Darmowe ebooki » Felieton » Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 19
Idź do strony:
grubego bydlaka zwanego publicznością, pogardzając w duszy każdym z głupców, który ją składa.

GONCOURT: — Czytaliśmy wydawcy naszą Germinie Lacerteux. W miejscu, gdy Germinie powiada, iż, przybywając do Paryża, miała pełno wszy, Charpentier oświadczył nam, że, ze względu na publiczność, wszy trzeba zmienić na robactwo. Do czarta z publicznością, której trzeba zawsze kryć to, co brutalne, co prawdziwe! Cóż to za delikacik ta publiczność, i co ona ma za prawo żądać, żeby powieść zawsze jej kłamała, żeby jej zasłaniała brzydotę życia?...

FLAUBERT: — Kiedy szukałem wydawcy na Panią Bovary, przed Levym poszedłem do pana Jacottet. „Bardzo, bardzo, owszem... powiedział pan Jacottet — to bardzo cyzelowane... ale, rozumie pan, nie może pan mieć pretensji do sukcesów takiego Amédée Achard, któremu właśnie, wydaję dwa tomy; nie mógłbym się zobowiązać wydać tego w tym roku”. — Cyzelowane!! — ryknął Flaubert. — Bezczelność! Niech nas wyzyskują, kradną, ale nie mają prawa nas sądzić. Zawsze miałem uznanie dla pana Lévy, za to, że mi nie pisnął nigdy ani słowa o mojej książce.

— Chcieć dawać nową rzecz publiczności! Wiecie, co powiadał wielki krytyk Janin: że gdyby „Revue des Deux-Mondes” zmieniła kolor okładki, straciłaby dwa tysiące abonentów.

— Ba, ten sam Janin mówił raz w przystępie szczerości: „Wiecie, jakim cudem przetrwałem dwadzieścia lat? Tym, że zmieniałem opinie co dwa tygodnie... Gdybym mówił zawsze to samo, nikt by się nie interesował moim felietonem, umiano by mnie na pamięć przed przeczytaniem”.

GONCOURT: — Janin miał w ogóle dobre powiedzonka. Był czas, gdy go atakowano mocno. „Ataki! — powiadał nam — nonsens! Co mogą mi powiedzieć? Że jestem głupi, że jestem stary, że jestem brzydki. To mi jest zupełnie obojętne”.

— Raz tylko się oburzył, kiedy obwieszczono, że nie umie pisać po francusku. „Ja nie umiem po francusku? Przecież ja umiem tylko to! Nie znam historii, nie znam geografii, ale pisać po francusku...? Nic, to za gruby kawał”. Zresztą zaraz się pocieszył. „Ech, rzekł, to nie przeszkadza, że cały Paryż będzie na moim pogrzebie”.

— I ja go raz zastałem bardzo zmartwionego atakami brukowców. Ale tłumaczył to sobie tak: „Och, mój Boże, to bardzo proste; jest w kraju pewna suma obelg rocznie do ulokowania: dajmy na to, dwadzieścia tysięcy. Otóż pod rządem konstytucyjnym, tych dwadzieścia tysięcy obelg rozkłada się na króla, na ministrów itd. Dziś tamte lokaty odpadły wskutek cenzury, a zostaje ta sama suma obelg: można ją rozłożyć jedynie na kilku pisarzy, takich jak ja”.

Turgieniew zadumał się i rzekł: — Gdybym przywiązywał wagę do tych rzeczy, chciałbym żeby wyryto na moim grobie tylko to, co moja książka zrobiła dla wyzwolenia włościan. Cesarz Aleksander kazał mi powiedzieć, że lektura mojej książki była ważnym czynnikiem jego decyzji.

Rzecz schodzi na wiekuiste zestawianie rzemiosła malarza z zawodem pisarskim. Ktoś z obecnych literatów zazdrości malarzom.

— Błogosławiony zawód w porównaniu z naszym! Tam szczęśliwe funkcjonowanie ręki i oka, tu męczarnia mózgu. Tam rozkosz, tu udręka.

— Ech, malarze też mają swoje utrapienia. Poza modernizmem, którym gardzą, najprawdziwsze talenty, jak Baudry, muszą powtarzać to, co tężsi od nich już robili. Okres wielkiego malarstwa jest zamknięty... został już tylko pejzaż...

— Byłem świeżo w salonie. Stanowczo, nie ma już malarstwa ani malarzy. Armia poszukiwaczy idei czy konceptów. Wszędzie fabuła w miejsce kompozycji. Inteligencja nie w pędzlu, ale w temacie. Literatura pędzla.

SAINTE-BEUVE, z irytacją w stronę Goncourtów: — A znów w literaturze za wiele malarstwa. „Dusza rzeczy”, powiadacie, barwa, ruch... To niemożliwe... Ja nie wiem, do czego to dojdzie i jak to będą brali, ale na dziś powinniście zabastować... Ten wasz opis papieża całego na biało... Nie, nie.

Naraz wpada w gniew: — Neutraltynta147. Co to jest neutraltynta? Tego nie ma w słowniku. To wyrażenie malarskie. Nie każdy jest malarzem. To tak jak to niebo koloru herbacianej róży; her-ba-cianej róży. Co to ma być herbaciana róża. Jest tylko róża, to nie ma sensu.

— Ależ, skoro chcieliśmy wyrazić, że niebo było żółte w odcieniu żółto-różowym herbacianej róży, a wcale nie było różowe jak zwykła róża?

— W sztuce trzeba trafić do czytelnika, do odbiorcy — krzyczy Sainte-Beuve nie słuchając. — Tak, trzeba trafić... Do inteligencji wszystkich.

KTOŚ: — A jednak jest inna publiczność, nie publiczność danej chwili...

SAINTE-BEUVE, z irytacją: — Niby potomność? Wierzycie w to? (Po chwili). Albo ta wasza bohaterka, która czyta Kanta148... Wtedy Kant nie był tłumaczony. Gdzież wasza słynna prawda?

GONCOURT, półgłosem do brata: — Ależ był tłumaczony, i nie jeden raz...

JULIUSZ, półgłosem: — Nie mówże mu tego, nie darowałby nam...

— Epitet rzadki i dobrze dobrany, to cały pisarz.

GAUTIER, do Goncourtów: — Ale ludzie nieprędko to zrozumieją, bądźcie pewni. Tak, na sto osób, które czytały waszą Wenecję, dwie ledwo pochwycą, o co wam chodziło. To stąd, że wielu ludziom, nawet inteligentnym, brak jest zmysłu artystycznego. Wiele osób nie widzi. Na dwudziestu pięciu facetów, którzy tu wchodzą, nie ma ani trzech, którzy by rozróżniali kolor tapety. Zrobiłem ten eksperyment na tu obecnym Renanie: kiedy oświadczył, że plac św. Marka w Wenecji to ohyda i że sztukę trzeba sądzić „elementami racjonalnymi”, spytałem go nagle o kolor obicia w jego pokoju... Nie macie pojęcia, jak się zmieszał. Trudno, aby mówić o sztuce, trzeba znać kolor ścian, w których się żyje co dzień: oczy są najlepszym instrumentem odczuwania artystycznego, lepszym niż „element racjonalny”... Sądzą was ludzie, którzy nie widzą, czy ten stół jest okrągły, czy kwadratowy... Toż samo ze mną. Ganią mnie i chwalą, nie rozumiejąc ani joty z natury mego talentu. Cała moja wartość — ale o tym nie powiedzą ani słowa — to że jestem człowiek, dla którego świat widzialny istnieje.

GONCOURT: — Nie wierzcie ludziom, którzy mówią, że kochają sztukę, a którzy, przez cały ciąg swego nędznego życia, nie wydali ani dziesięciu franków na jakiś szkic, rysunek, cośkolwiek malowanego lub rysowanego. Kochankowi sztuka widok jej dzieł nie wystarcza; potrzebuje — czy jest bogaty, czy nie — mieć na własność odrobinę tej sztuki.

— Dziewiętnasty wiek zoperował kataraktę na oczach ludzkości. Uderzający przykład: Rousseau149, twórca poezji opisowej, spędził kilkanaście miesięcy w Wenecji, nie zwróciwszy uwagi na czarodziejstwo ramy i na poezję środowiska, tak jakby był sekretarzem w małej mieścinie francuskiej.

— Nauczyć się widzieć, to najdłuższa nauka w sztuce...

GONCOURT: — Mam wrażenie, iż umrzemy z przekonaniem, że nikt nie przeczytał książki ani nie widział obrazu...

— Rzecz, która słyszy może najwięcej głupstw w świecie, to obraz na wystawie.

— A w muzeum!

— Jedna rzecz jest nieobliczalna: kwadrat głupstwa, które rozwija przy table-d’hôte Rzym u mieszczuchów.

— Cytowaliście Janina i jego powiedzenia. Zastanawiałem się kiedyś, ile doskonałych powiedzeń przepada przez to, że autorami ich nie są sławni ludzie.

