Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖
Francja, druga połowa XIX wieku. Najwybitniejsi francuscy intelektualiści — pisarze, uczeni, filozofowie — spotykają się, by prowadzić dysputy na wszelkie tematy.
Komentują bieżące wydarzenia polityczne, kulturalne, najnowsze prądy literackie, filozoficzne myśli oraz nowinki z wielu różnych dziedzin. Ich spotkania odbywają się przy wykwintnych obiadach, którym towarzyszy filozoficzno-intelektualna atmosfera. Tadeusz Boy-Żeleński odtwarza ich świat w zbiorze felietonów Obiad literacki na podstawie Dzienników braci Edmunda i Juliusza Gouncourtów, którzy byli uczestnikami obiadów. Oprócz nich pojawiali się m.in. Saint-Beuve, Gautier, Gavarni, Flaubert, Berthelot i inni. Autor zbioru we wstępie stwierdza, że spotkania te doskonale oddawały intelektualno-towarzyską atmosferę epoki. Obiad literacki po raz pierwszy został wydany w 1934 roku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
I znów rozmowa schodzi na technikę pracy.
GAUTIER: — Ja prawie nigdy nie pracuję w domu, najczęściej w drukarni. Zapach farby drukarskiej podnieca mnie; tylko wtedy mogę pisać. A także i przymus, że muszę oddać skrypt. Tak, tam mi się najlepiej pracuje. Tylko tak mógłbym napisać powieść: podczas pisania składaliby mi ją po dziesięć, po dwadzieścia wierszy. W korekcie człowiek zyskuje sąd. Rzecz staje się bezosobista. podczas gdy rękopis, to jestem ja, to moja ręka...
JULIUSZ GONCOURT: — Ja na wsi prawie zupełnie nie mogę pracować. Czuję się chmurą, która przepływa, liściem, który się porusza, wodą, która się toczy. Nie jestem już myślą...
— Ja także — sekunduje mu Edmund. — Natura jest dla mnie wrogiem. Wieś wydaje mi się śmiercią. Zieleń, to niby wielki cmentarz, który czeka. Te rośliny krzewią się, zielenią tym, co umiera. To słońce, które błyszczy roześmiane, jasne, to wielki fabrykant zgnilizny. Drzewa, niebo, woda. wszystko robi na mnie wrażenie miejsca na cmentarzu wynajętego „na czas”, gdzie ogrodnik odnawia po trochu kwiaty na wiosnę i gdzie umieścił basen ze złotymi rybkami...
— Tak, nie ma nic mniej poetycznego niż natura i rzeczy naturalne. Urodzenie, życie, śmierć, te trzy przygody bytu, to są operacje chemiczne. Ruch animalny organicznego świata, to jest rozkład i przetwór nawozu. To człowiek rzucił na tę całą nędzę materii zasłonę, obraz, symbol, uszlachetniające uduchowienie.
— Cóż za blaga twierdzić, że natura jest lekcją i źródłem dobroci. Dobroć! ależ to jest utwór człowieka i jego najcudowniejsze, najbardziej — powiedziałbym z przyzwyczajenia — boskie dzieło wbrew naturze.
— Ja, gdybym był bogaty — powiada Juliusz — kazałbym sobie sporządzić na lato pejzaż, pejzaż bardzo dobrze namalowany i chłodzony sztucznym wiatrem.
— Znałem jegomościa, który, spytany czy lubi wieś na wiosnę, odpowiedział: „Ależ przeciwnie, na wiosnę ubóstwiam Paryż; dni robią się dłuższe, to najlepsza pora, aby oglądać dziewczęta wychodzące z magazynów”. Słyszysz, wujaszku Beuve?
Odpowiadając Gautierowi, ktoś zachwala mu regularne życie: iść spać o ósmej wieczór, wstawać o trzeciej rano, pić dwie filiżanki czarnej kawy i pracować ciągiem do jedenastej.
Stary Théo przeciąga się i odpowiada: — Och, ja bym oszalał! Budzę się z tego, że mi się śni, iż jestem głodny. Widzę czerwone mięsiwa, wielkie stoły z jadłem, bajeczne uczty... Mięso wyciąga mnie z łóżka. Po śniadaniu — palę. Wstaję o wpół do ósmej, w ten sposób schodzi mi czas do jedenastej. Wtedy wlokę się do fotela, siadam, przyrządzam papier, pióra, atrament, narzędzie tortury... Nudzi mnie, zawsze nudziło mnie pisać, a przy tym to takie niepotrzebne!... No i piszę, piszę, jak pisarz publiczny... Nie szybko, ale ciągiem, bo ja, widzicie, nie staram się robić lepiej. Napisać stronicę, czy artykuł, to sztuka od jednego razu, to tak jak zrobić dziecko — albo jest, albo go nie ma. Nigdy nie myślę o tym, co mam napisać. Biorę pióro i piszę. Jestem pisarz, muszę znać swój fach. Czuję się przed ćwiartką papieru niby klaun na trapezie... Grunt że znam dobrze składnię, siedzi mi mocno w głowie. Ciskam zdanie w powietrze jak kota, i jestem pewien, że spadnie na cztery łapy. To bardzo proste; trzeba tylko mieć w palcach składnię. Zakładam się, że nauczę pisać każdego. Mógłbym otworzyć kurs pisania felietonu w dwudziestu pięciu lekcjach. Pokażę wam swój rękopis: ani jednej poprawki, ani jednego skreślenia.
— Michelet powiada, że najlepiej pracuje mu się na korekcie. Mówi, że korekta to jest „myśl oświecona”. Dziwi się, jak bez tej mechanicznej podniety pisania starożytni mogli biec za myślą we wszystkich jej przeobrażeniach. On umie myśleć tylko z piórem w ręku.
— Kiedy byłem młody — zwierza się Flaubert — byłem tak próżny, że, znalazłszy się w publicznym domu z przyjaciółmi, wyszukiwałem najbrzydszą dziewczynę i brałem ją przy wszystkich, nie wypuszczając cygara z ust. Nie sprawiało mi to żadnej przyjemności, jedynie dla popisu...
— Kiedy był młody! — mruczy Goncourt do sąsiada. — Została mu ta dziecinna próżność dotąd. Byłem świadkiem, jak się pokłócił straszliwie z rzeźbiarzem Jacquart, upierając się, że w czasie podróży egipskiej miał więcej wszy od niego.
— Wszystko u niego jest „naj”: nikt się tak nie kochał jak on, etc. Ileż razy powtarzał to opowiadanie, jak omal nie utonął gdzieś nad morzem, aby ucałować psa neufundlanda w miejsce, gdzie jego ukochana zwykła go całować.
— Ta jego próżność sprawia, że, przy naturze bardzo otwartej, nigdy nie jest zupełnie szczery w tym, co mówi, jak czuje, cierpi, kocha...
— Nie obmawiajcie.
— Ba, w gruncie obmowa jest najsilniejszym węzłem towarzyskim.
GONCOURT: — Och, ja o Flaubercie nigdy nie powiem nic złego. Pośród literatów, z którymi mieliśmy do czynienia, znam tylko jednego człowieka zupełnie czystego, w najwyższym znaczeniu słowa — to Flaubert, który, jak wiadomo, ma zwyczaj pisać książki rzekomo niemoralne...
— Mówicie o próżności: kaduk188 wie, gdzie ją człowiek lokuje. Kiedyś widziałem księcia de Morny, bladego, z trzęsącymi się wargami. Grano w salonie jego bluetkę189. Z pewnością bardziej był wzruszony, niż w dniu zamachu stanu, drugiego grudnia.
— Wówczas, kiedy to mówił dyrektorowi policji: „Jeśli dostaniecie w ręce Wiktora Hugo... możecie z nim zrobić, co chcecie”...
