Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖
Francja, druga połowa XIX wieku. Najwybitniejsi francuscy intelektualiści — pisarze, uczeni, filozofowie — spotykają się, by prowadzić dysputy na wszelkie tematy.
Komentują bieżące wydarzenia polityczne, kulturalne, najnowsze prądy literackie, filozoficzne myśli oraz nowinki z wielu różnych dziedzin. Ich spotkania odbywają się przy wykwintnych obiadach, którym towarzyszy filozoficzno-intelektualna atmosfera. Tadeusz Boy-Żeleński odtwarza ich świat w zbiorze felietonów Obiad literacki na podstawie Dzienników braci Edmunda i Juliusza Gouncourtów, którzy byli uczestnikami obiadów. Oprócz nich pojawiali się m.in. Saint-Beuve, Gautier, Gavarni, Flaubert, Berthelot i inni. Autor zbioru we wstępie stwierdza, że spotkania te doskonale oddawały intelektualno-towarzyską atmosferę epoki. Obiad literacki po raz pierwszy został wydany w 1934 roku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
— Prostytucja to zemsta ludu na bogaczach...
— Artyści nie powinni nic mówić na te panie. To dziś mecenaski sztuki: zamawiają obrazy, dekorują salony...
— Haha! Kiedyś Herbertowi wpadło poradzić się księżniczki Matyldy, czy ma przyjąć zamówienie Paivy. Oburzyła się: „Malarz tej miary miałby pracować dla takiej kobiety! Taka łajdaczka bawi się w protektorkę sztuki!” i w końcu najwyższy argument: „Ależ pan nie mógłby do niej zaprowadzić swojej matki, aby obejrzała pańskie obrazy!”
SOULIÉ: — Tak, tak, matki. W końcu sformułowała to księżniczka w ten sposób: „Może pan robić dla tych pań, co pan zechce, o ile to jest gratis; ale z chwilą, gdy wchodzą w grę pieniądze...!”
— Księżniczka zwróciła się z tym do Souliégo, myśląc że ją poprze, ale ten cynik odpowiedział, że Rafael131 pracowałby dla każdej kobiety swego czasu.
SOULIÉ: — Cóż chcecie? Ja nie mam zasad.
— Skończyło się na tym, że księżniczka wstała, oświadczyła iż życzy nam dobrej nocy i wyszła mówiąc: „Doprawdy, wobec waszej pobłażliwości, gdybym miała drugi raz się urodzić, chciałabym być puszczalską, szelmą”.
— Często uczciwe kobiety mówią o błędach innych kobiet jak o czymś, co im ukradziono...
— Cóż za urocza renesansowa kobieta, ta Małgorzata Nawarska w skórze Napoleonki! Ta prostota, szczerość, szorstkość nawet... mieszanina męskości z kobiecą delikatnością... typ księżniczki XIX wieku.
— Ona ma prześliczny uśmiech, uroczy uśmiech ludzki, kryjący wiele rzeczy. Trzeba było widzieć ten uśmiech na jej wargach, kiedy wczoraj mówiła do Sainte-Beuve’a: „Och, panie de Sainte-Beuve, jeśli kiedy przepatrzą nasze korespondencje, okaże się, żeśmy podawali rękę sporej ilości łajdaków...
— Któż temu winien? Można się posługiwać łajdakami — powiada La Bruyère — ale użytek ich powinien być oględny132. Może teraz używają ich bez umiarkowania?
GONCOURT: — Księżniczka sama nie wie, jakie usługi jej salon oddaje Tuilleriom, ile rozbraja gniewów i nienawiści, jakim jest tamponem między rządem a ludźmi, którzy mają pióro w ręku... Flaubert i my, gdyby nas nie była kupiła, aby tak rzec, swoim wdziękiem, swoją uprzejmością...
— Zatem, księżniczka oburzona jest, jak mówi, tryumfem tych dziewek, u których zajadają trufle filozofowie, pisarze, uczeni, a które nie mają na usprawiedliwienie talentu i nazwiska jakiejś Rachel.
— Cóż chcecie, tak już jest. Kobiety z towarzystwa rywalizują z nimi, naśladują ich mody...
— Dwaj moi przyjaciele, których i wy znacie, byli pewnego wieczora w Maison d’Or. Przyszła im ochota ożywienia kolacji kobiecym towarzystwem. Dzwonią nadaremno, wreszcie jeden z nich wychyla się przez schody, aby krzyknąć na Strzelca. Widzi go zatopionego w książce. Zaciekawiony, pyta go co czyta. „Czytam to, co Jego Eminencja kazał mi czytać — powiada chłopak z poczciwą miną. — Co za Eminencja? — Biskup z Nancy, skąd pochodzę. Powiedział mi: „Jedziesz do Paryża, to siedlisko zguby... Czytaj Tertuliana”. Czytam więc Tertuliana”. Ten człowiek czytał Tertuliana na schodach w Maison d’Or, między dwoma kursami do rajfurki133. Nigdy wyobraźnia nie wyroi nieprawdopodobieństw, jakie stwarza życie!
— Życie w Paryżu. Nieraz myślałem, ile nienapisanych dramatów rodzi jedna noc w Paryżu, ile miłości, i zbrodni, i śmierci!
— Słyszałem kiedyś od pielęgniarki szczegóły tyczące pogrzebów w Paryżu. Nic tak nie maluje cynizmu i sknerstwa bogaczy. Opowiadała mi, że widziała na własne oczy, jak pewnego młodzieńca z wielkiego domu pochowano w starym kostiumie pierrota134.
— Czy kto pomyślał kiedy, co za jednostką moralną może być syn właściciela bajzlu, poczęty tuż po wydaniu przez ojca rozkazu, żeby gościowi doliczono numer gabinetu do rachunku za kolację?
— To bardzo skomplikowane.
— Paryż się zmienia, Paryż ginie. Kiedyś zabłąkałem się na przedmiejskie bulwary, jakże to wszystko odmienione. Domy publiczne ze swymi matowymi i oświetlonymi szybami podobne są do barów w Nowym Yorku.
— A bal w Ermitażu135! Nie ma już ani jednego ładnego buziaka. Pieniądz zgarnia wszystko, zrywa wszystko w kwiecie, zmienia w loretkę każdą ładną dziewczynę z ludu.
GAUTIER: — To już nie Paryż, który znałem. To Filadelfia, Petersburg, wszystko co chcecie, tylko nie Paryż.
— I tak Paryż pozostanie prawdziwym klimatem czynności ludzkiego mózgu...
EDMUND GONCOURT: — Mnie interesują tylko paryżanie... Prowincja, chłopi, słowem cała reszta ludzkości, to dla mnie historia naturalna.
— Ja już mam dość Paryża. W Paryżu jest się doprawdy tylko trzecią częścią samego siebie. Osiada w człowieku tyle wrażeń, myśli, idei cudzych, że od czasu do czasu jadę do Bretanii po to, aby odbudować swoją osobowość i być sobą, zupełnie sobą!
— Paryż, chcecie jeszcze coś paryskiego? Słyszałem, że usunięto paru internów136 ze szpitala za to, że sprzedawali skórę z piersi kobiecych introligatorowi, który ma za specjalność oprawianie pornograficznych książek.
GONCOURT: — E, pod tym względem Paryż zawsze będzie niczym wobec naszych sąsiadów zza morza. Widziałem dziś może odbiorcę tych książek, monstrum, jednego z ludzi, którzy są na krawędzi przepaści. Widziałem poprzez niego, niby przez rozdartą zasłonę, okropną głąb, ohydę zblazowanej137 arystokracji pieniądza, owej angielskiej arystokracji wnoszącej w sprawy miłości element okrucieństwa, sycącej się tylko cierpieniem kobiet. Pamiętasz, Saint-Victor, tobie pierwszemu przedstawiono na balu Opery tę figurę.
SAINT-VICTOR: — A, nasz Anglik, w istocie miły pasażer. Oświadczył mi z prostotą, że w Paryżu nie ma zabawy, że Londyn jest pod tym względem nieskończenie wyższy, że jest tam bardzo przyzwoity zakład mistress Jenkins, gdzie znajdują się dziewczynki trzynastoletnie i młodsze, którym się z początku daje lekcje, a potem się je ćwiczy — och, te młodsze nie bardzo mocno, ale starsze zupełnie mocno. Można im także wbijać szpilki, nie bardzo długie, ledwo tycie — i pokazywał na końcu paznokcia. „Tak, widzi się krew”. Młody Anglik mówił to bardzo spokojnie i dodał: „Ja mam gusty okrutne, ale ograniczam się do ludzi. Swego czasu, wynająłem z przyjacielem za grube pieniądze okno, aby widzieć jak wieszają pewną morderczynię. Mieliśmy z sobą kobiety, aby z nimi... no, rozumie pan, w chwili gdy będą wieszali. Nawet kazaliśmy prosić kata, aby podniósł tamtej trochę spódniczkę przy wieszaniu. Ale w ostatniej chwili królowa ją ułaskawiła. To bardzo nieprzyjemne”...
GONCOURT: — Dziś Saint-Victor zaprowadził nas do tego przyjemniaczka. Trzydzieści lat, łysy, skronie wzdęte jak pomarańcze, oczy błękitne jak stal, skóra cienka z delikatną siecią żyłek, głowa młodego księdza nawykłego do ekstazy, wytworny, grzeczny, łagodny. Pokazuje nam kolekcję książek erotycznych, wspaniale oprawionych...
— Jest tam Meibomius: Pożytek biczowania w małżeństwie i miłości, oprawny przez jednego z pierwszych introligatorów paryskich, z klamrami przedstawiającymi phallusy, trupie głowy, narzędzia tortur...
— Sam dał introligatorowi rysunki — powiada. — Z początku rzemieślnik wzdragał się to wykonać... „Wówczas — mówi — pożyczyłem mu swoich książek... Teraz żona jego jest bardzo nieszczęśliwa... On ugania się za małymi dziewczynkami... Ale ja mam swoje klamry”.
— Pokazał nam książkę przygotowaną do oprawy. „Na ten tom — powiadał — czekam na skórę, skórę młodej dziewczyny, jeden z moich przyjaciół wystarał mi się o nią... Garbują ją... Pół roku trzeba garbować... Chce pan obejrzeć książkę? Ale to nic ciekawego... Chciałbym mieć skórę z dziewczyny żywej... Na szczęście, mam przyjaciela, doktora Bartsch... wie pan, tego, który jeździ w głąb Afryki... przyrzekł mi, że przy okazji jakiej rzezi postara się dla mnie o skórę w tych okolicznościach... z Murzynki”.
I rozmowa zstępuje w tajemnice zmysłów, w przepaście seksualnych dziwactw, potworności. Kaprysy, perwersje, szaleństwa zmysłowej żądzy — badane, roztrząsane, analizowane. Sade, Tardieu138... Miłość leży jak na stole prosektorium, namiętności przesuwają się jak pod wziernikiem.
— Daliście prawdziwy kurs naukowy miłości w XIX wieku!
— To byłaby piękna książka do napisania, ale kto ją napisze? — Historia naturalna miłości...
— Czy wiecie, że pasy cnoty nie są mitem: fabrykuje się je jeszcze dzisiaj, i to męskie. Mówił mi to pewien ex-minister. W czasie jego ministrowania ścigano fabrykanta za wystawienie takiego przedmiotu. Sprawdzono jego książki i stwierdzono nazwiska odbiorców. Między tymi nazwiskami figurował człowiek z towarzystwa, którego żona, w czasie swojej nieobecności, zmuszała do noszenia takiego pasa, zabierając z sobą klucz. Ów minister znał tego człowieka i nawet żartował z nim na ten temat.
— Okrucieństwo w miłości, fizyczne czy moralne, jest znakiem końca społeczeństw...
— Społeczeństwo! W gruncie są tylko dwa światy: ten, w którym się ziewa, i ten, w którym pożyczają od ciebie dwadzieścia franków.
— Pewien lord mizantrop139 mawiał: „Ludzie są źli, i kiedy umrę, będę miał przynajmniej tę pociechę, że nigdy nikomu nie wyświadczyłem przysługi”.
— To byłoby nie lada uwolnienie świata od szykownej głupoty i eleganckiego kretyństwa, gdyby tak cisnąć jaką machinę piekielną w piękny dzień, między czwartą a szóstą popołudniu, w tout-Paris140, kręcący się dokoła jeziorka w lasku Bulońskim...
— Kiedyś, w lasku Bulońskim był taki ścisk powozów, że większość ich musiała wracać bocznymi alejami. Kto dziś nie ma powozu? Osobliwe społeczeństwo, gdzie wszyscy się rujnują. Nigdy popis zbytku nie był tak despotyczny i tak demoralizujący.
Doktór Robin mówi o potrzebach pracującego człowieka, o sztuce kulinarnej, o przyrządzaniu pokarmów. Gdyby ludzie (powiada) żywili się jak zwierzęta surowym mięsem, trawienie ich byłoby tak długie jak u zwierząt, i nie zostawałoby im czasu na pracę. Wierzy w to, że udoskonalenie jedzenia przedłuża życie. Wedle niego, w pierwotnych rasach było bardzo mało stuletnich starców.
— Słyszałem, że August Comte141 ważył wszystko, co zjadał i wypijał.
— Tak opowiadał ktoś, kto go znał dobrze. Opowiadano też co innego. Znacie wszyscy historię platonicznej miłości Comte’a dla pani D... Pani D... umarła i Comte co dzień nosił kwiaty na jej grób. Żona jego, z którą był rozwiedziony i której nie płacił, skryła się raz za grobem i udając głos pani D.... poleciła mu, żeby płacił regularnie żonine alimenty. Twórca pozytywizmu zląkł się jak wszyscy diabli i nie pokazał się już na cmentarzu.
DOKTÓR ROBIN, ciągnie niewzruszony: — Pracuje się dobrze tylko o tyle, o ile się dobrze śpi, a śpi się dobrze tylko wtedy, kiedy się zjadło porządny obiad. Spójrzcie na mumie egipskie, u których zęby są zupełnie starte wskutek niedoskonałości młynków do mielenia zboża.
— Czy uważaliście, że oko smakuje potrawy, zanim się zetkną z podniebieniem. Przesolone potrawy mają swoją barwę.
— To dla mnie za subtelne.
GONCOURT: — Jeść i pić jest dla mnie obojętne; reszta... ledwie przyjemna...
— Och!
DOKTÓR ROBIN: — Dzisiejsza tak częsta skłonność do apopleksji142...
— Ja myślę, że wiele apopleksji wynika z dysproporcji między człowiekiem a stanowiskiem: od zbyt wysokiego stanowiska pękają małe mózgi...
— Ba, żyć tak czy inaczej? Co to jest życie? Dożywotnia używalność skupienia komórek.
GONCOURT: — Oglądaliśmy kiedyś z Flaubertem katakumby paryskie. Patrząc na te zwały kości, pytaliśmy sami siebie: po co to kłamstwo nieśmiertelności, szkielet?
— Aby nam pozwolić znieść życie, Opatrzność była zmuszona odjąć go nam połowę. Bez snu, który jest czasową śmiercią zgryzot i cierpienia, człowiek nie dotrzymałby aż do śmierci...
— Nie czujesz piramidalnego nonsensu w tym zdaniu?
— Znałem młodą osobę, która mówiła: „Jestem szczęśliwa tylko wtedy, kiedy śpię, albo kiedy tańczę”.
— Natura ofiarowała hojnie człowiekowi wino, haszysz, opium, tytoń, jako szczęście zapomnienia o życiu, jako trutki na nudę istnienia.
— A muzyka, czy to nie lekarstwo?
— Muzyka działa leczniczo? Czemuż w takim razie wśród muzyków jest tylu wariatów?
— Zamkniętych lub nie...
BERTHELOT: — Może stąd, że to są ludzie, którzy czują, a nie myślą.
KTOŚ: — Ja w muzyce najbardziej lubię kobiety gdy słuchają...
— Tak, muzyka dla kobiety, to msza miłości.
— To rzecz, która najbardziej wznosi kobietę ponad życie, najbardziej przejmuje ją wstrętem do tego, co rozsądne i realne. Może nie powinno się uczyć kobiet muzyki, to rodzi w niej zmysł tęsknoty do czegoś, co nie istnieje...
GONCOURT: — Dla nas obu muzyka mogłaby nie istnieć. Robimy wyjątek dla muzyki wojskowej.
GAUTIER: — Bardzo mnie cieszy to co mówicie. I ja jestem taki sam. Wolę ciszę od muzyki. Żyjąc od tylu lat ze śpiewaczką, doszedłem jedynie do tego, że rozróżniam dobrą muzykę od złej, ale obie są mi absolutnie obojętne. To jest swoją drogą ciekawe, że wszyscy pisarze naszych czasów są tacy. Balzac nienawidził muzyki. Hugo nie może jej znosić. Lamartine, który sam jest pianino do wynajęcia albo do sprzedania, nie cierpi muzyki. Jedynie paru malarzy zachowało te gusty...
— Teraz — ciągnął Gautier — jest moda uprzykrzonego glukizmu143. Szerokie frazy, wolne, wolne, niby muzyka kościelna... Byłem świeżo na Królowej Saby. Gounod144 to szczery osioł. Są tam w drugim akcie dwa chóry Żydówek i Sabejek, które paplą przy studni płucząc sobie zadki. No tak, ładne te chórki, ale to i wszystko. W tym miejscu cała sala oddycha, i robi „ach!” — taka reszta jest nudna.
— A Verdi145?
— Pytacie mnie, co to jest Verdi w muzyce? To Dennery, fabrykant melodramatów. Popełnił w muzyce tylko jeden wynalazek: kiedy słowa są smutne, on wpadł na to, aby zrobić w orkiestrze „tru tru tru” zamiast „tra tra tra”. Na pogrzebie nie daje wesołej aryjki. Rossini146 dałby ją na pewno. Przecież to Rossini w Semiramidzie każe wchodzić cieniowi Ninusa na nutę rozkosznego walca. To jest cały geniusz Verdiego.
Na westchnienie Gautiera, ktoś pyta go, czemu nie pisze tego, co mówi.
— W „Monitorze”? Ba!
— Opowiem wam historyjkę — odpowiada spokojnie Gautier. — Pewnego dnia minister Walewski rzekł mi, żebym już zerwał z pobłażaniem i że mnie upoważnia, abym pisał o teatrze to, co myślę. „Ależ, rzekłem, w tym tygodniu grają sztukę pana X...” — A, odparł żywo minister, może pan zacznie od przyszłego tygodnia. No i oczekuję wciąż tego przyszłego tygodnia...
— Tak czy owak, krytyk ulega zawsze jakiemuś naciskowi: raczej przyjmuje sąd publiczności, niż go jej udziela.
— Tak, rzadkie jest, aby fabrykanci opinii w sztuce i literaturze nie podlegali tyranii głupców. Przewodnicy smaku publicznego są najczęściej jego lokajami.
— Nikt nigdy nie dowie się, do jakiego stopnia handlarze cudzych myśli i cudzych piór są głupi.
— I nigdy autor nie przyzna się przed sobą, że im bardziej sława jego rośnie, tym więcej talent jego liczy wielbicieli niezdolnych go ocenić...
— Człowiek wartościowy zachowuje tę wartość jedynie pod warunkiem, że zachowa swój instynkt wzgardy dla opinii.
— Co za ironia! Ludzie inteligentni, genialni, zabijają się całe życie dla
Uwagi (0)