— Doskonałych, zwłaszcza mimo woli. Ja na przykład znałem człowieka, który rzekł swojej kochance, kiedy zgubiła fałszywy ząb wartości dwustu franków: „Może by ogłosić?”.

— A ten właściciel ziemski, nasz sąsiad, który mówił do syna: „Jesteś bogaty, mów głośno!”

— A matka młodego Pouthier, która wyrzucała synowi, że niczym nie jest, nic nie robi, nic nie umie, a zakończyła słowami: „W twoim wieku byłam już matką!”.

— A ten jegomość, który chciał wydać córkę za mąż za człowieka, zdolnego, jak twierdził, dać jej szczęście i streścił jego zalety tym zdaniem: „Doskonale wytłumaczył mi barometr”.

— Przechadzaliśmy się nad morzem z pewną kobietą, naszą znajomą, wyrzucaliśmy jej kochanka, który jest jej niegodny. Odparła naiwnie: „Cóż chcecie abym robiła, kiedy się nudzę i kiedy deszcz pada?”

— Brown, wiecie, ten malarz koni, opowiadał mi ładną historię. Wezwał go Pointel, chrześcijański redaktor ilustrowanego pisma, aby zamówić u niego drzeworyt. Spytał go, co on robi. „No, konie. — Konie?!... bąknął redaktor. Zaczął chodzić nerwowo po gabinecie, po czym przystanął na wprost malarza: — Konie... Konie prowadzą do dziewczyn. Dziewczyna to śmierć rodziny. Nigdy nie będzie koni w moim tygodniku”...

GAUTIER: — Panowie, przyznaję palmę pierwszeństwa chrześcijańskiemu redaktorowi i zamykam posiedzenie.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Czwarty obiad

Rozmowa wszczyna się dokoła wydarzenia dnia. książki Renana150 Życie Jezusa. Rozlega się charakterystyczny głos Teofila Gautier, głos za wątły jak na jego ogromne ciało, słowa wlokące się wolno, jakby senne, ale harmonijne:

— Przyznam się, że dla mnie to jest trochę niewyraźne. Ten Bóg, który nie jest Bogiem... Ja bym to napisał inaczej. Pokazałbym Jezusa, syna cieśli i kupczyni perfum, urwisa który zmywa z domu i gwiżdże na matkę... otacza się chmarą obwiesiów, karawaniarzy, dziwek, spiskuje przeciw rządowi... w końcu krzyżują go czy kamienują i mają ze swego punktu widzenia rację. Ten Jezus to socjalista, pies na bogaczy, wściekły doktryner, burzyciel rodziny, własności... Topi świat w morzu krwi, wznieca prześladowania, inkwizycje, wojny religijne, grąży cywilizację w mrokach po jasnym świetle politeizmu, niweczy sztukę, niweczy myśl... tak że wieki, które przychodzą po nim, to jest szczere łajno, aż wreszcie parę rękopisów zawleczonych z Konstantynopola i kilka ułamków posągów, odnalezionych w renesansowej Italii, staną się dla ludzkości czymś niby jasny dzień odkryty — w ciemnej nocy...

— Tak, to byłaby książka — konkluduje Gautier. — To byłoby może fałszywe, ale miałoby swoją logikę. Można by też postawić tezę wręcz przeciwną i przeprowadzić ją co najmniej równie dobrze. Ale nie rozumiem książki między jednym a drugim. Zresztą, gdy chodzi o kreację mitów, przewiduję dzień, w którym nowoczesne ludy będą miały boga przyrządzonego z amerykańska, boga który istniał i który będzie potwierdzony świadectwami gazet. Będzie figurował w kościołach, ale obraz jego nie będzie zdany na kaprys artysty, utrwali się go fotograficznie. Tak, wyobrażam sobie boga sfotografowanego i w okularach... W tym dniu cywilizacja dosięgnie swego szczytu: wówczas będą pływały po Wenecji parowe gondole.

— Byliście na Wystawie? To ostatni cios zadany przeszłości: amerykanizacja Francji, przemysł bijący sztukę, parowa wyżymaczka rozpierająca się kosztem obrazu, nocniki z przykrywką, słowem wielka federacja Materii.

BERTHELOT: — Stany Zjednoczone interesują się naszymi wynalazkami naukowymi jedynie pod kątem zastosowania. Kto wie, czy nauka, czysta, piękna, abstrakcyjna, gardząca industrializmem, nie jest, jak sztuka, związana z ustrojem arystokratycznym?

— W chwili szczerości Amerykanie powiadają czasami: „My jesteśmy narodem, który ma najbielszą skórę na całym świecie!” I to przeświadczenie wiedzie ich do tego, aby wszystkie inne białe narodowości świata traktować jak negrów151.

