Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖
Zbiór opowiadań Heleny Janiny Pajzderskiej piszącej pod pseudonimem Hajota, reprezentantki okresu Młodej Polski, pokazuje zniuansowany obraz społeczeństwa, dając wgląd w życie różnych warstw społecznych. W niektórych opowiadaniach pojawiają się wątki fantastyczne zawierające element oniryzmu.
Zwraca uwagę opowiadanie Kwiat wyśniony. Z dużą wrażliwością opisana w nim została egzystencja najbiedniejszych oraz postępowanie lekarza, który, realizując swoją misję, opiekuje się śmiertelnie chorą osobą, zaspokajając zarówno potrzeby jej ciała, jak i duszy. Stara się umilić ostatnie chwile jej życia.
- Autor: Helena Janina Pajzderska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Janina Pajzderska
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-6129-9
Wyżebrana godzina Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Wyżebrana godzina Kwiat wyśniony Trzy filiżanki czarnej kawy Czwarta filiżanka czarnej kawy Ukłon Pierzchliwe Dziecko Przeciągnięta struna I II III IV V VI VII Nemezys serca Wymarzone spotkanie I II Kwiat paproci pana Leonarda Wystawa w Bezradnowie Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaByło to w Meranie, podczas sezonu winogronowego, czyli w porze, w której ten błogosławiony zakątek Tyrolu stroi się w najpiękniejsze swoje uroki.
Niebo przybiera wtedy ton niesłychanie głębokiego szafiru, właściwy górskiemu wrześniowi; słońce już nie skwarne, a jeszcze nie chłodne tchnie jakąś przedziwną, złocistą pieszczotliwością; cała dolina Passery pławi się w zapachu dojrzewających jabłek; wskroś winnic niby smugi ametystu, przeświecają zdrowiodajne grona; w ogrodach kwitną smukłe chymorokalisy i pyszne magnolie, a rozpięte na wapiennych skałach Tappeiner-Wegu kapryfolium1 zdaje się pląsać w powietrzu girlandami2 swej upajającej woni.
I nigdzie naznaczonej piętnem śmierci twarzy; złowrogi kaszel nie wdziera się w wesołe melodie orkiestry przygrywającej na promenadzie tym, nigdy zbyt licznym, gościom, którzy tu zjeżdżają albo na tak zwany Nachkuhr3 po rygorach Karlsbadu, Wiesbadenu, czy jakich innych zdrojowisk, lub po prostu dla wypoczynku i orzeźwienia organizmu niezrównanymi, merańskimi winogronami.
Z takich też osób składało się nasze polskie kółko w Deutsches Hausie, pensjonacie tak zwanym może dlatego, że jako żywo, nie było tam nigdy ani jednego Niemca.
Mój Boże! Nie takie to znowu dawne czasy; jakieś kilkanaście lat wstecz a oprócz mnie, która to piszę i jeszcze jednej osoby — z kółka tego nie żyje już nikt; choć byli w nim sami młodzi ludzie, wyjąwszy mego wujaszka Adama i sami zdrowi, wyjąwszy panią Idalię.
A jednak wszyscy pomarli... Bo śmierć lubi czasem upatrzeć sobie jakąś gromadkę i wtedy kosa jej ma okrutnie zagarniający rozmach...
Ale to do rzeczy nie należy.
Do rzeczy należy mój wujaszek Adam i pani Idalia, nie mogę ich bowiem we wspomnieniach moich rozłączyć, aczkolwiek w istocie rzeczy nie było pomiędzy nimi nic wspólnego, prócz przypadkowości mieszkania czas jakiś pod jednym dachem i zasiadania do jednego stołu.
Wujaszek Adam był wtedy dobrze już po sześćdziesiątce; nikt jednak nie byłby go nazwał starcem, a tym mniej staruszkiem. Była to postać tak oryginalna, tak rzucająca się w oczy niepospolitością swego typu, że patrząc na nią, mogło się myśleć o wszystkim, tylko nie o wieku tego człowieka.
