Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖
Zbiór opowiadań Heleny Janiny Pajzderskiej piszącej pod pseudonimem Hajota, reprezentantki okresu Młodej Polski, pokazuje zniuansowany obraz społeczeństwa, dając wgląd w życie różnych warstw społecznych. W niektórych opowiadaniach pojawiają się wątki fantastyczne zawierające element oniryzmu.
Zwraca uwagę opowiadanie Kwiat wyśniony. Z dużą wrażliwością opisana w nim została egzystencja najbiedniejszych oraz postępowanie lekarza, który, realizując swoją misję, opiekuje się śmiertelnie chorą osobą, zaspokajając zarówno potrzeby jej ciała, jak i duszy. Stara się umilić ostatnie chwile jej życia.
- Autor: Helena Janina Pajzderska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyżebrana godzina - Helena Janina Pajzderska (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Janina Pajzderska
— Jaka pani dobra!... Jaka pani anielska... Ja sama nigdy bym się nie odważyła. Ach!... Choćby jedną godzinę jeszcze przebyć z nim razem, jedną, jedyną godzinę... Ach! Pani!
Szeptała w ten sposób bezładnie, nie odrywając oczu od mostu, po którym szedł doktór. Jej podniecenie udzieliło się i mnie i patrzyłam także, czując, że mi serce bije szybciej.
I zobaczyłyśmy jak pan Emil spotkał go właśnie w chwili, gdy przeszedłszy most mógł skręcić albo na lewo, czyli w naszą stronę, albo na prawo ku dalszym willom.
Obaj mężczyźni przywitali się, porozmawiali chwilę, po czym doktór uchylił kapelusza i poszedł szybko na prawo, a pan Emil nie spiesząc ku nam powracał.
— Mój Boże! — szepnęła pani Idalia. — Mój Boże!
I dodała głosem, który dotąd słyszę:
— Tę jedną godzinę chciałam wyżebrać u losu, tylko tę jedną, i tej mi odmówił...
Ale czekało ją radosne zaprzeczenie. Pan Emil przyniósł wiadomość, że doktór wstąpi tylko do jakiejś willi i wróci wnet, by już być do naszej dyspozycji.
— Zaproponowałem mu spacer — dodał — zgodził się jak najchętniej.
Istotnie nadszedł niebawem, uśmiechnięty, promieniejący radością życia, przywitał panią Idalię i mnie z jednakową, jemu właściwą miękką jakąś galanterią i nie zauważył nawet jak ręka, którą tamta zaledwie dotknęła jego dłoni drżała, a oczy utonęły w nim z wyrazem beznadziejnej a przecież jakby na tę chwilę ukojonej namiętności.
— Służę państwu — rzekł wesoło. — Gdzie pójdziemy?
— Może na Latzack-Steg — zaproponował pan Emil. — Tam tak zawsze ustronnie i cicho.
Lecz ja powzięłam pewne postanowienie. Niechże ona biedactwo ma tę wyżebraną u losu godzinę w zupełności dla siebie. Rzekłam więc:
— Ach! Przepraszam. Przypomina mi się, że mój wuj czekać na mnie będzie u pomnika Tappeinra, bo umówiliśmy się wczoraj na Schloss Tirol. To dla pani Idalii za uciążliwa wycieczka. Niechże państwo idą sobie we dwoje gdzie zechcą, a pan Emil zapewne będzie mi towarzyszyć. Wujaszek mój nie mógłby się obejść bez swego cycerona20.
Ach! Jeżeli wdzięczność bliźniego może coś znaczyć na szali naszych postępków, to spojrzenie, jakie mi pani Idalia rzuciła, będzie mi przy ostatnim rozrachunku policzone.
— Więc na Latzack-Steg? — szepnęła nieśmiało.
— Niech będzie na Latzack-Steg — zgodził się doktór.
I poszli.
Przeprowadziłam ich wzrokiem twórcy zadowolonego z dokonanego dzieła.
Ale mój towarzysz inaczej zapatrywał się na tę sprawę.
— Mąż pani Idalii nie byłby pani wdzięczny — rzekł z niezwykłym mu przekąsem — gdyby wiedział, jak pani miłosiernie ułatwia jego żonie sam na sam z pięknym doktorem.
Wzruszyłam ramionami. Czułam się zupełnie spokojną w moim sumieniu.
— Nie miałby powodu być niewdzięcznym — odrzekłam sucho. — Jego rumianki i kataplazmy21 nic na tym nie ucierpią.
— Hm! — chrząknął pan Emil.
