okresu Młodej Polski, pokazuje zniuansowany obraz społeczeństwa, dając wgląd w życie różnych warstw społecznych. W niektórych opowiadaniach pojawiają się wątki fantastyczne zawierające element oniryzmu.
Zwraca uwagę opowiadanie Kwiat wyśniony. Z dużą wrażliwością opisana w nim została egzystencja najbiedniejszych oraz postępowanie lekarza, który, realizując swoją misję, opiekuje się śmiertelnie chorą osobą, zaspokajając zarówno potrzeby jej ciała, jak i duszy. Stara się umilić ostatnie chwile jej życia.
- Autor: Helena Janina Pajzderska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Janina Pajzderska
Dzielna rada miejska nie zniechęciła się tymi trudnościami. Powodzenie wystawy było tak dobrze jak zagwarantowane, a dowodziła tego choćby ochoczość, z jaką kapitaliści służyli pożyczkami na tę imprezę, co wprost rozrzewniało zacnych ojców miasta.
— Mamy jeszcze przyjaciół — mawiali i zachodzili z tej racji „na kapkę” do winiarza, w którego piwnicy znajdowały się butelki, dorównywające ceną rocznej pensji konduktora tramwajowego.
W istocie, zainteresowanie się projektowaną wystawą przeszło najśmielsze oczekiwania. Zjazd ze wszystkich stron świata zapowiadał się monstrualny. Zagraniczne dzienniki zamawiały naprzód mieszkania dla swoich korespondentów.
Początkowo był zamiar dopuszczenia do udziału i krajów ościennych, ale okazało się, że i dla miejscowych kłopotów miejsca może zabraknąć. Uczyniono więc tylko wyjątek dla „Pawilonu Stolic”, w którym każde z ochrzczonych tą nazwą miast europejskich miało posiadać wspaniale urządzoną witrynę gwoli wystawieniu tego ze swoich Kłopotów, który uzna za najdokuczliwszy.
Bezradnów, w teorii pragnący wszystkim dogodzić, a w praktyce narażający się zwykle każdemu z osobna, tym razem wybrnął szczęśliwie ze swego dylematu, porozsyławszy zaproszenia, które wszędzie przyjęto skwapliwie. Bo, jeśli możność popisania się z własnym Kłopotem wydawała się dumniejszym stolicom jako zaszczyt wątpliwy, to nadzieja przypatrzenia się cudzym była tak ponętna, iż uznano ją za nieprzepartą.
Jakoż niektóre okazy znajdowały się już w drodze, gdy Liga Pokoju, na zwołanym ad hoc286 zjeździe w Hadze, uznała takowy popis jako groźny dla rozchybotanej i bez tego równowagi europejskiej i okazy cofnięto z drogi.
Ale i bez tego splendoru wystawa w dzień otwarcia odniosła niebywały tryumf.
Nad główną bramą umieszczono olbrzymi, widny o milę posąg Pandory (z papier maché287), otwierającej swą fatalną puszkę wielkości wagonu, z której za pomocą genialnie dowcipnej maszynerii wylatywał co dwie godziny maleńki aeroplanik z automatycznym lotnikiem i krążył nad całym placem dość nisko, aby publiczność zadarłszy głowy, mogła odczytać na uczepionej u nóg lotnika tablicy jaskrawymi literami wypisaną nazwę klęski, jaką przedstawiał.
Dla urozmaicenia repertuaru włączono w ich liczbę i takie, o których za czasów Epimeteusza, co się z tak niefortunną galanterią względem Pandory pokwapił, nie miano nawet najsłabszego pojęcia.
Tu nawiasowo dodać można, że Niedołęgowie mieli patriotyczne pretensje do Pandory, a uczeni ich dowodzili jak na dłoni, że skoro ona była pierwszą kobietą na świecie (na co nawet zgadzały się greckie podania), musiała być tym samym czystej krwi Niedołężanką. Ale dla lepszego zadokumentowania tego faktu miasto Bezradnów zostało zbudowane pod jej wezwaniem i wielce się tym patronatem szczyciło.
Ale, wracając do puszki. Wśród takich archaicznych zabytków, jak głód, wojna, zaraza, krążyły na skrzydłach aeroplaników i mniej zgodne z mitologią, ale za to wybornie ducha czasu ilustrujące utrapienia.
Słychać więc było tylko krzyżujące się okrzyki:
— Patrzcie! Patrzcie! Leci Giełda!
— O! O! Wybory do parlamentu!
Albo:
— Aha! Samochody, pocztowe!
— Uświadamianie niemowląt!
— Komiwojażerstwo288!
I jeszcze:
— Makabryzm!
— Kabarety!
— Gramofony!
I tak bez końca. Ale to była tylko jedna z tysiącznych atrakcji tego czarodziejskiego placu.