Wysoki, nadzwyczaj kształtnie złożony, po młodzieńczemu gibki i wyprostowany, miał w ruchach, w układzie, w sposobie chodzenia, w gestach, coś na wskroś rasowego i pańskiego. A na tym korpusie arystokraty z dziada pradziada osadzona była głowa, którą każdy malarz pragnął portretować, a każdy rzeźbiarz rzeźbić; głowa o liniach dziwnie szlachetnych i niezwykłych, okryta falistą, srebrno-białą gęstwiną włosów zwijających się w pukle dokoła uszu i dumnie zarysowanego karku. Od srebra tej artystyczno-empirowej czupryny, po której wujaszek Adam zwykł był często przeciągać powolnym, melancholijnym ruchem swej białej, nerwowej ręki, odbijał rażąco czysty turkus oczu dużych, marzycielskich, najczęściej zapatrzonych gdzieś w przestrzeń, oczu poety, muzyka i dziecka. Rysami przypominał też wielce Szopena, tylko usta miał wąskie, uśmiechające się ze szczególną mieszaniną ironii, goryczy i dobroduszności.
Litwin z urodzenia, marzycielstwo życiowe przypłacił utratą znacznych dóbr rodzinnych i przymusową podróżą na północ.
Gdy po latach kilkunastu swobodę ruchów odzyskał, nie było już po co wracać do ojczystego Oszmiańskiego powiatu. Osiedlił się więc w Warszawie. Pomimo ukończenia na petersburskim uniwersytecie prawnego wydziału z dyplomem, kariera sądownicza była przed nim zamknięta; wysługiwać się prywatnie nikomu nie chciał i — rzecz prawie niebywała na owe czasy w sferach z jakich pochodził — założył sobie za ocaloną z rozbicia maleńką resztkę dawnej fortuny przedsiębiorstwo. To też w „sferze” ruszano na to ramionami, zwłaszcza, iż przedsiębiorstwem owym była remiza.
„Dorożkarzem został, parole d’honneur4” — mawiał jeden z jego bliskich krewnych, także wichrem ogólnej burzy wyrzucony z zasobnie przez przodków usłanego gniazda, ale który znalazłszy się na bruku radził sobie inaczej, wisząc u klamek bogatych koligantów5 — „dorożkarzem! I pono, jak mu stangret jaki zachoruje, sam siada na kozioł i powozi. Parole d’honneur6!”
Ile było prawdy w tym „pono” nie wiem; to pewne, że sam własnoręcznie odmierzał obroki7 koniom, chodząc w wytartym kubraku do stajen z tak pańską fantazją, jak gdyby był milionowym hodowcą wyścigowych rumaków i przyjmując zapisy na śluby, pogrzeby i bale w postawie władcy udzielającego audiencji.
I dziwna rzecz; ta jego magnacka mina, onieśmielając klientelę jednała mu ją równocześnie, bo miało to swą pewną, pikantną odrębność, a przy tym interes prowadzony był z wielką akuratnością i znajomością rzeczy: służba doskonale wytresowana, konie piękne, ekwipaże8 eleganckie i ceny umiarkowane.
Szeroko ustosunkowany, z aureolą wygnańczej przeszłości, bywał w najlepszych towarzystwach warszawskich, i w jednym z takich salonów poznał moją ciotkę, „panienkę ze dwora” na karnawał ze wsi przybyłą i zakochał się w niej jak student. Pomimo znacznej różnicy wieku pozyskał wzajemność... Pobrali się i lat kilka przeżyli ze sobą szczęśliwie; po czym ciotka umarła na galopujące suchoty, on zaś pozostał bezdzietnym wdowcem, przylgnąwszy do naszej rodziny, która stała mu się bliższą, niż własna na Litwie pozostawiona.
Na ogół jednak nie lubił „koroniarzy9” i był głęboko przekonany, że Pan Bóg ulepił ich z pośledniejszej10 gliny, niż braci Litwinów.
Gorącość uczuć zachował młodzieńczą. Kochał muzykę i poezję; uwielbiał Szopena i Mickiewicza; lubił błąkać się samotnie po górach, zrywać kwiaty na łąkach i dumać przy księżycu.
Charakter jego był mięszaniną dziecięcej niemal naiwności i sceptycznego rozgoryczenia; tak jak w obejściu wersalska dworskość łączyła się z pewną szorstkością prawej i do żadnych kompromisów niezdolnej natury.
Był przy tym wujaszek Adam wprost anegdotycznie roztargnionym.
Pamiętam z dziecinnych moich lat, jak zanudzałam
Uwagi (0)