— Mówcie co chcecie, w tych ludziach jest młodość. Wczoraj jadłem obiad w ambasadzie, siedziałem obok żony posła Stanów Zjednoczonych w Brukseli, Amerykanki. Cóż za swobodny zdobywczy wdzięk, cóż za diablik młodej rasy, artyzm zalotności i władzy u tych dziewcząt, gdy wyjdą za mąż! Kiedy patrzę na to i na impet wielu paryskich Amerykanów, mam uczucie, że ci ludzie są przeznaczeni na przyszłych zdobywców świata.

— Ja widziałem na Wystawie rzecz straszliwą: porcelanowe wieńce z nieśmiertelników. Wspomnienia i żale zmienione w jednorazowy wydatek!

— To jest nieśmiertelność w stylu owego amerykańskiego boga.

FLAUBERT: — Znałem pewnego ateistę. Poszedł raz z przyjacielem na ryby. Przyjaciel zarzucił wędkę i wyciągnął kamień, na którym było napisane: „Nie istnieję. — Podpisane: Bóg”. Na to ateista mówi: „A widzisz!”

— Kiedy niedowiarstwo staje się wiarą, głupsze jest od religii.

— Jest jakby jakiś nowy pęd religijny...

— O tak, jest. Wczoraj byłem u mego dentysty. Podczas gdy mi czyścił zęby, nachylony nade mną, rzekł nagle: „Czy pan styka się czasami z księżmi? To głupcy! Nigdy nie umieli mi określić, co to jest Bóg”. Tu głos dentysty nabrał brzmień apostolskich. „Bóg nie może być człowiekiem, on jest zasadą. Tylko jeden filozof powiedział to: Bacon152. Co się tyczy Marii, to jest powszechne odradzanie się, odbicie Boga. Tego księża nigdy nie sformułowali, a przecie Apoloniusz tjański153 widział ją w ten sposób na wieki przed jej urodzeniem, bo była odwiecznie”... I tak mówił mój dentysta bardzo długo...

— We wszystkich społeczeństwach od początku świata istniał ateizm klas wyższych, ale nie znałem jeszcze społeczeństwa, które by przetrwało z ateizmem ludzi z dołu, potrzebujących, biedaków...

— Wielkość Boga — rzekł starszy Goncourt na wpół do siebie — objawia mi się zwłaszcza w nieskończoności cierpień ludzkich. Liczba chorób przeraża mnie jeszcze bardziej niż liczba gwiazd.

— Bóg — zawtórował echowo Juliusz — to kat i dręczyciel powszechnego życia, zatruwacz rajów na ziemi, niebieskiego nieba, pięknego klimatu, zaludniający najpiękniejsze kraje złośliwą gorączką, dzikimi zwierzętami, bezlikiem insektów...

SAINT-VICTOR: — Któż bierze rzeczy w ten sposób? Od czego jest się artystą? Nie znam nic piękniejszego, niż wielkie święto w katedrze św. Piotra w Rzymie, kardynałowie czytający swoje brewiarze154, rozwaleni w fotelach... Tak, religia katolicka, to w gruncie bajeczna mitologia...

Ktoś mówi o kardynałach, o ich szerokiej ręce w sprawach miłości; na co Saint-Victor: — E, dla nich dogmaty to jak reguły w wiście155: trzeba się im poddać, ale nie przywiązują do nich zbytniej wagi.

Po chwili ciągnie dalej: — Kant156, za każdym razem kiedy chce zbudować system i czuje, że mu się wali, powiada, że istnieje tylko poczucie moralne, tylko imperatyw obowiązku... Ale to diablo zimne, diablo suche... Czemu na tej ziemi?... Czemu śmierć? W gruncie, to jest nieustająca myśl człowieka. I że nikt z umarłych nie zjawi się we śnie, aby ostrzec żyjących; syn ojca, matka córkę... Ach, moi drodzy... Diis ignotis157, to był piękny ołtarz w Atenach...

GAUTIER: — Bzdury. Wyobrażacie sobie moją duszę, która zachowała świadomość mego ja, pamiętającą, że pisywałem w „Monitorze” na quai Voltaire nr. 13...

SAINT-VICTOR: — Zapewne, trudno jest wyobrazić sobie duszę pana Prudhomme158, zjawiającego się w złotych okularach przed obliczem Boga i zaczynającego w ten sposób: „Budowniczy światów!...”

GAUTIER: — Przyjmujemy doskonale nieświadomość przed

1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz