Darmowe ebooki » Felieton » Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:
— Mówicie o królach: posłuchajcie, co mi opowiadał ktoś, kto jadł po Sadowie231 obiad z królem pruskim. Pod koniec obiadu, król, płacząc z rozczulenia, wpół pijany rzekł: „Jakim cudem Bóg wybrał taką świnię jak ja, aby wyświnić ze mną taką chwałę dla Prus? ”

— Słyszałem od pewnego cudzoziemskiego generała, że Bismark, mówiąc mu o swoich zamiarach — jeszcze przed 1866 — i robiąc aluzję do króla, powiadał: „Zawlokę to ścierwo przed rów, i będzie musiał przeskoczyć!”.

Wszczyna się szeroka dyskusja historyczna, z której okazji pada tradycyjne słowo „benedyktyni”. Goncourt wzrusza ramionami:

— Też blaga! Zawsze mówi się ze czcią i podziwem o ich pracach. Zdawało się, że ci ludzie doprowadzili cierpliwość i sumienność do ostatnich granic. Otóż, przeglądałem w tych dniach listę rycin ojca Lelong. Niepodobna sobie wyobrazić katalogu równie niedokładnego i powierzchownego. Najmniejsza praca katalograficzna naszych czasów przewyższa go sto razy wiedzą i ścisłością. Stanowczo, historia, nawet w swoich ubocznych gałęziach, zaczyna się dopiero w XIX wieku. Benedyktyni to byli sobie rozkoszni epikurejczycy pracy, traktujący swoje badania niby sjestę między dobrym obiadkiem a niemęczącym spacerem. Popołudnie w rabelesowskim opactwie Telemy...

— Coś niby dziś panowie Akademicy?

SAINTE-BEUVE: — Akademia! Gdy chodzi o książki, gdy chodzi o nagrody, przychodzą do mnie. Nie znają ani jednego nowego nazwiska od dziesięciu lat. A przy tym Akademia ma jeden śmiertelny lęk, lęk przed cyganerią. Kiedy nie spotykali kogoś w swoich salonach, nie chcą go. To nie jest człowiek z ich świata...

— Aby zostać czymś, trzeba pochować dwie generacje, generację swoich profesorów i generację swoich kolegów szkolnych: — poprzednią i współczesną.

GONCOURT jakby do siebie: — Przeczytać paręset tomów starych autorów, sporządzić fiszki, noty, napisać dzieło o sposobie, w jaki Rzymianie obuwali się lub jedli, to się nazywa erudycja. Z tym jest się uczonym, jest się Akademikiem, jest się poważnym człowiekiem, ma się wszystko. Ale weź sobie wiek bliski nas, wiek olbrzymi, przetrząśnij górę dokumentów, trzydzieści tysięcy broszur, dwa tysiące gazet, wydobądź z tego wszystkiego nie monografię, ale obraz społeczeństwa, a będziesz tylko miłym szperaczem, kolekcjonerem, amatorem, plotkarzem. Dużo jeszcze wody upłynie, zanim francuska publiczność nabierze szacunku dla historii traktowanej w sposób zajmujący...

— Zarzucają mi — skarży się w innym kącie Gautier — że ja wciąż naciskam pedał w swoich artykułach, że wszystko wypycham na pierwszy plan. że wciąż chcę robić efekt. A ja doprawdy jestem nieszczęśliwy: wszystko u mnie wydaje mi się płaskie. Najbardziej kolorowe artykuły zdają mi się szare jak papier do pakowania. Walę czerwone, żółte, złote, paćkam jak wściekły, i nigdy nie wydaje mi się błyszczące. Ciskają mi na głowę klasyków, Moliera. Otóż, chcecie wiedzieć moją opinię o Molierze i o Mizantropie? To jest dla mnie ohydne. Mówię całkiem szczerze: to pisane jak świnia.

— Bluźnierca!

— Nie, ja Moliera nie czuję zupełnie. Jest w jego sztukach zdrowy rozsądek, gruby, plugawy...

— On śmie to mówić o Mizantropie! — woła ktoś zasłaniając twarz.

— Mizantrop — ciągnie niewzruszony Gautier — to szczere łajno... Muszę się panu przyznać, że ja mam bardzo nieszczęśliwą naturę. Kiedy w dramacie ojciec, odnalazłszy córkę, pociera jej twarz o guziki swojej kamizelki, mnie to jest absolutnie obojętne: widzę jedynie fałdy u sukni owej dziewczyny. Ja jestem natura subiektywna... Mówię panom to, co czuję. Nie napisałbym zresztą tego wszystkiego. Nie trzeba dyskredytować uświęconych arcydzieł. Ale Mizantrop to jest komedia z jezuickiego kolegium. Och, co za świństwo! Co za język! Jak to pisane! Ale cóż chcecie, nie mogę powiedzieć tego głośno; pozbawiłbym się chleba. I tak dostałem dziś list z obelgami, bo ośmieliłem się zestawić Tymona Ateńczyka Szekspira z Mizantropem.