Biedna pani Idalia! — Nawet ten człowiek tak skądinąd dobry i subtelny przykładał tak pospolitą, niemal brutalną miarę do jej rozmodlonej i tak tragicznie smutnej miłości.
— Więc idziemy na Tappeiner-Weg? — przemówił znowu pan Emil. — Pan Adam tam zapewne już czeka — dodał z niewinną miną.
Spojrzałam na niego.
— Pan Adam wcale nie czeka — odrzekłam wyzywająco. — Nie umawiałam się z nim. Nie wiem gdzie poszedł.
— Byle nie na Latzack-Steg! — westchnął pobożnie pan Emil.
Mimowolnie musiałam się roześmiać, ale jakieś niedobre przeczucie ukłuło mnie w serce.
— Nieznośny pan jesteś — rzekłam. — Najlepiej będzie, jeżeli każde z nas pójdzie w swoją drogę.
— Odpędza mnie pani?
— Kategorycznie.
— W takim razie wiem, jak sobie znajdę cichy, „nieuciążliwy” — podkreślił ten wyraz — zakątek, aby się tam powiesić.
Zaśmiałam się znowu, ale czułam, że mi jest coraz smutniej na duszy.
— Pan żartuje, a to nie jest takie zabawne, jakby się zdawać mogło.
— Ma pani słuszność — odparł poważniejąc nagle i poszliśmy na Tappeiner-Weg już w najlepszej zgodzie.
W parę godzin potem kończyłam przebierać się do obiadu, gdy zapukano dyskretnie do moich drzwi.
Domyśliłam się, że to wujaszek Adam.
— Proszę! — zawołałam.
Wszedł wyprostowany, swym monarszym krokiem, ubrany z drobiazgową starannością, przygładzając z lekka ręką w białej, zamszowej rękawiczce zwichrzone nieco pukle swych pięknych, srebrnych włosów.
— Dzień dobry, kochanko moja — rzekł serdecznie. — Widzę, jakaś piękna, nowa toaleta!
— Zna ją wujaszek już od dwóch lat — odpowiedziałam, śmiejąc się.
— Być nie może! Wygląda prosto od modniarki22!
— Gdzie to wujaszek znikł od samego rana?
Wujaszek rozsiadł się wygodnie w fotelu, skrzyżował z lekka przed sobą swe arystokratyczne stopy, popatrzył na nie z lubością i poprosił o pozwolenie zapalenia papierosa.
— Wyznam tobie pod sekretem, że zaspałem. I śniadanie dali szkaradne. Fraulein23 mówiła, że to moja wina, bo kawa nie może długo stać i czekać. Ale potem bardzo, bardzo interesujący spacer zrobiłem. Tylko nie pamiętam jak się nazywa to miejsce. I wyznam tobie, że nawet nie projektowałem tam iść. Ot! Szedłem przed siebie, szedłem, aż zaszedłem...
— Ale gdzie? — spytałam z pewnym zaniepokojeniem.
— Kiedy, „jak mamę kocham”, nie wiem. Byliśmy tam... poczekaj, kochanko moja, onegdaj... z panem Emilem, pamiętasz? Taki mały ruczaj24 w dole, brzegiem dróżka bardzo doskonała, a z drugiej strony cały Meran widzisz jak pod górę pnie się. Jest i ławeczka nader sympatyczna...
— Przecież nie Latzack-Steg! — wybiegło mi z ust.
Wujaszek aż się poprawił z ukontentowania25 na fotelu.
— Ot! i trafiłaś, kochanko moja! Właśnie Latzack... jakże go dalej? Romantycznie tam. Powietrze doskonałe i cisza taka.... samotnia...
— To wujaszek nie spotkał nikogo — zapytałam z pewną iskrą nadziei.
— I owszem. Spotkałem panią Idalię z doktorem. Siedzieli sobie na ławeczce jak para turkaweczek.
— A wujaszek poszedł dalej?
— Nie, kochanko moja! I ja także usiadłem.
— Po co? — wykrzyknęłam.
Wujaszek otworzył swoje turkusowe oczy.
— Jak to po co? Aby „usiąść” oczywiście.
Nastała chwila milczenia. Byłam zupełnie zgnębioną.
— I... i o czym żeście państwo rozmawiali? — spytałam wreszcie.
Wujaszek machnął ręką.
— At! Nie kleiła się rozmowa. Gdym nadchodził, ona coś mu opowiadała bardzo ożywiona, a potem całkiem osowiała i umilkła. On też milczał.
— Bardzo wierzę — rzekłam z irytacją — alboż wujaszek nie wie, że troje nie jest towarzystwem? Trzeba było pójść sobie dalej, a ich zostawić.
— Masz rację, kochanko moja — przytaknął wujaszek — i „jak mamę kocham”, nie rozumiem, czemu do nich przyłączyłem się, bo to nie mój genre26. Ona nudna, a on... blagier27, bawidamek28, typowy koroniarz29.
— Więc po cóż...
— Toż mówię tobie, kochana, że ot... tak sobie. Ale oni zaraz potem sami wstali...
— A wujaszek?
— A coż? Poszedłem z nimi... Doktor towarzyszył nam aż tutaj i pożegnał się. Pani Idalia coś tam bąkała, żeby wstąpił do niej na górę, ale zrekuzował30 ją, bo mówił, że już mu czas na kolej. Więc ja ją za to odprowadziłem aż do samych drzwi jej pokoju. Podziękowała mi.
— Podziękowała wujaszkowi!
Nic więcej nie rzekłam, bo i na co to by się zdało? Ale nigdy, nigdy los nie wydał mi się tak bezmyślnie, tak bezcelowo okrutnym, jak w owym wypadku. Gdybyż choć cośkolwiek zawiązało się komuś z tej ciężkiej krzywdy, jaka się tu stała; niechby nawet coś ujemnego, jakieś zadowolenie zemsty, jakieś postawienie na swoim, ale nic... nic... Bezwiedny nietakt roztargnionego człowieka, który pierwej byłby dał sobie uciąć prawą rękę, niżby rozmyślnie uczynił coś podobnego...
Pani Idalia nie zeszła do stołu dnia tego, ani następnych. Nieobecność jej w zestawieniu z wyjazdem doktora dała oczywiście pole do różnych wrzekomo dowcipnych uwag, w których i mój wujaszek brał udział, a ja zawsze wtedy miałam ochotę go wybić.
Sama niejednokrotnie zapędzałam się pod drzwi pokoju pani Idalii i zawsze coś mnie powstrzymało. Po prostu lękałam się spojrzeć jej w oczy. Ona też nie pragnęła widocznie moich odwiedzin. Na zapytanie o zdrowie, przesyłane za pośrednictwem służącej, odpowiadała stale, że cierpi na silny ból głowy i potrzebuje spokoju.
Po tygodniu wreszcie ukazała się na Promenadzie, ale tak blada i wychudzona, że najzłośliwsze uśmiechy pierzchły na ten widok.
Witając ją, poznałam po przeciągłym uścisku jej chłodnej ręki, że mi pamięta moje współczucie i moje dobre chęci; nigdy już jednak ani słowem nie potrącała o strunę dawnych zwierzeń.
Stała się jeszcze bardziej milczącą i zamkniętą w sobie i wprost nikła. Wkrótce też doktór miejscowy, uważając iż Meran szkodzi jej zamiast pomagać, wyprawił ją z powrotem na Ukrainę do zgrzybiałego męża, rumianków i kataplazmów.
W pół roku potem wyczytałam w dziale nekrologii Kuriera wiadomość o jej śmierci. Donosili o tym „pogrążeni w głębokim smutku”: mąż, rodzice, brat, czyli ci wszyscy, którzy jej ten przedwczesny grób wykopali.
Sprawdziły się zatem przeczucia niebogi. Nie spotkała już nigdy więcej pięknego doktora. Czy zdążyła uczynić mu wyznanie swojej miłości, jak to zamierzała, czy i w tym przeszkodził mój wujaszek — nie wiem; ale to wiem, że on, ten jedynie ukochany zapomniał o niej zupełnie, jak się zapomina o róży przypadkiem z krzaka strąconej i nie podjętej.
— Siostruś! Siostruś! Gdzie ty?
Mała Lucia obudziła się z ciężkiego, chorobliwego snu; ciemnowłosą główkę, wtuloną w garbate ramionka, obraca z trudem na lichej poduszeczce, obiegając pokoik niespokojnym spojrzeniem wielkich, czarnych oczu, w których płonie ogień gorączkowego wyczerpania.
Blady ranek zimowego dnia oświeca mętnie ubogie ściany i nędzne, nieliczne sprzęty czwartopiętrowego mieszkanka, wiszącego nad ciasnym, ponurym podwórzem.
Jak ptaszyny, w opuszczonym przez stare gniazdku, tulą się tu te dwie sieroty, z których starsza, piętnastoletnia, blada, chuda dziewczyna, podnosi się od maszyny pod oknem i szybko podbiega do łóżeczka chorej siostrzyczki.
Całą noc, czuwając nad nią, szyła kamizelki, śmiesznie marny zarobek, którym już od roku po śmierci matki-wdowy wywalcza swój byt i małej, niedołężnej Luci.