Rozmowa schodzi na powieść pani Colet190 Ona i on, gdzie Flaubert jest straszliwie „urządzony” przez ex-kochankę. Nie ma w nim goryczy ani urazy do tej kobiety, która poiła go swoją opętaną miłością.
— Tak, jest we Flaubercie jakaś soczystość, która każe mu się lubować w tych kobietach o rozpętanych i egzaltowanych191 zmysłach.
— Jednego dnia dopadła mnie w domu w Rouen, zażądała wyjaśnień w obecności matki. Matka zawsze zachowała w duszy — niby ranę zadaną jej płci — pamięć twardości syna dla kochanki. (Po chwili) — Tak, to jedyny czarny punki między matką a mną.
— Ale kochałeś tę kobietę.
— Przyznaję, kochałem ją jak wściekły. Kochałem ją tak, że raz byłem bliski zabicia jej; tak bliski, że w chwili, gdym kroczył ku niej, miałem jakby halucynację procesu, słyszałem jak trzeszczy pode mną ławka w sądzie karnym.
Dodaje, że dziadek jego ożenił się w Kanadzie, jest w jego żyłach nieco krwi czerwonoskórych z ich gwałtownością.
— No i znalazłeś się na ławie oskarżonych, ale za książkę...
— Za książkę, o której biskup Dupanloup mówił do Dumasa: „Jak pan znajduje Panią Bovary? spytał. — Piękna książka. — Arcydzieło, proszę pana, arcydzieło dla kogoś, kto spowiadał na prowincji”.
GONCOURT: — Okropny jest zawód literata. Pisze się z przeczuciem, że tyle wysiłków, starań, pracy nad stylem, uzyska jako nagrodę grzywnę albo więzienie, a może pozbawienie praw obywatelskich, że się będzie pohańbionym przez urzędników francuskich zupełnie tak, jakby człowieka przyłapali na plugawym uczynku.
FLAUBERT: — Cóż robić: mówiłem już, sądy nasze są klasyczne, tym samym wstydliwe...
GONCOURT: — Klasyczne i wstydliwe! Zabawna rzecz — i nikt, zdaje się, tego nie zauważył — że wielki pomnik literacki attycyzmu, wykwintu, lotnego ducha Aten, słowem Arystofanes192, jest zarazem najgrubszym pomnikiem sprośności wszystkich ludów. Łajno jest tam solą attycką193 i łajno jest tam bogiem śmiechu. Niechże mi kto gada o wybrednym smaku widzów Chmur, Lizystraty, Żab! Dobre sobie! Delikatny smak, to jest deprawacja, która przychodzi powoli i której nigdy nie znają młode ludy. Jedynie u ludów zużytych, którym nie wystarczają już żelazne ławki i wanny z marmuru, u ludów o ciałach miękkich i znużonych, u ludów melancholicznych i niedokrewnych, dotkniętych chorobami starości, niby drzewa owocowe, które za wiele rodziły...
— Ba, człowiek potrzebuje w pewnych momentach wydzielać trywialności języka, zwłaszcza pisarz, ten ubijacz piany z chmur, w którym materia uciskana przez mózg mści się niekiedy.
— Dla mężczyzny język, którego używa, nie ma znaczenia, spływa po nim; ale kobietę cynizm wyrazu, wyuzdanie stów deprawują zawsze.
— Czy wiecie, że w klasztorach żeńskich wolno mieć kota, ale nie wolno mieć kotki. Kot załatwia swoje sprawy miłosne poza domem, natomiast boją się, że widok ciąży, porodu, macierzyństwa, mógłby obudzić ciekawość miłości. Opowiadała mi to młoda panna, która spędziła dwa lata w klasztorze w Rouen.
— Malleville, przyjaciel Mériméego, wykradł zakonnicę, żył z nią trzy dni: kiedy się dowiedziała, że jest protestantem, tak się wzburzyła, że się rozchorowała na żołądek.
Ale znów rozmowa barwi się reminiscencjami194 klasycyzmu.
