Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖
Zbiór opowiadań Heleny Janiny Pajzderskiej piszącej pod pseudonimem Hajota, reprezentantki okresu Młodej Polski, pokazuje zniuansowany obraz społeczeństwa, dając wgląd w życie różnych warstw społecznych. W niektórych opowiadaniach pojawiają się wątki fantastyczne zawierające element oniryzmu.
Zwraca uwagę opowiadanie Kwiat wyśniony. Z dużą wrażliwością opisana w nim została egzystencja najbiedniejszych oraz postępowanie lekarza, który, realizując swoją misję, opiekuje się śmiertelnie chorą osobą, zaspokajając zarówno potrzeby jej ciała, jak i duszy. Stara się umilić ostatnie chwile jej życia.
- Autor: Helena Janina Pajzderska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Janina Pajzderska
Cygaro.
Co to za szczęśliwi ci ludzie, którzy w ten sposób publicznie ze sobą rozmawiać mogą. To się dopiero nazywa szyk! To dopiero używanie!
Wystylizował tedy219 z wielkim mozołem odezwę220 do pięknej Nieznajomej z ulicy Widok, podpisał się Oleander, bo mu się ten pseudonim nader wspaniałym wydał i czekał z gorączkową niecierpliwością odpowiedzi.
I doczekał się.
Róża odpowiedziała Oleandrowi, że przyjdzie „Szarą godziną”, no i dotrzyma słowa, jak na porządną Różę przystało.
Murek, dopędziwszy ją w uliczce, chciał zaraz plany dalszej znajomości rozwijać, ale ona wytłumaczyła mu, że o wiele przyjemniej rozmawiać pod dachem, niż na wilgoci, a jeszcze przyjemniej przy pieczeni i winie, skutkiem czego znaleźli się w restauracji Doliny Szwajcarskiej.
Murek raz tylko się zawahał, gdy wychodzili boczną furtką od Obserwatorium.
— A mój stary? — rzekł. — Jakże go tak zostawić? Może by lepiej wieczorem.
Ale Róża musiała mieć inne plany na wieczór, albo też była bardzo głodna i pociągnęła go bez ceremonii.
— Co tam stary! — rzekła — poczeka. My młodzi nie możemy czekać.
I spojrzała mu w oczy tak obiecująco, że byłby poszedł za nią nie tylko do restauracji, ale do samej Ameryki, gdyby mu dane było wprzódy221 opróżnić biurko Skulskiego.
Nie pamiętał tak rozkosznej uczty. Ale takie już było jego nieszczęście, że mu coś zawsze każdą satysfakcję zatruć musiało. Tamtym razem ów fałszywy brat, teraz ten stary. Co się rozochoci, kieliszkiem o kieliszek trąci, rączkę Panny Róży przez stół ściśnie, lub jej nóżkę pod stołem przydepnie, wnet jakiś głos szepce mu do ucha: Wracaj już! Wracaj! Stary czeka. Stary się niecierpliwi. Zupełnie jak gdyby kto jadł miód, a tu cały rój os brzęczy dokoła niego i ten biedak już sam nie wie czy jeść, czy się opędzać, czy rzucić wszystko do pioruna.
Parę razy Murek wstawał z determinacją.
— Trzeba już iść — mówił.
Na to jego towarzyszka spoglądała najprzód z żalem na pełną jeszcze w połowie butelkę, a potem jemu w oczy.
— Jeszcze chwilkę — mówiła syrenim głosem i nalewała mu świeży kieliszek.
Ile razy się to powtórzyło i jak długo przeciągnęło, nie wiedział. Rozmarzony winem i spojrzeniem tej, co mu je nalewała, stracił zupełnie rachubę czasu.
Gdy wreszcie wyszli z restauracji, noc była czarna i deszcz gesty padał.
Na świeżym powietrzu Murek wytrzeźwiał raptem.
— Jezus Maria! — zawołał — Tom222 sobie dał!
I chciał biec ku ogrodowi, ale przyszło mu na myśl, że tam przecież znalazł się ktoś taki, co starego zawiózł do domu. Przypuszczenie to było mu tym bardziej na rękę, że piękna Róża mieszkała w tamtych stronach, odprowadzi ją więc za jednym zachodem.
— Co tam! Kiedy wisieć, to już za obie nogi. Kwadrans wcześniej czy później, i tak stary skrzyczy go porządnie.
Poszli tedy razem prędko, a przez drogę nie tylko ułożyli się o następną schadzkę, ale wspólnymi siłami usnuli historyjkę, mającą Murka przed pierwszym impetem gniewu starego zasłonić.
Ktoś go potrącił; on go odepchnął, zrobiła się burda; wzięto ich do cyrkułu223 i tyle czasu przetrzymano — albo to te łotry policjanty mają jakie wyrozumienie? Opowie to wszystko tak długo i szeroko, że staremu nie da dojść do słowa.
Mimo to, serce biło mu jak młotem, gdy wbiegł na schodki, bo spojrzawszy w okna, zobaczył, iż się nie świeci. Przeląkł się — nie tego, co się z biednym, niedołężnym starcem stać mogło, po tylogodzinnym czekaniu na deszczu i zimnie, ale co się z nim samym stanie za taki wybryk. Odpędzi go, ani chybi. To była jedyna jego troska, gdy drugim kluczem, jaki miał przy sobie, otworzywszy puste mieszkanie, wypadł z niego po chwili i pocwałował z powrotem.
Ogród naturalnie był już zamkniętym. Bez namysłu przeskoczył niską furtkę i wpadł między czarne szkielety drzew.
Cisza dokoła panowała przejmująca, szybkie stąpania Murka rozległy się w niej jakimś niemiłym chlupoczącym dudnieniem. Woda w kałużach przebłyskiwała czarno.
Chłopak dopadł do wózka i włosy dębem stanęły mu na głowie, gdy zobaczył puste, przemokłe od deszczu siedzenie.
— Jezus Maria! — krzyknął po raz drugi, i przestraszył się własnego głosu.
Co się z tym starym zrobiło? Czy go diabli żywcem porwali?
Dygocąc z dziwnego wzruszenia, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył, puścił się na poszukiwania.
Niedługo to trwało. Bystre jego oczy rozróżniły na ziemi czarną jakąś masę, w której domyślił się swego pana.
— Zemdlał dziad — pomyślał, przyśpieszając kroku — potrzebnie mu było z wózka wyłazić. To dopiero cholera!
Pochylił się, dźwignął go za ramiona i wrzasnął przeraźliwie.
Chłód śmierci go zaleciał; bielmem zaszłe, nieruchome oczy łysnęły blado z pośród zastygłej w kontorsjach224 konania twarzy.
Rozległ się znowu plusk. To Murek opuścił trupa w kałużę na powrót, a sam zaczął uciekać jak szalony. Zimny pot spływał mu kroplami po rozognionych policzkach; zgroza, wstręt, przerażenie, ścigały go jak furie przez ten ciemny, najeżony gołymi drzewami, szumiący deszczem ogród.
Zdawało mu się, że lada chwila jakaś zimna trupia ręka chwyci go za ramię; jakieś bielmem zaszłe oczy łysną nań okropnie.
W alejach dopiero ochłonął nieco i zwolnił kroku. Zaczął zbierać myśli i zastanawiać się nad swoim położeniem.
Nie zdejmowała go litość nad tym ludzkim życiem, co tak nędznie w kałuży brudnej wody zgasło, ani ogarniał żal nad trupem człowieka, który był jego dobroczyńcą, który jego jednego kochał, a którego w poniewierce, na błocie, pod gołym, zadeszczonym niebem zostawił.
Niechby tam leżał i gnił aż do sądnego dnia, ale to bieda, że go zaraz jutro znajdą, a jak znajdą, będzie śledztwo, ambaras225... gotowi jego jeszcze posądzić, wziąć do więzienia i skazać niewinnie. Boć on nie winien śmierci starego, sumienie mu nic nie wyrzuca; zresztą nie ma czasu na słuchanie tego nudziarza. Tu o ważniejsze rzeczy chodzi. Co tu począć?
I szedł coraz wolniej; nagle stanął i uderzył się w czoło.
Uczucie srogiego pokrzywdzenia opanowało go teraz wyłącznie. Jego, Murka, wsadzą do ciupy226, a pieniądze wezmą jacy krewni, bo się zawsze znajdą, choćby z pod ziemi wyróść mieli, gdy jaki bogacz umrze; albo szpitale, gdyż i to diabelstwo tylko na takie spadki czyha. Nie! Tyle niesprawiedliwości stać mu się nie może. Byłby głupi, gdyby do niej dopuścił. Wszak raz już sobie powiedział, że jak wisieć, to za obydwie nogi. A może się i uda?