Zagraniczni architekci przeszli samych siebie. Z pod ich cyrkli i grafionów wytrysnęło jakby drugie miasto, barwne, lekkie, pełne nieujętego wdzięku tymczasowości, o harmonijnie pozataczanych łukach ulic i placach z malowniczo kapryśną konfiguracją. Wszędzie pieściła oko zieleń trawników puszystych; kryształowe fontanny iskrzyły się niby brylanty w oprawie drogich kamieni: rubinów-róż; turkusów-niezapominajek; topazów-margierytek; opali-storczyków. Umiejętnie zużytkowane resztki ogrodów wywłaszczonych wiosek dostarczały rzeźwiącego chłodu; a pod stuletnimi lipami, pod których cieniem z ojca na syna zaprawiały się do błogosławionej drzemki całe pokolenia „dziedziców”, rozsiadły się teraz liczne kawiarnie i bary.
Pawilony rozrzucone były na pozór bezplanowo.
Obok kiosku „Towarzystwa Dobroczynności” (w zaniedbaniu), zbudowanego w kształcie wielkiego trójkąta z okiem Opatrzności u szczytu, w którym wieczorem zapalano gasnące co chwila z niewiadomych przyczyn światło elektryczne, mieścił się ciężki w stylu egipskim trzymany „Pawilon Uczonych”, gdzie również mało kto zachodził, i gdzie u wnijścia pomysłowy, ale niefortunny optyk wyrobił sobie pozwolenie na sprzedaż okularów i trąbek akustycznych.
A tuż za nim przykuwał wzrok „Pawilon Kokotek289”, istne pieścidełko białe, różowe, pachnące, zdobne w jedwabne draperie, podtrzymywane kocimi pazurkami i ogonkami łasic.
Tu za to ścisk panował ogromny, a tłoczyły się przede wszystkim cnotliwe matki rodzin i bogobojne matrony. Wchodząc, żegnały się pobożnie lub wzruszały ramionami.
— Ciekawa rzecz — mówiły pomiędzy sobą — jakie kłopoty mogą mieć te panie.
A niektóre dodawały z przekąsem:
— Wszak nasi mężowie i synowie są od tego, żeby o nich myśleli!
I konkludowały290 chórem:
— Oto do naszego pawilonu pójść. Tam się jest czemu napatrzeć!
Tymczasem jednak pchały się tutaj jak na odpust.
A „te” panie przeciwnie. Nie tylko nie były ciekawe kłopotów domowych kapłanek, ale wręcz stroniły od grupy pawilonów, nad którymi widniały jako godła: ognisko rozpalone w obrączce ślubnej, dama w stanie interesującym, rogi jelenie i tym podobne patriarchalne symbole. Tuż zaraz znajdował się „Pawilon Starych Panien”, noszący na froncie uschnięty wianek mirtowy w otoczeniu figurek, przedstawiających menażerię. Ten dział wystawy był tak skąpo obesłany, iż wszedłszy do środka i patrząc na puste witryny, odnosiło się wrażenie, że w Bezradnowie nie ma wcale starych panien.
Największe jednak powodzenie zjednał sobie pawilon pod nazwą: „Kłopoty Dyskrecjonalne”. Tu wyznaczone były godziny oddzielnie dla pań i oddzielnie dla panów i od rana do nocy budynek ten znajdował się w istnym oblężeniu.
Każda dorosła osoba miała prawo wprowadzić po jednym dziecku; Bezradnów bowiem opieszałość swą społeczną nagradzał bajecznym pośpiechem w przyswajaniu sobie niektórych najnowszych prądów.
Ale istotnym clou291 wystawy był pawilon „Kłopotów Najdyskrecjonalniejszych”, umieszczony w samym końcu placu i posiadający zupełnie oddzielne wejście z pola.
Do pawilonu tego wpuszczano tylko za bardzo wysoką opłatą w godzinach wieczornych i obowiązkowo w maskach i dominach. Jedna jego ściana łączyła się krytym korytarzykiem z ogromną restauracją włoską, w której środkowa rotundowa sala była właściwie tylko bufetem z estradą dla muzyki, i ogniskiem całego wieńca małych drzwiczek, wiodących do prześlicznych gabinecików. Te bywały zawsze naprzód pozamawiane choć ceny potraw i win dochodziły w nich do absurdu. Ale oglądanie „Kłopotów Najdyskrecjonalniejszych” budziło w zwiedzających tak niepohamowany apetyt na kolację we dwoje, że wkraczał on już w dziedzinę siły wyższej, przed którą wszystko musi ustąpić.
W ogólnej fizjognomii292 wystawy dominował pewien rys osobliwy, na który każdy skłonny do filozoficznej obserwacji umysł musiał zwrócić uwagę.
Oto wśród tego nagromadzenia Kłopotów, takich, że poszczególni ich właściciele, nim się tu nimi pochwalili, wyrywali sobie włosy z rozpaczy, a niektórzy bliscy byli samobójstwa, krążył tłum dziwnie radosny i niefrasobliwy, jak gdyby te uwiezione za witrynami zmory ich egzystencji nigdy już ich dosięgnąć nie miały.
Gdyby rada miejska, upojona tryumfem, zdolna była zastanowić się nad czymkolwiek, objaw ten byłby jej dał wiele do myślenia...
Drugą charakterystyczną właściwością tej, jedynej od początku świata, wystawy był zupełny brak jakiejkolwiek opieki nad witrynami.
Wyjątek stanowiła tylko witryna siedemdziesięcioletniego stróża przytułku noclegowego, który po zmarłym w Ameryce bracie (mówiono, że brat ten uprawiał handel żywym towarem) odziedziczył właśnie miliard dolarów i olbrzymi ten majątek (w przekazie na jeden z banków nowojorskich) wystawił, jako nie dający mu dokonać spokojnie żywota Kłopot.
Ta witryna obwiedziona była żelazną kratą, zakończoną kolczatym drutem, a na czterech jej rogach stało tyluż żołnierzy z obnażonymi pałaszami i oddział konnych policjantów, uzbrojonych w skierowane wprost na publiczność brauningi.
A publiczność krążyła w pobliżu, jak stado zgłodniałych wilków; miliard w przekazie ciągną tak oczy, że wyłaziły z pod powiek; i gdyby nie nadzieja wygranej, którą każdy z osobna żywił w tym tłumie, kto wie, czy wszelkie środki bezpieczeństwa byłyby się ostały wobec drapieżności amatorów na stróżowski Kłopot. Bo że ten właśnie dostąpi honoru znalezienia się w kole Fortuny, to i bez plebiscytu wiadome było od pierwszej chwili.
Biletów loteryjnych wypuszczono milion. Żaden przymiotnik nie jest dość silny na określenie ich popytu. Urzędnicy, zajmujący się sprzedażą, nie jawili się na widok publiczny bez zbrojnego konwoju, inaczej gracze byliby ich rozszarpali na kawałki.
Nadszedł wreszcie wielki dzień ciągnienia, który miał być jednocześnie dniem zamknięcia wystawy. Bo wszystko musi mieć na świecie swój koniec i wszystko powszednieje, nawet napawaniem się widokiem kłopotów swych bliźnich.
Wszelako los, który bywa figlarzem, zgotował Bezradnowi niespodziankę. Miliardowy Kłopot biednego stróża wygrał młody, chory na serce poeta.
Ten może byłby wiedział co zrobić z pieniędzmi, lecz radość okazała się dla jego wyczerpanego organizmu zabójczą i w chwili, gdy mu oznajmiono tę szczęśliwą nowinę, młodzieniec padł, dotknięty anewryzmem293.
I tu dopiero wywiązał się Kłopot rzetelny; Kłopot Monstre.
Poeta był wychowańcem domu podrzutków, a jako bezżenny nie zostawił po sobie żadnej rodziny. Z prawa więc spadek po nim przechodził na własność miasta, które go w tak lekkomyślnym fachu wychowało.
Ale ta prawna konsekwencja nie wydała się tak prostą opinii publicznej. Momentalnie w całym Bezradnowie zabiły serca i odezwał się w nich głos krwi, wołający o dochodzenie praw swoich.
Biedny poeta-podrzutek, w tym podwójnym charakterze nieskończenie ignorowany za życia, znalazł po śmierci tylu ojców i matek, ile było w Bezradnowie mężczyzn i kobiet, zdolnych do prokreacji w epoce jego urodzenia.
Nawet jeden z przywódców związku poszóstnej abstynencji, po dokładnym wpatrzeniu się w fotografię zmarłego, dostrzegł w niej uderzające podobieństwo do własnych ascetycznych rysów.
Wspomnienia, zaczerpnięte w krynicy przeszłości, nasunęły mu myśl, że może to nie być jedynie prosty przypadek; pośpieszył tedy na poufną konferencję ze swym doradcą prawnym, z której wyszedł błogo a tajemniczo uśmiechnięty.
W ogóle wszystkie adwokackie kancelarie Bezradnowa były owych dni w formalnym oblężeniu, a słoneczne do niedawna niebo rady miejskiej zaciągnęło się nowymi chmurami procesów.
Lecz była to klęska dopiero perspektywiczna. Inna bliższa, groźniejsza katastrofa wisiała w powietrzu.
