Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖
Francja, druga połowa XIX wieku. Najwybitniejsi francuscy intelektualiści — pisarze, uczeni, filozofowie — spotykają się, by prowadzić dysputy na wszelkie tematy.
Komentują bieżące wydarzenia polityczne, kulturalne, najnowsze prądy literackie, filozoficzne myśli oraz nowinki z wielu różnych dziedzin. Ich spotkania odbywają się przy wykwintnych obiadach, którym towarzyszy filozoficzno-intelektualna atmosfera. Tadeusz Boy-Żeleński odtwarza ich świat w zbiorze felietonów Obiad literacki na podstawie Dzienników braci Edmunda i Juliusza Gouncourtów, którzy byli uczestnikami obiadów. Oprócz nich pojawiali się m.in. Saint-Beuve, Gautier, Gavarni, Flaubert, Berthelot i inni. Autor zbioru we wstępie stwierdza, że spotkania te doskonale oddawały intelektualno-towarzyską atmosferę epoki. Obiad literacki po raz pierwszy został wydany w 1934 roku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
GONCOURT: — Nostalgia obelisku!
GAUTIER: — Właśnie. I tego wujaszek Beuve nie chwyta. Nie zdaje sobie sprawy, że my czterej — Flaubert, wy i ja — jesteśmy wszyscy chorzy: to, co nas wyróżnia, to egzotyzm. Są dwie formy egzotyka: pierwsza daje smak przestrzeni, Ameryki, pociąg do kobiet żółtych, zielonych, etc. Bardziej wyrafinowany, wyższy stopień rozpusty ducha, to egzotyzm poprzez czas: na przykład Flaubert miałby tę ambicję, aby spółkować w Kartaginie, wam nadałaby się jakaś du Barry, mnie by nic tak nie podniecało jak mumia...
JULIUSZ GONCOURT: — Ale skądże wymagać, aby wujaszek Beuve, mimo swojej wzruszającej żądzy zrozumienia wszystkiego, pojął do gruntu talent taki, jak twój? Owszem, bardzo miłe są te jego artykuliki, to pisanina bardzo gładka, bardzo inteligentna, ot i wszystko. Nigdy swoją pisaną konwersacją nie stworzył człowieka, ani nie dał definicji dzieła w jednym słowie, w jednym zdaniu; nigdy nie wybił w brązie medalu żadnej sławy... I jakim cudem, mimo że chciał być dla ciebie przyjemny, jakim cudem miałby wejść w twoją skórę? Cała twoja strona plastyczna jest mu niedostępna. Kiedy ty opisujesz nagość, on w tym widzi rodzaj onanizmu literackiego pod pretekstem linii... Rzekłeś przed chwilą, że nie chodzi ci o stronę zmysłową. Otóż, dla niego, opis piersi, nogi kobiecej, słowem nagość, nieodłączna jest od świństwa, od podniety fizycznej... Tak, dla niego jest coś pikantnego w samej Wenus milońskiej...
GONCOURT: Po roku 1852, w czasie białego terroru nad literaturą, w czasie gdy nas i Flauberta wleczono przed sądy, w czasie powszechnego milczenia, on, można powiedzieć, był uświęconym sutenerem204 rządu. Odwaga i niezależność przyszły mu z dożywotnią posadą i pensją senatora...
— Ba, i tak jego opozycyjna mowa senatorska wyszła z obiadu Magny...
— Ale ma tyle wdzięku! Ma takie uroczo naiwne powiedzenia! Lekarz powtarzał mi, że kiedy go odwiedzał z powodu wstrzymania uryny, Sainte-Beuve powiadał mu bardzo serio: „Mój Boże, kiedy byłem mały, nie uczono mnie siusiać!”
— Wiecie że Sainte-Beuve widział raz Napoleona pierwszego. Było to w Boulogne. Cesarz właśnie sikał. Czyż on nie w tej postawie widział wszystkich wielkich ludzi?