Z Moliera rozmowa przechodzi na cały wiek XVII, który znajduje się na cenzurowanym:

— Och, jaki nudny wiek, jaki antypatyczny, jaki zły język w porównaniu z soczystym językiem wieku XVIII — wzdycha Goncourt.

— Ale La Fontaine232!

— Mnie bajka przypomina zawsze sceny wypchanych zwierząt w gabinecie historii naturalnej.

A Gautier ze zdwojoną werwą przypuszcza atak do Króla-Słońce, do Ludwika XIV233:

— Wieprz pocętkowany ospą jak warzecha234, i mały... To był istny karzełek ten wielki król. Wciąż tylko jadł i fajdał. Pełno łajna w tej epoce. I ograniczony! Ale cóż! płacił pensje, żeby go opiewano... Fistuła235 w zadku, druga w nosie komunikująca z podniebieniem... Wszystek rosół z marchwią wypływał mu tamtędy... To są historyczne fakty.

— Nie można słuchać takich potworności! Ludwik XIV, prawdziwe i zdumiewające wcielenie królewskości! Z siebie samego stworzył jej obraz. Utrwalił osobę króla tak, jak wielki aktor utrwala typ w teatrze!

— Wiecie jak Michelet dzieli panowanie Ludwika XIV: przed fistułą i po fistule.

GAUTIER: — Kiedy przeszłość religijna i monarchiczna zniszczeje zupełnie, może ludzie zaczną sądzić przeszłość literacką; może zdarzy się, że pomieszczą wyżej Balzaka od Moliera, i spostrzegą, że Wiktor Hugo jest największym poetą francuskim.

— Czytałem znów Wiktora Hugo. Uderzyła mnie przepaść, jaka istnieje dziś między artystą a publicznością. Niegdyś człowiek taki jak Molier był tylko myślą swojej publiczności, był — aby tak rzec — na jej poziomie. Dziś wielcy ludzie są wyżej, a publiczność niżej.

FLAUBERT: — Tak, Hugo to człowiek, w którego skórze najchętniej człowiek by się znalazł.

— Nie — odparł Sainte Beuve — w literaturze nie chciałoby się nie być sobą.... Chciałoby się przyswoić sobie pewne właściwości kogoś innego... ale zawsze zostając sobą.

FLAUBERT: — Ciekawe jest, że u Wiktora Hugo, który ma ambicję uchodzić za myśliciela, uderza brak myśli.

— Nie można mówić o myśli ani o braku myśli u niego. Hugo to natura. On, zamiast krwi, ma w żyłach sok, jak drzewo.

— Brak myśli byłby w istocie dziwny przy jego apetycie. Bo najwięcej myśli ma człowiek po obiedzie. Zdaje się, że żołądek wydziela myśl, niby rośliny, wypacające natychmiast liśćmi wodę, którą się je podlało.

— Ależ poezja...

NEFFTZER: — Poezja jest wtedy piękna, kiedy jest idea.

GAUTIER: — Ty nie mów do mnie. Tyś się pojednał z Bogiem, aby założyć dziennik... Pogodziłeś się ze starym.

Wszyscy się śmieją.

— Wiek XVIII to czas, który lubię najbardziej — powiada Sainte-Beuve. — Nie ma dla mnie piękniejszej epoki, niż pierwszych piętnaście lat panowania Ludwika XVI. I co za ludzie, nawet drugorzędni: Chamfort236, Rivarol237...

— Takie Myśli Chamforta to wspaniale zagęszczenie wiedzy życia, gorzki eliksir doświadczenia.

— A to powiedzenie Rivarola: „Bezbożność to niedyskrecja”... Hu, hu, to urocze, ciągnął Sainte-Beuve. A ten przyjaciel Talleyranda, którego gdy umierał, ksiądz spytał go, czy nie bluźnił kiedy przeciw Kościołowi. Odpowiedział: „Księże proboszczu, ja zawsze obracałem się w dobrem towarzystwie”. I wszyscy ci ludzie mieli filozofię, którą my powinniśmy mieć. Nie było mowy o nieśmiertelności duszy, o żadnych takich historiach: żyło się, jak można najlepiej, czyniąc dobrze i nie gardząc materią. Teraz zażywamy za wiele religii, bierze się ją w przesadnych dawkach.

KTOŚ: — Zważcie, że to mówi autor Port-Royal w siedmiu tomach...

SAINTE-BEUVE: — Autor Port-Royal, który zarządził, że ma być pochowany cywilnie.

Rozmowa schodzi na Port-Royal i jansenizm238.