Wystawę zamknięto już od tygodnia; goście porozjeżdżali się; bramy domów zakwitły kartami, głoszącymi o pokojach do odnajęcia „przy rodzinie”, włoski restaurator powrócił do krainy kwitnących pomarańcz z niepomiernie wyładowanym trzosem, a po odbiór okazów, pomimo codziennego, urzędowego wzywania właścicieli, nikt się nie zgłaszał.
I gdybyż tylko to. Młodzi demagogowie urządzali po ulicach wiece i ze szczytów latarń wzywali klasy robotnicze i proletariat w ogóle, aby zawartość swoich pawilonów rzucił na głowy burżujów.
— Niech ciężar ich, krwią waszą i potem oblany, zmiażdży podłe łby tych opasłych gadzin! — wołali. — Oto nadarza wam się jedyna sposobność wymierzenia sobie sprawiedliwości od jednego zamachu. Proletariusze! Teraz lub nigdy!
Burżujom cierpła skóra, gdy przez koronkowe story swych pięknych apartamentów słuchali tych dzikich wrzasków; i jako jedyny ratunek przedstawiał im się gremialny wyjazd za granicę i pozostawienie własnych i narzuconych im Kłopotów radzie miasta.
— Ona urządzała wystawę! Ona nawarzyła tego piwa. (Ten, do niedawna upajający, szampan był już piwem i w dodatku zwarzonym!) Niech je pije!
Gdy delegacja, złożona z najpoważniejszych właścicieli domów i finansistów, przybyła do prezydenta, aby mu takowy pogląd wyłuszczyć, nieszczęsny ten mąż chwycił się za głowę, potem zemdlał, potem, że mu nikt z trzeźwieniem nie śpieszył, sam się ocucił i czym prędzej zwołał nadzwyczajne posiedzenie.
Stawili się wszyscy, ale w jakichś wojowniczych nastrojach. Nawet radca-preferansista przyszedł wyjątkowo wyspany, gdyż w tym piekielnym chaosie, jaki obecnie przedstawiało Bezradnowo, niepodobieństwem było nawet złożyć partyjkę.
Prezydent, tym razem bez krasomówczych294 omówień, skoczył równymi nogami w jądro sprawy.
— Panowie i koledzy! — zawołał — radźcie! Jesteśmy osaczeni. Możemy być zgubieni. Wali się na nas wszystko. Co począć?
Ale koledzy zamiast radzić, zaczęli z innej beczki:
— Niech ten sobie nad tem łamie głowę, kto pierwszy podał ten idiotyczny projekt (do niedawna był genialny) i wnet jeden przez drugiego jęli wołać:
— To pan!
— Nie! To pan!
— Jak to? Alboż to nie pan?
— Panowie! Wzywam was wszystkich na świadków, że ja radziłem „Filiżankę herbaty” — darł się inny.
Zacietrzewienie tak wzrosło, że już kałamarze były w ruchu.
Prezydent obu garściami chwytał się za łysą czaszkę i, nie znajdując tam żadnej żertwy, wyłamywał sobie z trzaskiem palce.
— Panowie! panowie! — błagał. — Na miłość Boską. Panowie!
I nagle, jak to bywa czasem w chwilach ostatecznej rozpaczy, wizja ratunku zajaśniała w jego zmąconym mózgu.
Z całej siły grzmotnął dzwonkiem w stół.
— Panowie! — wykrzyknął — Uciszcie się! Znalazłem! Jesteśmy uratowani!
I jakby kto okseft oliwy rozlał po morzu, tak ułożyły się wzburzone fale radnych umysłów. Wszyscy przysiedli. Bardziej poturbowani milcząco obcierali sobie zawalane atramentem twarze.
— Znalazłem! — powtórzył prezydent. — Podamy się wszyscy do dymisji!
Wiew geniuszu ma to do siebie, że na razie obezwładnia tych, wśród których przejdzie.
I w sali radnej po słowach prezydenta zapadła bezdenna cisza. Nikt nie drgnął; nikt nie otworzył ust.
Wtem ratusz zatrząsł się w posadach i całe zgromadzenie pospadało z foteli.
Bezprzykładny, nieopisany hałas targał murami gmachu.
Huk, trzask, pisk, wycie, ujadanie, płacz, jęki, zgrzyty, przekleństwa, wszystko razem rozszalało się w jakiejś szatańskiej kakofonii295. Zdawać się mogło, iż piekło otwarło się i śle ziemi swą potępieńczą orkiestrę.
I nagle światło dzienne przygasło.
Za oknami powietrze rozdygotało i jakaś chmura nieokreślonych, ciemnych, szarych i czarnych kształtów pędziła w nim, przewalając się i kłębiąc z zawrotną szybkością.
— Koniec świata! — szepnęli leżący na ziemi ojcowie miasta.
— Koniec świata!
I wtulali twarze w dłonie, i kryli się pod fotele, na wpół umarli ze
Uwagi (0)