Kocha ją, to bezwładne biedactwo, tak, jak tylko serce kobiece umie kochać to, co jest nieszczęśliwe i opieki potrzebujące.
— Lepiej ci, lepiej? — pyta trwożnie, pochylając się nad chorą. — Spałaś tak smacznie. Wiesz, kilka razy nawet chrapnęłaś sobie...
— A ty? Szyłaś całą noc? — pyta nawzajem dziewczynka i wlepia w szczupłą, mizerną twarz siostry wzrok bezgranicznego uwielbienia i wdzięczności.
— Co tam! Byłeś tylko ozdrawiała. Doktor zaraz przyjdzie. Obiecał. Lepiej ci, powiedz?
— Nie... wiem! — odpowiada mała z wahaniem. — Zresztą, ja i tak umrę niezadługo.
— Lucia!
— Kiedy to prawda, Staśko. Tylko się nie smuć.
I jakby pragnąc rozweselić siostrę, rozpromienia się sama.
— Wiesz! Taki miałam śliczny sen. Widziałam kwiatek... Och! Taki cudny! Ogromny; biały jak śnieg, a w środku na listeczkach miał takie małe, zakrwawione serduszka. A te listki zwieszały mu się po łodydze długo... długo, niby rozpuszczone warkocze. I pachniał... Ach! Staśko! Ja tego tak dobrze opowiedzieć nie umiem... Bo to, widzisz, był niby jeden kwiatek, a naprawdę to było ich kilka na jednej łodydze, jak bukiet. A ja taka byłam szczęśliwa... taka szczęśliwa z tego kwiatka, bo on był mój... Tylko nie pamiętam, kto mi go dał... Och! Staśko! Gdyby to tak choć raz jeden naprawdę taki kwiatek dostać, i wąchać go i pieścić się z nim, jak w tym śnie...
Opowiada to wszystko urywanym, zadyszanym głosem, odpoczywając często, z wypiekami na zapadłych policzkach.
Siostra słucha, uśmiechnięta, sama jeszcze na wpół dziecko, i chudą, pokłutą ręką gładzi zwichrzone włoski małej.
— Może i dostaniesz — mówi tkliwie. — Jak zobaczę kiedy taki kwiatek, to ci go kupię.
— Kupisz! — odpowiada chora przeciągle, i jest w pełnym goryczy i niedowierzania dźwięku tego jednego wyrazu cała przedwczesna świadomość troski i męki o nieubłagane jutro. — Oj! Ty Staśko!
Pukanie do drzwi.
Wchodzi doktor, niemłody mężczyzna, z twarzą trochę surową i zmęczoną, ale z dobrym uśmiechem pod siwiejącym wąsem.
Ogląda małą Lucię. Przykłada ucho do wypukłych plecków i piersi, dotyka ręką żałośnie pokręconych, chudych nóżek, zimnych jak lód.
Nic z tego, co w tej chwili myśli i czuje, nie odbija się w jego rozumnych, kamiennie nieruchomych rysach.
Staśka zna już tę nieodgadnioną twarz, a mimo to wpatruje się w nią z natężeniem, jak gdyby naprzód wyrok z niej odczytać chciała.
Ta, o którą tu chodzi, wydaje się mniej zainteresowana. Z roztargnieniem patrzy przed siebie. Widocznie myśl jej krąży wciąż koło widzianego we śnie kwiatka.
— I cóż, panie doktorze, i cóż? — pyta Staśka, drżąc cała.
Doktor nie odpowiada; oczyma błądzi po stole, zarzuconym skrawkami białej piki i kratkowanych materiałów.
Staśka z pośpiechem robi miejsce na papier i kałamarz.
— I cóż, panie doktorze? — powtarza, wyławiając pióro, zabłąkane pod zwój popielatej satyny.
— Zapisuję tu lekarstwo — przemawia wreszcie doktor. — Trzeba je przynieść jak najprędzej. — Lekarstwo jest drogie — dodaje z wolna i patrzy badawczo w twarz młodziuchnej szwaczki.
Ta rumieni się gwałtownie. Usta jej drgnęły, powieki zaczynają łopotać.
— Dobrze, panie doktorze — odpowiada, przełykając ślinę.
— Dobrze, panie doktorze — przedrzeźnia ją doktor z szorstką dobrotliwością. — Tak łatwo mówi się to „dobrze”. Lekarstwo kosztować będzie trzy ruble. Są pieniądze w domu?
— Nie ma, panie doktorze — szepcze dziewczyna, rumieniąc się jeszcze bardziej.
— Otóż to. Byłem tego pewny. A z lekarstwem zwłóczyć31 nie można ani
Uwagi (0)