SAINT-VICTOR: — Kretyni!

SAINTE-BEUVE: — Fryburg się w tobie odzywa, jezuito.

Na to Renan239 bierze w obronę „panów z Port-Royal” i rzuca pogląd, że naprawdę wielcy ludzie to ci, których się nie zna, o których się nie wie. Przyznaje, że podziwia w Port-Royal „inwokację do nieznanych”. Powiada w końcu, że szał produkcji, udzielania się, to jest wykwit naszego literackiego spodlenia i że istnieje na świecie jedyna rzecz prawdziwa i godna szacunku: świętość.

Na to powstaje straszliwy zgiełk, wszyscy mówią i krzyczą naraz, a wśród zgiełku rozlega się śpiewny głos Gautiera, który, obojętny na dyskusję, powtarza: „Ja jestem silny, podnoszę jedną ręką etc., i robię metafory, które się trzymają kupy. W tym jest wszystko”. W końcu stół uspokaja się.

GONCOURT do brata: — Och, ta nietolerancja wyznawców tolerancji! Przypomina się powiedzenie Duclosa: „Ci ludzie doprowadzą mnie do tego, że zacznę chodzić na mszę”.

Rozmowa wraca do wieku osiemnastego.

— A ta elegancja w heroizmie! Ot, w jakiejś bitwie za Ludwika XV, taki margrabia de Saint-Pern, widząc że jego pułk stoi pod gradem pocisków, mówi, sięgając spokojnie do tabakierki: „No i cóż, moje dzieci, to są armaty, strzela to, zabija, ot i wszystko”...

— Dzisiejsi wojskowi, choćby najsympatyczniejsi, są na dłuższą metę trochę nieznośni, przez pewien rodzaj tyranii, przez swój nawyk do komenderowania w rozmowie. I także są męczący przez nieustanne mówienie o swoim zawodzie, o tym wielkim zbiorowym ja, którym jest armia i zawsze armia...

— Bądź co bądź, granice sceptycyzmu...

— Trudno: jesteśmy wiekiem mistrzostwa w nieuszanowaniu.

— Jest pewna wielkość w naszym sceptycyzmie. W każdym razie być sceptykiem to licha droga do kariery. Czyż ironia, zrodzona ze sceptycyzmu, nie jest formułą najmniej dostępną dla gruboskórców, tępasów, głupców, dla masy? A przy tym to wieczne przeczenie, wątpienie o wszystkim, uraża złudzenia wszystkich, lub przynajmniej te, które wszyscy afiszują; uraża ich zadowolenie z ludzkości i z siebie.

— Pozostałoby wyrazić w literaturze współczesną francuską melancholię: melancholię nie samobójczą, nie bluźnierczą, nie zrozpaczoną, ale melancholię humorystyczną; smutek, który jest nie bez słodyczy i który śmieje się ironicznie, kątem ust. Melancholie Hamleta, Lary, Wertera, Renégo nawet, to są melancholie ludów północnych.

— Mnie to przeraża. Widzę po prostu jakieś odrętwienie mózgu i serca Francji, zmaterializowanej, ropiejącej, owrzodziałej... To musi trzasnąć. Wówczas to nie będzie tylko rok dziewięćdziesiąty trzeci! Wszystko w tym może zginąć...

— Sceptycyzm osiemnastego wieku był elementem jego zdrowia, my, dzieci wieku dziewiętnastego, jesteśmy sceptyczni gorzko, boleśnie...

— Wiek dziewiętnasty to zarazem wiek prawdy i blagi. Nigdy więcej nie kłamano i bardziej nie szukano prawdy.

— W osiemnastym wieku było towarzystwo, a towarzystwo to jeszcze najlepszy wynalazek człowieka — zakonkludował Sainte-Beuve.

— Och, towarzystwo! od dawna już dziennik zabił salon, publiczność zajęła miejsce towarzystwa. Ostatni salon, to był salon pani Récamier.

— Jak mnie ta pani Récamier nudzi! Istna madonna konwersacji!

— Cała wartość romantyzmu, to że wlał krew i dał kolor językowi francuskiemu umierającemu z anemii, ale ludzie, jakich stworzył, to marionetki.

— Rok 1830, piękny czas, epoka szlachetnych szaleństw! Dam wam przykład. Niejaki du Belloy miał przyjaciela, studenta medycyny na prowincji. Napisał raz do niego list: medyk, któremu list wydał się smutny, osądził, że przyczyną smutku jest z pewnością brak pieniędzy. Zebrał ile mógł i zawiózł przyjacielowi do Paryża. Tamten nie potrzebował pieniędzy, podziękował mu serdecznie, zapoznał go ze swoją kochanką i przez kilka dni nie rozstawali się. Naraz240 przyjaciel znikł. Do Belloy, nie widząc medyka, zachodzi doń; a było to właśnie w dzień premiery Marion Delorme. Zastaje go w łóżku, ale jak? ogolona głowa, brwi, broda, wąsy — potwór. Okazało się, że się zakochał w jego lubce i że chciał sobie uniemożliwić widywanie jej. Du Belloy wyciągnął medyka z łóżka i zaprowadził go na Marion Delorme, i omal sztuka nie padła przez niego, bo ile razy odwrócił się, aby demonstrować przeciw protestom klasyków, publiczność parskała śmiechem na widok jego głowy...

