Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖
Zbiór opowiadań Heleny Janiny Pajzderskiej piszącej pod pseudonimem Hajota, reprezentantki okresu Młodej Polski, pokazuje zniuansowany obraz społeczeństwa, dając wgląd w życie różnych warstw społecznych. W niektórych opowiadaniach pojawiają się wątki fantastyczne zawierające element oniryzmu.
Zwraca uwagę opowiadanie Kwiat wyśniony. Z dużą wrażliwością opisana w nim została egzystencja najbiedniejszych oraz postępowanie lekarza, który, realizując swoją misję, opiekuje się śmiertelnie chorą osobą, zaspokajając zarówno potrzeby jej ciała, jak i duszy. Stara się umilić ostatnie chwile jej życia.
- Autor: Helena Janina Pajzderska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Janina Pajzderska
Ślub ten odbył się na wsi w domu moich dziadków z wielką uroczystością.
Podczas sumy przyszli małżonkowie mieli przystąpić społem do Stołu Pańskiego. Kiedy proboszcz po udzieleniu Komunii pannie młodej, zwrócił się do nowożeńca, ten otwarłszy już usta zamknął je raptem z takim stukiem zębów, jak gdyby kto szufladę zatrzasnął i cofnął się, wyciągając przed siebie obie ręce.
Cóż się pokazało? Po rannej spowiedzi zjadł w swoim pokoju obfite śniadanie i dopiero w ostatniej chwili przypomniał sobie o tym. A tak się przejął tym, omal nie popełnionym świętokradztwem, że już przy ślubie zapytany, czy ma wolną a nieprzymuszoną wolę pojąć tę oto Marię za małżonkę, odpowiedział, zgnębionym ale stanowczym głosem:
— Nie! Bo jadłem śniadanie.
Miał też pasję wypytywania się o rzeczy, które go nie obchodziły i o których natychmiast zapomniał.
W Meranie ofiarą tej jego manii inwestygatorskiej padał pan Emil P., który jako jeden z najstarszych gości „winogronowych”, znał tu każdy zakątek.
Chodzimy na przykład po Winter Promenadzie. Wtem, wujaszek Adam staje pośrodku, umacnia się na swych arystokratycznych stopach, jak gdyby powziął ważne postanowienie, jemu jedynie właściwym monarszym gestem wskazując uczepioną u skały ruinę, pyta:
— Panie Emilu kochany, coż to takiego?
A pan Emil, który już ze dwadzieścia razy informacji tej udzielał, objaśnia z anielską cierpliwością:
— To Zenoburg, szanowny panie, zamek, w którym zamknęła się ostatnia Raubritterin11 Katarzyna Maultasch i przez trzy miesiące stawiała opór oblegającym ją wojskom cesarskim.
— Proszę! Proszę! — mówił wujaszek z uznaniem — Bardzo zajmująca ruina. Coś rycerskiego. Ot! To lubię.
Na wycieczkach, jakie często odbywaliśmy powozem, bywało jeszcze gorzej. Wujaszek zasunięty w głąb z rękoma opartymi na lasce z gałką ze słoniowej kości, rozglądał się pilnie po okolicy, zarzucając pytaniami naszego towarzysza, a ten, siedząc na przodzie wykręcał we wskazanym kierunku swą drobną postać, istny żywy Baedecker12 na usługach niezmordowanego turysty.
Czasem jednak drobiazgowość wujaszka przewyższała jego kompetencje.
Oto gdzieś ze skały sączy się cieniuchna niteczka wody. A wujaszek zaraz:
— Panie Emilu kochany, toż co za strumyczek? Jak się nazywa?
— To, proszę szanownego pana — odpowiadał zakłopotany pan Emil — to... rzeczywiście nie wiem. Zapewne po zeszłotygodniowych deszczach...
— Aha — mówił wujaszek — powiadasz pan, że po deszczach? Bardzo, bardzo sympatyczny strumyczek! Szkoda tylko, że pan nie wie, jak się nazywa.
— Ależ wujaszku — wtrącałam zniecierpliwiona — cóż by ci z tego przyszło? I tak byś zaraz zapomniał, choćby to nie był strumyczek, który za parę dni wyschnie, ale największa rzeka w Europie.
— To prawda, kochanko moja — przytakiwał wujaszek pogodnie — ale zawsze... dobrze byłoby wiedzieć.