— Nie mówcie o nim nic złego! Kiedyś, na wieczorze u księżniczki, Giraud miał robić jego karykaturę. Sainte-Beuve wziął przed tym lewatywę, aby — mówił to zupełnie poważnie — mieć lepszą cerę.
— A propos205 lewatywy. Znam lekarza, który ma kochankę aktorkę. Co dzień w antraktach206 zachodzi do aptekarza koło teatru; tam, z tym swoim przyjacielem, pracowicie sporządza jedną z owych lewatyw, których sekret zagubił się od czasu Moliera, i to lekarstwo, w które włożył całą wiedzę i serce, przynosi ukochanej, niby pudełko cukierków. Co wieczór.
Jak gdyby już dostatecznie obmówiony, zjawia się w tej chwili Sainte-Beuve. Czuje się jakoś nieszczególnie. Podchodzi do doktora Veyne.
— Popatrz-no, Veyne, co to takiego, wysięk czy co?
I podaje mu rękę do zbadania.
— Nie, to zwykłe zajęcie stawów, nawet nie podagra207...
— Ja nie chcę się kurować, chciałem tylko wiedzieć.
GONCOURT: — Nędzna machina, to ciało ludzkie.
SAINTE-BEUVE: — Ale nie, to bardzo dobrze skonstruowane.
GONCOURT: — Dobrze skonstruowane, powiada pan; ale zdaje mi się, że za młodu cieszył się pan dość lichem zdrowiem?
SAINTE-BEUVE: — Och, za młodu!... Po pierwsze, prowadziłem życie, które nie było tak zupełnie... normalne. Odżywiałem się licho... niedostatecznie. Był w powietrzu romantyzm, który nie pozwalał mi jadać do sytości... Miałem wyrzuty sumienia, że zdradzam swoją kochankę... Tak, żywiłem się niedostatecznie... wyrzut sumienia, rozumiecie, to jest tylko słabość fizyczna. Później odmieniłem to, wprowadziłem w życie niejaką łagodną i pogodną filozofię, trochę wesołości...
— Wiecie, powiada Saint-Victor, że dziś jest św. Bartłomieja208, dzień w którym Wolter stale miewał gorączkę.
I dopieroż Saint-Victor intonuje pochwałę Woltera, głosząc go najszczerszym i najnaiwniejszym z apostołów. Goncourci protestują — zgiełk, hałas, krzyki. — Męczennik, prawie całe życie na wygnaniu... — Ba, a popularność? — Tkliwe serce... sprawa Galasów... — Ech to było to samo, co sprawa Peytela dla Balzaka. — Dla mnie to święty! — ryczy wzburzony Flaubert. — Ty, który jesteś fizjonomistą, czy nigdy nie popatrzyłeś na usta Woltera? — Co do mnie, oświadcza Gautier, ja nie mogę znosić tego człowieka: to klecha, zakrystian, to monsieur Prudhomme deizmu: tak, to jest ścisłe określenie: Prudhomme deizmu.
Uspokajają się wreszcie, aby po troszę obmawiać nieobecnego Taine’a.
TURGIENIEW: — Taine jako zmysł krytyczny... Porównanie nie jest szlachetne, ale pozwólcie mi panowie porównać Taine’a z psem myśliwskim, którego miałem. Gonił, przystawał, cudownie wykonywał wszystkie gesty psa myśliwskiego... tylko nie miał węchu, musiałem go sprzedać.
— Taine — powiada starszy Goncourt — przysłał nam swoją książkę o Włoszech. Obrobił całe Włochy w trzy miesiące: obrazy, krajobrazy, towarzystwo — to towarzystwo tak nieprzeniknione — przeszłość, teraźniejszość, przyszłość... Szczęściem, istnieje wielka pobłażliwość dla lekkomyślności poważnych ludzi.
I znów zaczyna się rozmowa bez końca o Włoszech.
— Włochy! Wszystko, co jest piękne we Włoszech, kobieta, niebo, pejzaż — wszystko jest tam trzeźwo, brutalnie, materialnie piękne. Uroda kobiety to uroda pięknego zwierzęcia. Horyzont jest solidny. Pejzaż bez oparów marzenia. Nic nie ma owej mglistej dali, znamiennej dla krajów Północy.
— Tak, kobieta z Południa mówi tylko do zmysłów, oddziaływanie jej nie sięga dalej. Zwraca się jedynie do naszego apetytu.
GONCOURT: — Włochy budzą w końcu tęsknotę za szarym niebem. Deszcz wydaje się niemal ojczyzną. Paryż, tylko Paryż!
— Moja obserwacja z Rzymu, to że piękną krew wydaje jedynie nadmierna płodność. Jedynie rasy, ludy, dzielnice, które nie maltuzjanizują209, wyrzucają piękne dzieci w strumień powszechnej płodności.
— Nasze Południe to nieudane Włochy. Marsylia to jeszcze Włochy. Na afiszu operatora nagniotków widzi się portret Madonny.
— Jakież pan ma wrażenia z Paryża po powrocie?
— Uderzyły mnie gwałtowne zmiany fortun, śmierci młodych ludzi przepadających gdzieś tak szybko, tak cicho, bez rozgłosu. Och, bulwar zjada straszliwie dużo tych dandysów210, tych viveurów211. Spytać o nich po dwóch latach, same katastrofy, ruiny, samobójstwa, albo też rejterada212 w prowincjonalne pielesze...
— Wracając do płodności, w ogóle w produkcji ludzi jest mnóstwo tandety, ludzi robionych ryczałtem, z połową zmysłów, z ćwiercią świadomości. Można by rzec, że przyszli na świat po jednej z owych wielkich rzezi w średnich wiekach, kiedy rodzili się ludzie niedokończeni, z jednym okiem, albo z czterema palcami, tak jakby natura, śpiesząc się pokryć ubytki i dostarczyć na termin, partoliła ludzkość.
— Dziecko to osobliwy stwór. Doszedłem, że serce to jest rzecz, która nie rodzi się z człowiekiem. Dziecko nie wie, co to jest. To organ, który człowiek zawdzięcza życiu. Dziecko jest tylko sobą, widzi tylko siebie, kocha tylko siebie i cierpi tylko przez siebie. To najpotworniejszy, najniewinniejszy i najbardziej anielski egoista.
— Dziecko nie jest złe dla człowieka, jest okrutne dla zwierząt. Człowiek, starzejąc się, staje się mizantropem213 i współczującym dla natury.
— To szczególne — powiada Gautier — ja się wcale nie czuję ojcem. Jestem dobry dla swoich dzieci. Kocham je, ale wcale nie jak swoje dzieci... Siedzą przy mnie, rosną w moich gałęziach, to wszystko... Nie czuję się na tyle stary, aby to były moje dzieci... Czuję się młody, świeży... Nie mogę uwierzyć w swój wiek...
I znów książki.
— Czytałem świeżo — powiada Goncourt — wspomnienia spod Solferino214 przez szwajcarskiego lekarza. Wspaniałe, przejmujące! To piękniejsze, tysiąc razy piękniejsze od Homera, niż Odwrót dziesięciu tysięcy, niż wszystko. To jest prawda studiowana na żywym życiu, na okaleczonych, na umierających gwałtownie w pełni sił. Odkłada się tę książkę, przeklinając wojnę.
— Wspaniały rys do obrazu wojny. Po bitwie pod Isly, sępy, upite oczami trupów, które wyjadły — reszta nie była im dość zgniła — latają, chwieją się, padają na ziemię na kształt pijaków.
— Wojna? Chcecie wojny, przejrzyjcie osiemdziesiąt akwafort215 Goyi216. To koszmar. Och, ta straszliwa plansza niby upiór spotkany w księżycową noc w lesie: człowiek tkwiący na palu zastruganym z gałęzi, nagi, krwawiący, z nogami skurczonymi od bólu, z męką konania na twarzy, ze zjeżonymi włosami... I to ramię ucięte gładko, niby ramię posągu... A potem obróćcie kartę: usta, które wypluwają życie, żywi obrzygujący krwią trupy... I jeszcze obróćcie kartę: Hiszpania naga, żebracza, z nogami w ściekach ambulansu...