Kiedy, pod koniec obiadu, większość obecnych oddaje się paleniu, ktoś zaczyna filozofować:

— Istnieje antagonizm między tytoniem a kobietą. Jedno osłabia drugie, do tego stopnia, że ludzie zakochani porzucają tytoń, bo czują lub wyobrażają sobie, że tytoń obniża ich pragnienie lub możność.

— W sumie miłość jest aktem grubo materialnym w porównaniu z uduchowieniem fajki.

SAINTE-BEUVE: — Nie palić to wielka próżnia w życiu. Człowiek jest zmuszony zastępować tytoń innymi rozrywkami... zbyt naturalnymi... które nie towarzyszą mu do końca...

Mówi to z uśmiechem żalu i swawolnej melancholii, po czym, nie zmieniając tonu, zaczyna mówić o samobójstwie jako o nagłym i dobrowolnym opuszczeniu bytu, na sposób starożytnych, zamiast żeby być świadkiem śmierci każdego ze zmysłów, każdego z organów — i żałuje, że nie ma odwagi się zabić.

— Pewien jegomość, Włoch, mający sto tysięcy renty, jednego dnia pożegnał przyjaciół, znajomych, świat, uprzedzając, że jedzie w góry umrzeć. Kazał sobie zbudować dom, wziął do posługi ogrodnika, który mu coś tam pitrasił do jedzenia, i tak, nie widząc i nie przyjmując nikogo, przebył tam siedem lat w białym krawacie, na wysokości, gotując się do odlotu.

— Były na świecie wszystkie systemy, wszystkie religie, idee. Jakim cudem nie powstała w żadnej epoce, w żadnym zakątku ziemi, sekta mędrców głoszących zagładę życia wobec jego okrucieństwa i niedoli? W jaki sposób nie przyszło nikomu do głowy głosić koniec ludzkości nie tylko przez poniechanie płodzenia, ale przez wynalazek najłagodniejszego samobójstwa, jakiegoś gazu rozweselającego, który by zmienił w wybuch śmiechu przejście z bytu do niebytu?

— Pod koniec osiemnastego wieku, w epoce rewolucyjnej, istniało tajne towarzystwo — wielki Condorcet należał do niego — którego członkowie nosili w pierścionku dawkę trucizny na nieprzewidziany wypadek, aby umknąć hańbiącego końca.

— Ale skąd nam wujaszek Beuve podsuwa takie czarne myśli?

SAINTE-BEUVE: — Zmęczony jakiś jestem... Źle pracuję... Zaczynam sypiać w dzień...

— Kiedy Sainte-Beuve ma zamiar uciąć sobie drzemkę w ciągu dnia, mówi swojej gospodyni: „Gdyby przyszedł papież, powie pani, że mnie nie ma w domu, a gdyby zmartwychwstała moja nieboszczka matka, poprosi pani niech zaczeka”.

— Wszyscy odczuwamy zmęczenie. Może to uczucie, że jakiś świat się kończy?

— Świat skończy się w dniu, w którym młode panny przestaną się śmiać ze skatologicznych241 żartów.

— Co zabije dawne społeczeństwo, to nie filozofia ani wiedza. Zginie nie od wielkich i szlachetnych ataków myśli, ale po prostu przez niską truciznę, przez żrący kwas francuskiego dowcipu, ironii.

GONCOURT: — Tak, boję się, że koncept zabije u nas wszystkie heroiczne idiotyzmy, a narody, które ich nie mają, skazane są na śmierć...

*

Idąc wolno do domu, zostawszy sami, Edmund i Juliusz znęcają się po trosze nad tym obiadem, do którego tak są przywiązani.

— I pomyśleć, że to jest zebranie najniezależniejszych umysłów Francji! Co za ubóstwo własnych, naprawdę własnych myśli! Co za mieszczański lęk przed przesadą!

— Omal nas dziś nie ukamienowali, dlatego żeśmy twierdzili, iż Hebert, którego pism zresztą nikt nie czytał, miał talent. Jako dowód, że nie miał talentu, Sainte-Beuve wytoczył fakt, że współcześni go nic uznawali!

— Tak, to są lokaje utartych poglądów; przesądu, który ma siłę prawa; lokaje Homera

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz