Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖
Francja, druga połowa XIX wieku. Najwybitniejsi francuscy intelektualiści — pisarze, uczeni, filozofowie — spotykają się, by prowadzić dysputy na wszelkie tematy.
Komentują bieżące wydarzenia polityczne, kulturalne, najnowsze prądy literackie, filozoficzne myśli oraz nowinki z wielu różnych dziedzin. Ich spotkania odbywają się przy wykwintnych obiadach, którym towarzyszy filozoficzno-intelektualna atmosfera. Tadeusz Boy-Żeleński odtwarza ich świat w zbiorze felietonów Obiad literacki na podstawie Dzienników braci Edmunda i Juliusza Gouncourtów, którzy byli uczestnikami obiadów. Oprócz nich pojawiali się m.in. Saint-Beuve, Gautier, Gavarni, Flaubert, Berthelot i inni. Autor zbioru we wstępie stwierdza, że spotkania te doskonale oddawały intelektualno-towarzyską atmosferę epoki. Obiad literacki po raz pierwszy został wydany w 1934 roku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
— Chcesz zwalić geometrię?
GAVARNI: — Geometria jest źle nazwana. „Mierzenie ziemi”; tu nie o mierzenie chodzi, ale o poznanie, o danie formuły trwania i natężenia rzeczy...
Zamyśla się i dodaje: — Ba! nauka to tęga monomania! Ostatecznie, jeśli zrobię parę litografii mniej czy więcej, to mi już niewiele doda, ale gdyby tak został po mnie teoremat Gavarniego, to by było ładnie, co?
— Tu obecny przyjaciel Berthelot przepowiada, że, po stu latach fizyki i chemii, człowiek będzie wiedział co to jest atom i że z tą wiedzą będzie mógł do woli regulować, gasić i zapalać słońce, niby lampę naftową. Claude Bernard obiecuje nam znowuż, że, po stu latach fizjologii, człowiek będzie fabrykował organiczne twory, robiąc konkurencję stwórcy...
GONCOURT: — Boję się, że w tym momencie wiedzy dobry stary Bóg z białą brodą zjawi się z pękiem kluczy i powie ludzkości, tak jak woźny mówi na wystawie: „Proszę państwa, zamykamy”...
GAVARNI: — Codziennie nauka podgryza Boga... Toć zamknięto już piorun starego Jowisza w butelce lejdejskiej104!... Są dane, że kiedyś wytłumaczą naukowo myśl, jak wytłumaczono piorun.... Co to jest za rzecz „niematerialna”, na którą działa kopnięcie w zadek?... Nie, nie, nie ma rozdziału między duszą a ciałem.
SAINTE-BEUVE, dotykając czoła: — Czy myślicie, że tu jest coś innego niż wydzielina mózgu?
— Ja sądzę, że uczeni są raczej prestidigitatorzy105 niż czarnoksiężnicy.
GAVARNI: — Nie chcę się chwalić, ale mam wrażenie, że odkryłem siłę motoryczną, którą będzie się kiedyś sprzedawało w sklepikach i której będzie można żądać za dwa grosze.
BERTHELOT: — Nauka nowoczesna, owa wiedza, która nie ma ani stu lat życia, nie sądzę aby przetrwała dłużej niż do końca wieku. Człowiek, znający trzy języki, w których uprawia się dziś naukę, może jeszcze być au courant106. Ale już przybywają Rosjanie. Kto z nas umie po rosyjsku? Niedługo przybędzie Wschód... Całe mnóstwo nieznanych towarzystw naukowych. Dziś dostałem dyplom z Betlejem: mianują mnie członkiem; widzę z marki107, że to w Ameryce, ale to i wszystko... Już ogłaszają doniosłe prace w Australii. Niedługo nie sposób będzie znać nawet miejscowości towarzystw naukowych... Czyż pamięć wystarczy?... Obecnie, w moim przedmiocie pojawia się corocznie osiemset memoriałów w trzech językach: francuskim, angielskim, niemieckim...
— Skończy się jak w Chinach, gdzie pierwotna wiedza zatraciła się zupełnie i skurczyła się do recept przemysłowych.
— Balony, wznosząc się w górę, napotykają czarne niebo, gdzie nie widać już nic... Wiedza dojdzie do takiego czarnego nieba.
— Dzisiejsze studia, obserwacje teleskopowe albo mikroskopowe, to zgłębianie nieskończenie wielkiego i nieskończenie małego, wiedza o gwiazdach albo o mikrozoach108 powodują u mnie tę samą nieskończoność smutku. To prowadzi myśl człowieka do czegoś smutniejszego dlań niż śmierć, do przekonania o tym niczym, którym jest — jeszcze za życia...
Mowa jest o oziębianiu się ziemi. Berthelot obrazowo i dramatycznie przedstawia ostatnich ludzi kryjących się w kopalniach i mających za całą żywność anemiczne grzyby.
— Ale — powiada Renan, który słuchał bardzo poważnie — być może, że ci ludzie będą posiadali wielką potęgę metafizyczną....
Cudowna naiwność, z jaką to powiedział, sprawia, że cały stół parsknął śmiechem. Rozmowa wraca do lżejszych tematów, do balów maskowych...
KTOŚ: — Słyszałem o pederaście, który na redutach zarabiał duże sumy, przebierając się za kobietę. Robił sobie sztuczny biust z cielęciny, którą gotował i modelował w kształt piersi. Pewnego dnia był w rozpaczy: w chwili gdy się ubierał, szelma kot zjadł mu jedną pierś, która właśnie stygła.
— Lubię reduty. Wolę reduty niż teatr.
GONCOURT: — Teatr? Jest dziś jeden tylko możliwy teatr — mianowicie cyrk. Każdy inny nudzi mnie i drażni. Ten śmiech publiczności, gruby, głupi! Cyrk, akrobaci, klowni, to jedyny talent, który da się określić matematycznie: tu nie można udać talentu; albo się spadnie, albo się nie spadnie.
— Teatr powinien być albo eposem, albo fantazją. Sztuka obyczajowa, w porównaniu z dzisiejszą powieścią obyczajową, to nędza, parodia, nic.
GAUTIER: — Tak; Molier109, czytając swoje sztuki kucharce, najtrafniej osądził teatr. Stawiał się po prostu na poziomie publiczności.
GAVARNI: — Pleciesz. I ja gardzę teatrem, wolę teatrzyk klaunów, ale są dwie sztuki, które uwielbiam i obie są Moliera: to Mieszczanin szlachcicem i Pocieszne Wykwintnisie, to są lekcje filozofii w formie najbardziej dotykalnej, jarmarcznej... Czy popatrzyliście kiedy uważnie nie na scenę ale na salę? Skoro się to widziało, nie wiem jak kto ma odwagę mówić do publiczności... Z książką zapoznaje się człowiek przynajmniej w samotności, ale sztukę teatralną ocenia zgromadzona masa ludzkości, głupota zgęszczona...
GONCOURT: — Publiczność! Kiedy grano naszą Henriette Marechal, publiczność gwizdała co dzień. Jednego dnia dano przed naszą sztuką jednoaktówkę Moliera: nie pozwolono aktorom mówić, wygwizdano Moliera, myśląc że to Goncourci.
GAUTIER: — Co, teatr! Wystarczyłaby dla publiczności jedna farsa, w której robiłoby się od czasu do czasu małe zmiany. Teatr to jest sztuka tak ordynarna, tak plugawa... W ogóle, czy nie uważacie, że nasza epoka jest straszna? Bo, ostatecznie, nie można się wyzwolić ze swojej epoki. Istnieje moralność narzucona przez dzisiejszego burżuja, której trzeba się poddać. Trzeba być dobrze z komisarzem policji swego okręgu. Czego ja żądam? Żeby mnie zostawili w spokoju w moim kącie.
— Chciałbyś formy rządu z gwarancją trwałości?
— Właśnie. Bo co? Byłem bardzo dobrze z Orleanami; przychodzi rok 1848, republika odsyła mnie na lata całe do lamusa. Potem jakoś się urządzam. Lokuję się w Monitorze, znów zaczynają się historie, ten facet kręci się na prawo, na lewo, nie wiadomo czego on chce...
— Co za facet? Mówisz o cesarzu?
— Oczywiście. Słowem, niepodobna nic powiedzieć, nic napisać. Płeć zrobiła się niecenzuralna. Moja twórczość, to był kształt, plastyka; musiałem to pochować. Teraz jestem skazany na to, aby sumiennie opisywać mur, a i tak nie mogę powiedzieć tego, co na murze czasem jest napisane...
— Obecny rząd bardziej jeszcze nienawidzi pisarzy, niż republikanów albo socjalistów.
— Biblioteka cesarska w Biarritz wynosi 25 tomów...
Rozmowa schodzi na Oktawa Feuillet, jedynego autora, którego Dwór uznaje. Flaubert mówi z pogardą o niskim sposobie, w jaki Feuillet schlebia kobietom w swoich utworach, po czym dodaje: „To dowodzi, że on nie kocha kobiet. Ludzie, którzy je kochają, spowiadają się w swoich książkach z tego, co wycierpieli dla nich, bo kocha się tylko to, od czego się cierpi.
GONCOURT: — Są autorzy, którzy są antypatyczni niby żywi ludzie. Brzydzi się człowiek nimi czytając, tak jakby na nich patrzał.
— Hugo twierdzi, że prawdziwe nienawiści, to tylko nienawiści literackie. Nienawiści polityczne (powiada) to jest nic. Ludzie nie wnoszą w nie tej samej pełni, co w antypatie literackie, które rodzą się i z credo artysty i z temperamentu.
— Książka, która nie jest dziełem artysty albo myśliciela, nie istnieje...
— Mówicie o Feuillecie, jedynym naszym Nadwornym. A Mérimeé?
— Opowiadano mi, że Mérimeé to jest istota zrobiona wyłącznie z obawy śmieszności i że to pochodzi stąd: kiedy był dzieckiem, jednego razu połajano go, a gdy wyszedł z pokoju, usłyszał, że rodzice śmieją się z jego zabeczanej miny. Poprzysiągł sobie, że nie będą się z niego śmiali, i dotrzymał słowa, wysuszając się do cna...
GONCOURT: — Przypadkowo znalazła się w Biarritz nasza Historia społeczeństwa francuskiego za Dyrektoriatu. Cesarzowa bierze tę książkę, zaczyna czytać i naraz parska śmiechem. Cesarz zbliża się, pyta; cesarzowa pokazuje mu słowo: „piersiste”, zastosowane do kobiet Dyrektoriatu. Cesarz patrzy, odczytuje, sprawdza — i zamyka surowo książkę. „Nie dostaniecie nigdy Legii”, zapewnił nas ktoś, kto nam opowiadał to zdarzenie.
— Cesarz rosyjski — wtrąca Turgieniew — nie czytał nigdy nic drukowanego. Kiedy ma ochotę zapoznać się z jaką książką albo artykułem, kopiują mu je pismem kancelaryjnym, piękną kaligrafią rondem.
— Dziś dopiero można ocenić dobroduszną monarchię Ludwika Filipa110, tego tyrana, którego każdy mógł bezkarnie kłuć szpileczkami. Woźnice omnibusów, spotykając w avenue de Nevilly skromny pojazd królewski, uchylali kapelusza jakby dla ukłonu i pochylając się krzyczeli mu w ucho: „Mam w d.... króla!”
— Tacy już jesteśmy, my Francuzi.
— Pewien Anglik tak określił charakter angielski i francuski. „Francuz je zimną cielęcinę na gorąco, Anglik gorącą wołowinę na chłodno”.
— Z Anglikami to szczególna rzecz. Anglik jest oszust jako naród, uczciwy jako jednostka. Przeciwieństwo Francuza, który jest uczciwy jako naród, a filut jako jednostka.
— Doszedłem kiedyś, na czym polega niższość rasy włoskiej. Na tym, że ci ludzie nie mają nerwów. Brak wszelkiej niecierpliwości.
— Wielka kwestia nowoczesna, dominująca nad wszystkim, groźna, to antagonizm latyno-germański. Germanin musi pożreć Latyna. A przecież weźcie z kłębowiska tych dwóch ludzkości próbkę każdej, inteligencja osobista będzie zawsze po stronie Latyna, bodaj Włocha. Ale czy ta inteligencja nie jest podobna owemu rzymskiemu słońcu, czysto artystycznemu, które płodzi jedynie kwiaty a nie jarzyny?
SAINT-VICTOR: — Co do mnie, jestem Latynem od głowy do serca; kocham tylko sztukę latyńską, literaturę i języki latyńskie, odnajduję ojczyznę tylko wtedy, kiedy się znajdę we Włoszech... Obojętna byłaby mi może inwazja hiszpańska lub włoska, ale umarłbym od inwazji niemieckiej lub rosyjskiej. Nienawidzę północy.
— Znamienne wyznanie w ustach Saint-Victora! Bo Latyn skłonny jest z natury do miłości i do religii; trzeba mu zawsze być na kolanach przed jakimś bogiem, przed człowiekiem, kobietą, książką, czymkolwiek.
— Nie mówcie tak. Zasługą Littrego jest, że, za każdym razem, kiedy mówił o wiekach średnich, oddawał sprawiedliwość elementowi germańskiemu, jaki jest niezaprzeczenie w naszej rasie. Poza dogmatem i wiarą, katolicyzm jest z pewnością najlepszą rzeczą, jaka istnieje; ale trzeba, dla równowagi, aby ponad katolicyzmem element germański mieszał się w nas z latyńskim.
RENAN: — We wszystkim co robiłem, uderzała mnie zawsze wyższość inteligencji i pracy niemieckiej. Tak, panowie, Niemcy, to wyższa rasa.
— Och! Och!
— Tak, wyższa od nas — ciągnie Renan zapalając się. — Katolicyzm, to jest skretynizowanie jednostki; wychowanie jezuickie hamuje i dławi wszelką zdolność sumatywną, podczas gdy protestantyzm rozwija ją. Chłop niemiecki...
— Ech, brałem udział w polowaniach w Niemczech, pędzi się tych chłopów aby zbierali zwierzynę, kopiąc ich nogą w zadek.
RENAN: — Wolę chłopów, których się kopie w zadek, niż chłopów, których powszechne głosowanie zrobi naszymi panami.
TURGIENIEW: — Ze wszystkich narodów Europy, Niemcy, poza muzyką, mają najmniej poczucia sztuki. Ta fałszywa konwencja, która nam każe odrzucić książkę, im wydaje się szczytem doskonałości. Przeciwnie Rosjanie, kłamliwi jak lud, który był długo niewolnikiem, kochają w sztuce prawdę i szczerość.
— Mówiliście o trwałości rządu. Myślę, że rząd byłby wieczny, gdyby dał co dzień ludowi fajerwerk, a mieszczaństwu skandaliczny proces.
Wszczyna się dyskusja polityczna, na którą Gautier niechętnie macha ręką i milknie, jak czyni zawsze, gdy rozmowa schodzi na politykę.
— Ja — powiada Goncourt — mam taki wstręt do polityki, że mógłbym przeżyć całe życie, nie głosując ani razu.
— To stan ogólny, wstręt do wszelkich przekonań, obojętność na rzeczy polityczne. Widzi się, że nie warto umierać za żadną sprawę, że trzeba żyć jakoś z każdym rządem, choćby najbardziej antypatycznym, wierzyć tylko w sztukę, wyznawać tylko literaturę. Wszystko inne to kłamstwo i osielstwo.
— Ba, czasem nawiedza nas myśl, rzucić Francję, rzucić swoją francuskość, wynieść się gdzieś zagranicę, aby wskrzesić swobodę mówienia — niby w Holandii siedemnastego i osiemnastego wieku — założyć dziennik przeciw temu, co jest, mówić szczerze, złamać tę pieczęć, która zamyka usta, wybuchnąć krzykiem gniewu i wstrętu...
— Powiem wam coś zabawniejszego. W roku 1848 Hethel udał się z Lamartine’m do ministerstwa spraw zagranicznych i wziął tekę, myśląc, że zawiera sekrety polityki europejskiej. Były tam same adresy dziewcząt i listy od loretek111.
SAINTE-BEUVE: — Ba, kiedy w roku 1817 wydano rozkaz aresztowania Chateaubrianda112, znaleziono o szóstej rano autora Ducha chrześcijaństwa w łóżku między dwiema dziewczynkami.
— Ach — wzdycha Gautier — gdybym tak miał rentę, małą, malutką, ale pewną, jakbym ja uciekł stąd, zaraz... Poszedłbym gdzieś na kraj świata, gdzie by były rzeki, lasy palmowe, opodal błękitne morze... W słoneczny dzień estetyzowalibyśmy sobie nad morzem z nogami zanurzonymi w fali, jak Sokrates albo Platon...
— Wróciłbyś, wróciłbyś. Nadto zatruty jesteś atramentem.
GAUTIER: — Dalibóg, nie. Doprawdy, rumienię się czasem za swoje rzemiosło. Za nędzną sumę, którą muszę zarobić, bo inaczej umarłbym z głodu, nie mówię ani pół ćwierci tego, co myślę, i jeszcze ryzykuję za każdym zdaniem, że mogę być taszczony przed sąd jak Flaubert, jak Baudelaire113...
— Pewien dziennikarz polityczny pisał, że proza Flauberta okrywa hańbą panowanie Napoleona III.
GONCOURT: — W gruncie rzeczy, Bastylia nie przestała istnieć dla pisarzy. To już nie jest więzienie z rozkazu ministra, ale sąd trybunału, który jest na rozkazy ministra wstecznika i głupca. Procedura inna, ale rezultat absolutnie ten sam.
— Człowiek się dławi w życiu literackim tym, czego nie może powiedzieć ani napisać.
— Ha, męstwo i chwała cywila, to myśleć za wcześnie.
TURGIENIEW: — Po wydaniu Zapisków myśliwego, odsiadywałem miesiąc w więzieniu. Pewnego dnia spoiłem szampanem naczelnika policji; trącał się ze mną i mówił podnosząc kieliszek: „Zdrowie Robespierre’a”.
— Widziałem świeżo Baudelaire’a w Cafe Riche. Jadł kolację obok nas, bez krawata, z gołą szyją, z ogoloną głową, istna tualeta przed gilotyną. A wszystko to w gruncie bardzo wyszukane... Małe ręce, wypielęgnowane jak u kobiety... I ta głowa maniaka, głos ostry jak stal, wymowa siląca się na kwiecistą precyzję Saint-Justa...
— Wszystko mu można darować za jego odkrycie Poego114.
GONCOURT: — Tak, Poe, to rewelacja czegoś, o czym nasza krytyka nie ma pojęcia. Nowa literatura; literatura dwudziestego wieku; cudowność naukowa, fabuła przez A plus B, twórczość mająca coś z monomanii i coś z matematyki. Wyobraźnia przez analizę. Rzeczy grają w tym większą rolę niż osoby. Miłość — już nieco uszczuplona w dziele Balzaka przez pieniądz — tutaj ustępuje miejsca innym źródłom zainteresowania; słowem, powieść przyszłości, poświęcona sprawom toczącym się raczej w mózgu ludzkości niż w jej sercu...
— Heine i Poe, to dwaj ludzie. My wszyscy przy nich jesteśmy komiwojażery115.
— Baudelaire to wielki, bardzo wielki poeta, ale to nie jest oryginalny prozaik; on zawsze tłumaczy Poego, nawet wtedy, kiedy go nie tłumaczy i kiedy chce być samym sobą.
— Ach, nowy dreszcz! Nigdy publiczność nie dowie się, co to za
Uwagi (0)