— Tak, geniusz okropności, to cały geniusz Hiszpanii. W tych akwafortach wypalonych niby żarem autodafé217, w tych planszach ostatniego wielkiego malarza Hiszpanii jest niemal Inkwizycja...
— Brrr! Powiem wam dla odmiany coś weselszego. Jak wam się podoba to spostrzeżenie Violet-le-Duc’a218. Wychodziliśmy wczoraj z domu, gdzieśmy byli na miłym obiedzie. Violet-le-Duc rzekł do mnie: „Aby wieczór był gdzieś przyjemny, trzeba aby pani domu miała kochanka, i aby owego kochanka nie było na tym wieczorze”.
I znów rozmowa przechodzi na kobiety i nie wiadomo jak, wędruje aż na Wschód. Sainte-Beuve oburza się na zwyczaj epilacji219 kobiet na Wschodzie. Saint-Victor wtrąca: „To musi przypominać księży podbródek”. I dialog kończy się wściekłym atakiem Sainte-Beuve’a na Wschód, który (powiada) kastruje i kaleczy wszytko.
Potem Sainte-Beuve, który jest melancholijnie nastrojony, skarży się na starość. Komplementują go, że nigdy nie był młodszy. On wykłada swoją teorię, że, począwszy od pewnego wieku, nigdy nie trzeba prosić młodej kobiety o miłość, ale o jałmużnę miłości; osiągnąć to, aby tolerowała niemłodego kochanka, aby go nie nienawidziła... Tak, to już wszystko, o co można prosić... dokończył z westchnieniem.
— Ale czy Sainte-Beuve kochał kiedy? — rzuca ktoś niedyskretny.
— Ja, widzicie — zwierza się bez trudu Sainte-Beuve — mam w głowie, nie wiem gdzie, tu albo tu (maca się po czaszce), przegródkę, szufladkę, którą zawsze boję się zanadto otworzyć. Wszystko co robię, moje prace, moje kupy artykułów, to po to, aby ją trzymać zamkniętą. Zatkałem ją, zawaliłem książkami, tak abym nie miał czasu zastanawiać się, abym nie miał czasu wychodzić z domu... Nie wiecie, co to jest — ciągnął z ożywieniem ale zarazem z głęboką melancholią wydzierającą się z głębi serca — nie wiecie co to jest czuć, że się nie będzie kochanym, że to jest niemożliwe... dlatego że człowiek jest stary... że byłby śmieszny... że jest brzydki...
— Zresztą — dodaje Sainte-Beuve — czy wy wiecie, ja nigdy nie spędziłem nocy z kobietą, z powodu mojej pracy. Nie miałem czasu. Poza tym, mój ideał to włosy, zęby, ramiona, no i reszta. Wszystkie elegancje daruję wam.
— Berlioz opowiadał komuś, że, będąc w domu, w górach, zakochał się, mając dwanaście lat, w dziewczynie dwudziestoletniej. Potem przeszedł wiele miłości, romantycznych, dzikich, dramatycznych, ale zawsze, w głębi, miał jakby głuchą pamięć pierwszego uczucia, do którego wrócił z pasją, odnajdując w Lionie swoją młodą dziewczynę, obecnie siedemdziesięcioczteroletnią. I teraz pisze do niej, opowiada jej wspomnienia swego dwunastoletniego serca, żyje tylko tą przeszłą miłością.