Dystrakcję swą rozciągał i na ludzi. Nigdy nie mógł się połapać w stosunkach rodzinnych nawet dobrze mu znanych osób, a właśnie o „koligacje” zawsze się jak najgorliwiej wywiadywał: męża brał za brata, siostrę za żonę; syna pytał o zdrowie zmarłej przed paru laty matki; idąc gdzieś z wizytą mylił się o piętro, wchodził do obcych mieszkań i dopiero w salonie po paruminutowej rozmowie ze zdumioną gospodynią, orientował się w sytuacji; spóźniał się na proszone obiady, w przekonaniu, iż to ma być jakiś five o’clock, a uczynioną mu z tego powodu wymówkę tak sobie brał do serca, że w następstwie na raut stawiał się o godzinę za wcześnie, kiedy pani domu jeszcze się ubrać nie zdążyła i asystował przy zapalaniu żyrandoli. A wszystkie te bezwiedne nietakty popełniał z taką jakąś dystyngowaną brawurą i tak się z nich serdecznie, a wytwornie usprawiedliwiał, że nikt mu ich nie brał za złe, a wszyscy darzyli życzliwością pełną wyróżniającego szacunku.
I to jeszcze było w nim osobliwszym, że obserwację doraźną miał ogromnie bystrą i przenikliwą. Jednym rzutem oka obejmował całego człowieka; gdy mógł na razie podzielić się odniesionym wrażeniem, dawał zdumiewająco trafną i szczegółową charakterystykę i tylko nazajutrz już jej nie pamiętał. I może w tym tkwiła tajemnica tej niezrównanej świeżości jego usposobienia, która go czyniła tak sympatycznym. Nic mu nie powszedniało, bo wszystko było dla niego wciąż nowym, choć z dawna w lot poznanym. On też pierwszym był w naszym kółku, który zauważył, że pani Idalia...
Ale naprzód, naratorskim antiquo modo13 słów parę o pani Idalii. Była to nikła, wiotka, delikatna osóbka, o blado-płowych włosach, blado-niebieskich oczach i blado-różowych ustach i sprawiała wrażenie kwiatu, o niedociągniętych barwach, który nigdy nie widział słońca.
Właściwością pensjonatów jest, że tam biografie fruwają w powietrzu; każdy wie o każdym wszystko, i w „Deutsches Hausie” już w parę dni po przyjeździe pani Idalii, pomimo jej małomówności i odosobnienia, wiedziano, że ma nerwową konsumpcję i starego, nieznośnego męża; że mąż ten posiada duże dobra na Ukrainie, ale żonie nic z tego, bo zazdrosny sknera więzi ją przy sobie w pustym pałacu, w którym prócz zgrzybiałej kucharki i równie zgrzybiałego lokaja nie ma żywej duszy i że po raz pierwszy dopiero zdecydował się wyprawić ją samą zagranicę dla poratowania zdrowia, a to pod naciskiem warszawskich lekarzy, bo się zląkł, iż może mu zbraknąć pielęgniarki i ofiary jego starczych kaprysów.
Później, znacznie później, gdy pani Idalia w części odgadując współczucie, jakie dla niej żywiłam, a po części pod wpływem przeżywanych wzruszeń, zbliżyła się do mnie i pozwoliła zajrzeć w swą smutną duszę, przekonałam się, iż moi współpensjonarze mieli doskonałe informacje; nie wiedzieli tylko tego, co w tych dość na pozór pospolitych, kobiecych dziejach było ich największą krzywdą i najboleśniejszą tragedią. Ona sama może nie zdawała sobie dokładnie sprawy jak dalece wszystko w niej: natura, serce, temperament domagało się wręcz innego życia, niż to, które wiodła.
A że takie wiodła, o to opowiadając mi je, nie winiła nikogo: ani rodziców, którzy ją młodziutkim, nieświadomym życia dziewczęciem związali z wpół trupem; ani tego wpół-trupa swego męża, który za kęs chleba i dach nad głową wiosnę jej wepchnął w piwnicę beznadziejnej, martwej egzystencji. Cóż! Zawsze była wątła, nieśmiała, do samodzielności niezdolna, rodzice bratu oddali majątek, a ona, czternasta część, nie mogła marzyć o żadnym świetnym losie. Zresztą wychowana w klasztorze, nie pragnęła go nawet; zdawało jej się, że ma powołanie do zakonnego życia, a już najchętniej byłaby została siostrą miłosierdzia. To też związek ze starym, schorzałym sąsiadem nie przerażał jej, nie budził wstrętu... Tak, czy inaczej, byłaby się poświęciła chorym i nieszczęśliwym... Tylko nie wiedziała... nie rozumiała wielu rzeczy... A potem było za późno.
Ale i pomimo to, lat kilkanaście, najpiękniejsze lata młodości przeszły jej bez szczęścia wprawdzie, o! Tak bez szczęścia, bez odrobiny szczęścia, lecz i bez buntu, bez rozpaczy, bez pożądań. Widocznie jednak, jakaś druga istota musiała w niej spać, bo teraz...
Pani Idalia milkła w tym miejscu, lecz mnie nie było potrzeba dalszych wyjaśnień. Wiedziałam, co znaczyło to „teraz”, wiedziałam nawet jak wyglądało: piękny, trzydziestokilkuletni mężczyzna, zażywający w Warszawie sławy, jako doktór chorób nerwowych i zdobywca serc niewieścich, trochę cynik, trochę fantasta, zresztą bardzo miły, sympatyczny, zawsze wesół i bon enfant14. Poznała go z racji owego konsylium, które mąż musiał dla niej zwołać w Warszawie.
I to był on! Aladyn, który czarodziejską lampą swego wejrzenia, głosu, dotknięcia ręki rozświetlił nagle dotychczasową, ciemną pieczarę jej doli i przerażonym, olśnionym oczom ukazał jakie skarby bezcenne, jakie klejnoty cudne kryje w sobie ta mroczna głąb... i czym życie stać by się mogło, gdyby... gdyby...
I wtedy ta „druga” istota zbudziła się w cichej duszy pani Idalii, a musiała być jedynie prawdziwą, tak od razu i przemożnie15 wzięła górę nad tamtą, sztucznie przez warunki egzystencji urobioną i tak gwałtownie, tak despotycznie poczęła dopominać się praw swoich.
Co do niego, to miałam sposobność sprawdzić, że w części nawet nie doceniał tego ogromu ubóstwienia, jakie klękło przed nim w kornej dani16 gotowej wszystko poświęcić, niczego wzajem nie śmiejąc oczekiwać, miłości.
O! Tak... zapewne; zainteresowała go. Była bardzo ciekawym okazem tej formy histerii, którą właśnie studiował. (Tak to kiedyś w rozmowie ze mną określił). Po konsylium przez te parę tygodni, jakie jeszcze przebyła w Warszawie, odwiedzał ją często w mieszanym charakterze lekarza i znajomego i on głównie wpłynął na wysłanie jej do Meranu. Traf zrządził, że potem sam przyjechał.
Ale nie dla niej, bynajmniej. Wezwali go telegraficznie rodzice jednej z jego pacjentek, której się nagle pogorszyło. Byli tak bogaci, że mogli sobie pozwolić na zbytek zatrzymania wziętego doktora przez dziesięć dni u łoża swej histeryzującej jedynaczki. On zaś w wolnych chwilach uprawiał swoją warszawską praktykę, której się tu trochę znalazło, a w pierwszej linii „studiował” w dalszym ciągu panią Idalię.
Dla niej ten niespodziewany przyjazd człowieka, który zawładnął całym jej jestestwem, był jednocześnie łaską losu i gromem. Bo ta niedoszła zakonnica, ta żona niedołężnego starca, w której dotąd ani razu nie drgnęła kobieta, uważała sobie za wielki występek tę „grzeszną” miłość tak przecież naiwną i czystą, że każda uświadomiona pensjonarka wzruszyłaby na nią ramionami.
To też kryła się z nią trwożnie, a przynajmniej zdawało jej się, że się kryje i miała słuszność. Bo świat jest dziwnie okrutny i bezwzględny dla miłości nieodwzajemnionej i nieszczęśliwej. A im ta miłość jest głębsza, wstydliwsza, im we wznioślejszych źródłach bierze początek, tym większe budzi lekceważenie i pośmiech powierzchownych sądów.
Tak było i z panią Idalią. Wszyscy w naszym kółku domyślali się jej uczuć dla pięknego doktora i wszyscy, nie wyłączając mego wujaszka, który był przecież romantykiem najczystszej wody i umiał płakać w teatrze nad losem Violetty, wszyscy podżartowywali sobie z tego jednostronnego romansu, a byli i tacy, raczej takie, które się nim gorszyły.
Co do mnie, współczułam jej całym sercem, a ona widocznie odgadując to, lgnęła do mnie i czasem niedokończonym zdaniem, westchnieniem stłumionym wpół drogi, zaciśnięciem szczupłych, delikatnych rąk mówiła więcej, niż by to najrozwleklejsze zwierzenia powiedzieć mogły.
Balkony naszych pokojów na drugim piętrze położonych, sąsiadowały ze sobą i widywałam ją często po wizycie doktora, który zresztą zawsze krótko bawił, jak wychodziła na swój balkon z gorączkowym ogniem w oczach i bladymi jakby z wyczerpania policzkami i przeprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zniknął wśród drzew.
On nie odwracał się nigdy. Szedł swobodnym, sprężystym krokiem życiowego tryumfatora, a ona stała bez ruchu, w jakimś martwym przerażeniu jak istota, którą pozbawiają światła i powietrza.
Raz po takiej wizycie zobaczyłam, że słania się i z wolna osuwa na ziemię. Bez namysłu wbiegłam do jej pokoju i podniosłam na wpół zemdloną. Z początku próbowała tłumaczyć swój stan jakimś chorobliwym osłabieniem, widocznie jednak nie mogła pohamować tego nadmiaru namiętności i męki, rozsadzającego jej piersi, po raz pierwszy wyraźnie, bez osłonek otwarła przede mną to biedne, zbyt późno zbudzone serce.
Był po raz ostatni! Jutro popołudniowym pociągiem odjeżdża... A ona... może go już nigdy nie zobaczy. I nie ma żadnego prawa spodziewać się tego... o! Wie aż nadto dobrze, że to co czuje jest wielkim grzechem, i że za to potępioną będzie, ale nie umie... nie potrafi i... nie chce zabijać w sobie tej miłości. Tak! Nie chce. To jej najwyższe dobro... jedyne... Zresztą niczego nie żąda. Chciałaby tylko raz jeszcze zobaczyć go i... i... jeżeli zdobyłaby się na tyle odwagi, wyznać mu... Niechby17 wiedział. Już i tak nie zobaczą się więcej. Czuje to. Ale jej lżej byłoby umierać z tą myślą, że on wie i że może czasem pomyśli o niej. Ach! Raz jeszcze, raz jeszcze jeden... ostatni!
Zaczęłam pocieszać biedaczkę, wzruszona sama gwałtownością jej rozpaczy.
Wszak mogą się spotkać jeszcze jutro na promenadzie. W Meranie wszyscy się wciąż ze sobą spotykają.
Uczepiła się tej myśli, jak gdyby to było jakieś nadzwyczajne odkrycie.
— Prawda! Prawda! — szeptała, ściskając mi ręce. — Że też nie pomyślałam o tym. Jaka pani dobra! Tak, jutro... On mieszka w Meranerhofie. Może Bóg pozwoli, może...
Jakoż nazajutrz przyszedłszy na ranną muzykę, zobaczyłam ją siedzącą w najwyższym rzędzie ustawionych amfiteatralnie ławek i zapatrzoną w widzialny stąd po drugiej stronie Passery18 olbrzymi hotel. Podeszłam do niej z moją torebką winogron a wnet potem zjawił się pan Emil ze swoją. Zaczęliśmy spożywać nasze ranne porcje.
Pani Idalia kilkakrotnie otwierała usta, nim zdobyła się na nieśmiałe zapytanie:
— Nie widział pan doktora?
— Nie, pani. Zapewne jeszcze nie wychodził z hotelu, bo mówił mi, że z rana przyjmie jeszcze u siebie paru pacjentów.
— Ach! Tak.
Nastała chwila milczenia.
Wtem pani Idalia drgnęła. Grono, które niosła do ust upadło ciężko na jej kolana i splamiło biały szewiot19 jej rannego kostiumu, a gwałtowny szkarłatny rumieniec, jakim tylko anemiczne, nerwowe osoby umieją się rumienić, zalał całą jej twarz i szyję.
Spojrzałam. Z furtki hotelowego ogrodu wyszedł doktór ogromnie elegancki w swych jasnych flanelach i kierował się w stronę mostu, by przejść na drugą stronę Passery, czyli na tę, po której siedzieliśmy we trójkę. Widać go było jak na dłoni.
Pani Idalia cała zamieniła się we wzrok. Oczy jej zdawały się wyskakiwać spod bladych rzęs i biec na spotkanie tego pięknego, niedbale idącego przed siebie mężczyzny i zastępować mu drogę z niemym błaganiem. A jeśli nie odczuje, nie zrozumie i...
Tak mi się zrobiło jej żal, tak mnie przejęła litością, że zwróciłam się do mego sąsiada i rzekłam:
— Niech pan będzie łaskaw pójść powiedzieć doktorowi, że my tu jesteśmy. Z pewnością zechce się z nami przywitać, a może i pójść na spacer.
Pan Emil poskoczył, a pani Idalia znów zaczęła mnie ściskać za ręce. Drżała przy tym febrycznie
Uwagi (0)