— Ciekawa jest ta pogarda starej Grecji dla Rzymu z czasu Augusta, dla Rzymu wytwornego, który jej się wydawał barbarzyński i o którym ani Lukian195...
— Och, Lukian, mówmy o Lukianie. Cóż to za zdumiewająca nowoczesność! Ten schyłkowy Grek ze zmierzchu Olimpu jakże nam jest bliski duszą, myślą. Jego ateńska ironia daje przedsmak paryskiej blagi. Jego dialogi kurtyzan, to wręcz nasze obyczaje. Jego dyletantyzm artystyczny, jego sceptycyzm, jakże są dzisiejsze. Nawet jego styl ma nasz akcent. Te słowa mogłyby się rozlegać na bulwarach. Kiedy czytam Lukiana, mam uczucie, że to dziadek Heinego: greckie wyrazy wracają w niemieckim narzeczu, przysiągłbym, że obaj widzieli kobiety z fiołkowymi oczami. Więc co powiadasz, Lukian?
— Powiadam, że ani Lukian, ani Dionizy z Halikarnasu196, umiejący tak ładnie mówić o rzeczach rzymskich, nie ośmielają się wspomnieć rzymskich pisarzy ani artystów. To pogarda wytwornej cywilizacji dla narodu żołdaków, pogarda, której subtelny wyraz widzimy u owej kurtyzany, wzdragającej się podzielić łoże z pyszałkowatym rębajłą. Miałaby uczucie, że śpi z katem.
GONCOURT: — Stary Barrière opowiadał nam kiedyś rzecz przejmującą. Widział, na placu de Grève, skazańca z krótko uciętymi włosami: w chwili, gdy go obracano twarzą do gilotyny, włosy stanęły mu dęba na głowie zupełnie widocznie. A przecież był to człowiek, który, zapytany po wyroku, czego sobie życzy, odpowiedział: „Pieczyste i kobietę”.
— Henry Monnier, jako urzędnik ministerstwa sprawiedliwości, sporządzał kosztorysy kata. Tam miał za szefa niejakiego Petit, który mu pozował do typu pana Prudhomme.
Na to Gavarni opowiada bardzo plastycznie ceremonię wieszania w Londynie. Pada drobny deszczyk — zawsze pada deszcz kiedy wieszają — pacjent w gumowym palcie i w bawełnianej czapce, pastor anglikański czyta mu coś, podczas gdy wśród publiczności roznoszą słodycze...
— Nie wiem czemu, przypomina mi to ślub cywilny, którego raz byłem świadkiem.
— Saint-Victor, to coś dla twojego Anglika-sadysty.
— Mówcie o tym Flaubertowi. Margrabia de Sade197, to jego mania.
FLAUBERT: — Sade, to ostatnie słowo katolicyzmu. Ale rozumiejcie mnie dobrze. To duch inkwizycji, duch tortury, duch średniowiecznego kościoła, wstręt do natury. Zauważyliście, że w całym markizie de Sade nie ma ani jednego drzewa, ani jednego bydlęcia?
— Bydlę to on sam i nie mówmy o nim więcej.
— Są jeszcze ludzie naprawdę uczuciowi. Na przykład generał Sebastiani, który, kiedy mu przyniesiono wiadomość o zamordowaniu jego córki, rzekł: „Chwileczkę... żeby to nie zaszkodziło memu zdrowiu”...
Rozmowa schodzi na kolekcję, jaką gromadzi Flaubert; twierdzi, że mu jest potrzebna dla jego twórczości. Świeżo wcielił do niej pisemną spowiedź pederasty, który zabił z zazdrości swego kochanka i którego zgilotynowano w Hawrze; spowiedź pełną szczegółów równie intymnych, jak nabrzmiałych namiętnością. Na to Goncourt:
— Można by zrobić ładne wydawnictwo z takich dokumentów, pod tytułem: Sekretne archiwa ludzkości...
— Bądź co bądź — mówi ktoś — wolałbym, aby nasz obiad mniej był podobny do sekretnego archiwum. To nie dodaje apetytu...
Śmierć księcia de Morny. Doktor Robin zaczyna mówić o ciężarze mózgu jako o znamieniu inteligencji. Prawidłowy mózg — powiada — wały 1350 do 1400 gramów; mózg ważący 1100 jest prawie zawsze mózgiem idioty. Mózg księcia de Morny ważył 1600 gramów.
SAINT-VICTOR: — Ileż w takim razie ważył mózg Goethego?
GONCOURT: — Kto wie, czy mózg jakiego Rotszylda nie waży tyle, co mózg Aleksandra Wielkiego i czy talenty uważane za niższe — na przykład finansisty w porównaniu ze zdobywcą albo z pisarzem — nie są produktem tych samych i równowartościowych organów?
Wyjątkowo Sainte-Beuve się spóźnił: zanim przyjdzie, obmawia się po trosze Sainte-Beuve’a.
— Ileż on faz przeszedł — powiada ktoś. — Najpierw uwielbiał Wiktora Hugo: najlepsze wiersze, jakie napisał, pisane są do — jego żony. Potem saint-simonista; potem mistyk, o mało że nie chrześcijanin. A teraz...
— Trzeba słyszeć Montalamberta198, jak mówi o Sainte-Beuvie w jego dzisiejszej fazie. On to nazywa: „fatalnie myślący”, materialista — taki, „jacy zdarzają się tylko wśród lekarzy”. Istniał — powiada dobry Montalambert — zawsze racjonalizm, sceptycyzm; ale czysty materializm to rzecz, której się nie spotykało.
SOULIÉ: — Trzeba rozróżnić dwóch Sainte-Beuve’ów. Jeden, który pracuje na górze w swoim gabinecie, parając się najwyższymi sprawami ducha, i drugi przy stole, w towarzystwie swojej kochanki, swojej kucharki i dwóch pomywaczek. W tym otoczeniu robi się z niego łyk199, obcy wszystkim ideom które analizował na górze, ściągnięty do poziomu babskich plotek i babskiej paplaniny.
GAUTIER: Sainte-Beuve to higrometr200, wskazuje idee panujące w literaturze, jak kapucyn z budki wskazuje czas na barometrze.
GONCOURT: — A jego metody! Byłem raz świadkiem dyskusji na temat dzieła Thiersa201; wszyscy obecni godzili się, że to historyk bez cienia talentu. Jeden Sainte-Beuve bronił go: „To taki sympatyczny człowiek, taki inteligentny... Ma takie wpływy”. I dopieroż opisuje sposoby, w jakie Thiers buja izbę, jak urabia posłów... To są zawsze metody argumentacji Sainte-Beuve’a. Kiedy ktoś powie: „Mirabeau202 zdradził”, on na to: „No tak, zapewne, ale on tak kochał Zofię”... I zacznie malować obraz jego namiętności. We wszystkich i ze wszystkimi, zawsze tak samo.
JULIUSZ GONCOURT, do brata: — To człowiek wszystkich kompromisów. W gruncie rzeczy, nasza niezależność wobec wszystkiego, co oficjalne, uświęcone, akademickie, niepokoi go, burzy jego nawyki, religie, zabobony. Uważa nas za osobliwych pasażerów, dezynwoltura203 nasza przeraża go po trosze. Nigdy pogląd jego nie jest wolny od czołobitności wobec polityki, nigdy nie zdobędzie się na niezawisły sąd o ludziach władzy...
— Byłem kiedyś świadkiem jego pochwały księcia Pasquier. — Jeżeli umrę przed panem — powiedziałem mu — niech mnie Bóg broni przed pańską pochwałą.
GAUTIER: — A iluż on rzeczy nie rozumie! Ot, napisał o mnie artykuł, bardzo miły, bardzo pochlebny, ale nawet nie wspomniał o książce, w którą włożyłem najwięcej siebie, o Emaliach i Kameach. Wmawia we mnie jakieś akcenty miłosne, sentymentalne, elegijne, którymi się brzydzę.
Uwagi (0)