Rozmowa schodzi na kobietę i miłość, jak zawsze (powiadają Goncourci) rozmowa inteligentnych ludzi przy jedzeniu i piciu. Kiedy smak jej staje się trochę pieprzny, Turgieniew, z pewnym zdziwieniem barbarzyńcy, powiada, że co do niego, uprawia zawsze miłość bardzo naturalnie. Pytają go o najżywsze wrażenie miłosne, jakiego doznał w życiu; odpowiada:
— Byłem bardzo młody, byłem niewinny, ze wszystkimi pragnieniami, jakie się ma, mając piętnaście lat. Była u mojej matki pokojówka bardzo ładna, trochę głupia, ale było jej z tym bardzo do twarzy. Był to dzień wilgotny, miękki, dżdżysty — dzień erotyczny. Zaczynało się ściemniać. Naraz, ta dziewczyna podchodzi prosto do mnie i bierze mnie — zważcie, że ja byłem jej panem, a ona moją poddanką — bierze mnie za włosy na karku i mówi: „Chodź”.
To co nastąpiło potem, to było wrażenie podobne do wszystkich innych. Ale to słodkie wzięcie mnie za włosy z tym jednym słowem często staje mi w pamięci i myślę o tym i zawsze z uczuciem szczęścia.
— To raz — powiada ktoś — a drugi raz?
Turgeniew uśmiecha się do siebie i mówi:
— Wezwano mnie do Rosji, byłem w Neapolu, miałem już tylko pięćset franków. Nie było wtedy kolei żelaznych. Powrót był kłopotliwy i trudny i, jak się domyślacie, bez luksusów miłości. Znalazłem się w Lucernie na moście obok kobiety, która stała przy mnie: przyglądaliśmy się kaczkom, mającym plamę w kształt migdału na głowie. Wieczór był wspaniały. Zaczęliśmy rozmawiać, potem przechadzać się. Tak przechadzając się, zaszliśmy na cmentarz... Flaubert, znasz ten cmentarz?... Nie przypominam sobie, abym był kiedy w życiu bardziej rozkochany, bardziej podniecony, nagły... Kobieta położyła się na wielkim grobie...
FLAUBERT: — W górnym Egipcie, w noc czarną jak atrament, pośród niskich domów, wśród szczekania psów, które chcą człowieka rozszarpać, prowadzą cię do chatki nie wyższej od siedemnastoletniego chłopca. Tam znajdujesz leżącą w koszuli na ziemi kobietę, której ciało owite jest siedemkroć wielkim złotym łańcuchem, kobietę, która ma pośladki zimne jak lód. I wówczas z tą kobietą, nieruchomą i martwą w akcie miłosnym, doznaje się, wiecie, rozkoszy niewiarygodnej, takiej...
— Och, Flaubert, mój stary, to czysta literatura!
— Cóż jest wszystko — wykrzykuje Flaubert przyciskając ramię do piersi — cóż jest wszystko wobec ramienia ukochanej kobiety, którą tuli się na sekundę do serca, prowadząc ją do stołu?...
— To ciekawe — wtrąca Turgieniew, słuchając z oczami rozszerzonymi, prawie niespokojnymi — to ciekawe: mnie nie zdarza się przystąpić do kobiety bez uczucia szacunku, wzruszenia, zdumienia swoim szczęściem.. Wy nie znacie kobiety rosyjskiej? Szkoda... To by was zajęło... Kobieta rosyjska... jakby ją określić... to połączenie prostoty, tkliwości i nieświadomego zepsucia...
— Wujaszku Beuve, czy praca może zastąpić miłość?
SAINTE-BEUVE: — Et, krytyka... Też nie ma się czasu nic pokochać... Trzeba przeskakiwać z wieku na wiek... z rodzaju na rodzaj... nie trzeba się przywiązywać...
Rozmowa przechodzi na rodzaje literackie.
SAINTE-BEUVE: — Są rodzaje, które zdają się na wymarciu. Komedia wierszem jest skończona. Albo wiersze są niesceniczne, albo zmieniają się w prozę. Wszystko teraz pójdzie w powieść. To taka szeroka rama. To rodzaj, który da się nagiąć do wszystkiego... W dzisiejszej
Uwagi (0)