I udało się — gdyż poszukiwania policji, przedsięwzięte wskutek znalezienia trupa Skulskiego w ogrodzie Botanicznym i popełnionej tejże nocy w mieszkaniu denata kradzieży przez odbicie biurka; poszukiwania w celu trafienia na ślad jego lokaja Maurycego, podejrzanego o podwójną zbrodnię, nie doprowadziły do żadnego rezultatu.
Sekcja wykazała śmierć przez uduszenie przypadkowe, bez udziału gwałtu; Murek wraz z pieniędzmi przepadł na zawsze.
O Skulskim wspominali czasami tylko ci, którzy w nim stracili żywy zegarek. Serca nikt w nim nie stracił. Drętwe przez całe życie, spłaciło swój dług pod koniec nieprawemu wierzycielowi i zastygło, przeszedłszy straszliwe tortury, których nie było się komu domyślać; bo nie ma okrutniejszej Nemezys, niż miłość pod jaką bądź postacią, kiedy się mści za swe zapoznane prawa.
Powiedzieli sobie przed chwilą, że się kochają, a teraz milczą oczarowani i zdziwieni własną otwartością.
Oboje są bardzo młodzi i bardzo poetyczni; dlatego też wyznanie to nie łączy się w ich pojęciu z obowiązującymi je światowymi następstwami; mianowicie: z uroczystą zamianą pierścionków, przy mówce księdza proboszcza i rozrzewnieniu całej rodziny, z urządzaniem domu, z wyprawą i sprzeczkami o dzień ślubu.
Prawdopodobnie nawet nie pobiorą się nigdy.
„On” ma silnie zadłużoną wioskę, na której po wczesnej śmierci papy dobrodzieja, gospodaruje niżej krytyki z Wirgiliuszem w ręku, a doświadczeni sąsiedzi przepowiadają mu, że niechybnie za lat kilka wyleci; wobec czego „Jej” mały posażek przedstawia się jak tępy scyzoryk, którym z wielkim trudem można by wyskrobać jeden zaledwie numer z zaczernionej hipoteki, podczas gdy „Jemu” trzeba gwałtem dobrze nasyconej gąbki, która by wszystko od jednego zamachu zatarła.
„Ona” znów nie jest ambitną — któraż227 nią jest w osiemnastym roku życia? — ale jej matka posiada tę zaletę za siebie i za nią, i wynalezienie świetnej partii dla córki stanowi od dwóch lat wyłączny przedmiot jej marzeń i zabiegów.
W tym celu także „Ona” wysłaną została do wujostwa na wieś, gdyż o trzy mile od nich mieszkał kolosalnie bogaty właściciel dziesięciu folwarków i pałacu z angielskim parkiem.
Był nieżonaty i nabożny — i co niedziela słuchał sumy w parafialnym swoim kościele, do którego przyjeżdżali też „Jej” wujostwo.
Jaka doskonała sposobność!
„Ona” posiadała jedne z tych twarzyczek, którym podniesione oczki i splecione modlitewnie rączki dodają niewysłowionego uroku. Właściciel dziesięciu folwarków spojrzy na „Nią” podczas kazania; zapowiedzi, wygłaszane z ambony, naprowadzą go na patriarchalne myśli... przyjdzie mu ochota odwiedzić sąsiadów i wszystko się cudownie ułoży.
Ale mama i wujenka „Jej”, układając ten plan pomysłowy, zapomniały, iż nie tylko bogaci właściciele jeżdżą do kościoła i przyglądają się wzniesionym pobożnie błękitnym oczkom; lecz, że może się to równie dobrze wydarzyć młodzieńcowi z obdłużoną wioską a wrażliwym sercem.
Jakoż wydarzyło się.
I „On” był także bliskim sąsiadem wujostwa, i „Jego” napadła żywa chęć odświeżenia sąsiedzkich stosunków.
Jedna przechadzka po ogrodzie, jedna gałązka jaśminu, upuszczona przez „Nią”, a podniesiona przez „Niego”, króciutkie sam na sam przed herbatą na ganku, podczas, gdy w stawie rechotały żaby, a z pod lasu odzywały się derkacze228, jedno dotknięcie ręki na pożegnanie — to wszystko!
„On” rozmarzony odjechał; „Ona” rozmarzona została.
I zobaczyli się znowu w kościele, a potem przypadkiem na polu, a potem jeszcze przypadkiem w lesie.
Cóż przez ten czas robił właściciel dziesięciu folwarków?
Chorował — leżał w jednym z dwudziestu trzech pokojów swojego pałacu, a kamerdyner z lokajem odmieniali mu przepisane przez doktora okłady z lnianego siemienia.
Po upływie trzech tygodni, wujenka widząc, że jedna znajomość zawiodła, a druga mogłaby stać zbyt ścisłą, postanowiła odwieźć siostrzenicę do matki, do Warszawy.
Są więc teraz na stacji kolei w komplecie wujaszek, wujenka, dwoje ich dzieci, „Ona” i odprowadzający ich „On”.
Przyjechali wiejskim obyczajem, na półtorej godziny przed odejściem pociągu; dzieciom nudno w małej, pasażerskiej salce, wyciągnęły więc siostrzyczkę do ogródka, a „On”, korzystając z zajęcia się wujenki229 pudełkami, pośpieszył za nimi i oto, gdzie nastąpiło wyznanie.
Ogródek jest mały i skąpo zacieniony. Południowe słońce dogrzewa, jak to jest jego obowiązkiem w lipcu — ale „Oni” nie uważają na to.
Usiedli na ławeczce pod okwitłą akacją; dzieci ich odbiegły — są sami!
To usposabia przedsiębiorczo „Jego”. Sięga po malutką rączkę, która leży drżąca na podróżnej, popielatej sukience i — kto by przypuścił tak realistyczną śmiałość w tym niebieskookim, kompromitująco bladym, jak na obywatela marzycielu? — ściąga z niej zamszową rękawiczkę.
Jednakże w połowie roboty przerywa ją sobie. Czy się zawstydził? Bynajmniej.
Różowa miękka dłoń błysnęła mu w słońcu, więc utonął w niej ustami, przytrzymując wyrywające się dosyć wprawdzie słabo paluszki.
— O! Proszę, puść pan moją rękę — szepcze panienka.
— Kocham cię! — odpowiada młodzieniec za całe usprawiedliwienie.
Spoglądają sobie w oczy.
O! Dziecięco naiwne szczęście chwil takich, w których zetknięcie się dwóch dłoni spotkanie dwóch par źrenic wystarczą, aby się stać całym poematem miłosnego wzruszenia!
Później... później... tępieją nerwy; namiętne uściski i palące pocałunki nie dają już tego, co dało owo pierwsze, niepowrotne wrażenie budzących się tajemniczych prądów.
„Jemu” zdaje się, że gdyby zamiast na tej twardej, osłonecznionej ławce, znalazł się w tej chwili na przykład w lesie i mógł tę dziewczęcą postać objąć w pół i przytulić do siebie, to — doprawdy — nic piękniejszego nad to życie by mu już dać nie mogło; „Ona” zaś siedząc wyprostowana i patrząc niespokojnie, z poza którego krzaka wypadnie para niesfornych pociech wujostwa, myśli, że móc oprzeć głowę na „Jego” ramieniu i utonąć tak w cichej zadumie, byłoby szczytem zuchwałej lecz rozkosznej poufałości.
Szczęśliwi!
Wtem rozlega się świst lokomotywy.
Młodzi ludzie wzdrygaja sie, jak ze snu zbudzeni.
— Pociąg nadchodzi — szepcze „Ona” ze smutkiem.
— To jeszcze nie ten — uspokaja ją młodzieniec — jeszcze pół godziny czasu.
Pół godziny razem! A potem ileż godzin, ile dni, ile tygodni z osobna? Kiedyż się znowu zobaczą? — Może nigdy. — Są jeszcze w tym wieku, w którym melancholia ma dla nas większy powab niż wesołość, łzy płynące po cichu bardziej nęcą, niż zdrowy, głośny śmiech, a udręczenia miłości przejmują pewną słodką dumą.
Może więc nie zobaczą się już nigdy. „On” nie pośpieszy za nią, oświadczyć się mamie dobrodziejce, „Ona” się tego wcale po nim nie spodziewa. Kochają się — alboż to nie wystarcza? Umówią się o której godzinie każdego dnia jednocześnie o sobie pomyślą; obiorą sobie jaką wspólną gwiazdkę; może nawet będą do siebie pisywać!
Ten ostatni pomysł, jako bardziej liberalny, wychodzi od niego.
„Ona” zaproponowała gwiazdkę — „On” listy.
Zrazu230 usłyszał odmowną odpowiedź: mama by się gniewała! — zobaczono by w domu — nie można.
„Jego” to nie zraża. Będzie pisywał poste-restante231 pod zmienionym adresem.
Boże! Któraż osiemnastoletnia dzieweczka oparłaby się podobnej pokusie? Wszak odebranie
Uwagi (0)