Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖
Zmysły, zmysły to zbiór felietonów autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczące tematyki różnych kwestii związanych z seksualnością: antykoncepcją i aborcją, ale także edukacją seksualną, świadomością młodzieży oraz relacjach partnerskich młodych ludzi.
Boy, znany ze swoich mistrzowskich felietonów, porusza tematy związane z miłością fizyczną w sposób wolny od zbędnej pruderii, choć elegancki, humorystyczny i lekki, ale mocno uderzający w XX-wieczne realia. Autor krytykuje ściśle konserwatywne i nieugięte stanowisko, wytykając Kościołowi marginalizowanie trudnych sytuacji, niedostrzeganie faktycznych problemów społecznych i nieodpowiadanie na rzeczywiste potrzeby ludzkie. Przeciwny jest wrogiemu stanowisku wobec homoseksualistom i pragnie dostrzec, że młodzież podejmuje życie seksualne coraz wcześniej, przez co potrzebuje fachowych wskazówek, a nie kar i zawstydzania. Głos Tadeusza Boya-Żeleńskiego był na początku XX wieku jednym z najgłośniejszych w kwestii seksualności i praw oraz obyczajów z nią związanych.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Obok pani de Pompadour, Encyklopedia miała jeszcze innego dzielnego poplecznika: pana de Malesherbes143. Malesherbes to jedna z najpiękniejszych postaci XVIII w. Ten szef cenzury, człowiek rozumny, nieskazitelny i sprawiedliwy, był w duchu przyjacielem filozofów; pragnął światła, reform i swobody myśli, bo widział w nich odnowę i bezpieczeństwo monarchii. Jeszcze w w. 1788 powie: „Od lat czterdziestu broniłem tej zasady, że wolność prasy zawiera moc samoleczniczą: błąd tryumfuje chwilami na jakiś czas dzięki talentowi obrońców złej sprawy, ale ostatecznie zwycięstwo przypada prawdzie. Uważam za bezsporne, że swoboda dyskusji jest niezawodnym i jedynym sposobem uświadomienia narodowi jego prawdziwych interesów”.
Ale ten najwyższy cenzor miał nad sobą inną znów cenzurę... Pewnego dnia, kiedy znów Encyklopedii cofnięto przywilej, p. de Malesherbes uprzedził Diderota, że jutro zmuszony jest wydać nakaz konfiskaty wszystkich jego papierów. Filozof wpadł w rozpacz: „Gdzież ja to wszystko podzieję? — Niech pan przyśle wszystko do mnie, rzekł Malesherbes, u mnie nie będą szukali”.
Minęło lat trzydzieści. Myśl, którą chciano zdławić, wybuchła jak dynamit. Rewolucja, śmiertelny proces Ludwika XVI. Malesherbes, nie bacząc na niebezpieczeństwo, zgłasza się jako obrońca; obrońca sprawy przesądzonej z góry. I na niego, po królu, czeka rusztowanie. Ten siedemdziesięciodwuletni starzec poszedł na śmierć z całą pogodą; ale nie byłby dzieckiem XVIII w., gdyby nie znalazł okazji do powiedzenia jakiegoś „słówka”. Wychodząc na szafot144 z więzienia z zawiązanymi rękami, potknął się o kamień; uśmiechnął się i rzekł do sąsiada: „To się nazywa zła wróżba: Rzymianin, na moim miejscu, wróciłby się”.
...Przeglądam tę Encyklopedię i jej rozmaite artykuły. Niezmiernie ciekawe jest śledzić metody owej propagandy, którą autorowie musieli oczywiście zamknąć w ramach poddania się obowiązującym prawom i dogmatom. Np. w paragrafie Religia mamy obszerny wykład „religii naturalnej”, tzw. deizmu145, pozwalającego zaspokoić swoje tęsknoty religijne poza ramą jakiegoś określonego wyznania; po czym następuje ukłon w stronę religii chrześcijańskiej, której „każdy człowiek obowiązany jest się poddać”. W paragrafie Jezuici, oświadczenie, że Encyklopedja nie powie tu nic od siebie; w istocie ogranicza się do przytoczenia urzędowych raportów, wyroków i memoriałów... odpowiednio dobranych. W paragrafie Król znajduje się pochwała króla — jako przeciwieństwa tyranii: król ma „pełną władzę nad ludami, ale prawa mają pełną władzę nad nim; ma absolutną moc czynienia dobrego, ale ma ręce związane, gdyby chciał czynić złe’’. Ta pochwała łatwo mogłaby uchodzić za krytykę faktycznego stanu monarchii, ale zaczerpnięta jest przezornie z Telemaka, którego autorem był — arcybiskup...
Ale najciekawsze, jako metoda, są nie artykuły zasadnicze, na które oczywiście uwaga cenzorów musiała być zwrócona, lecz raczej owe drobne, niby to obojętne paragrafy, z których twórcy Encyklopedii umieli uczynić narzędzie agitacji146. Np. niewinne słówko cependant i jego synonimy („wszelako, mimo to, jednakże”) Czytajmy przykłady — och, czysto gramatyczne! a jak misternie dobrane:
„Niech wszystkie krytyki srożą się przeciw dziełu, niech je prześladują z całą niesprawiedliwością i złą wiarą, nie przeszkodzą wszelako publiczności okazać się sprawiedliwą i kupować dzieła, jeżeli jest dobre”.
Czy to nie o Encyklopedii przypadkiem mowa w tym wszelako?
A drugi przykład, znów... czysto gramatyczny:
„Niektórzy pisarze wygłaszali w swoich dziełach zasady z gruntu sprzeczne z moralnością chrześcijańską; inni głosili systemy sprzeczne z jej dogmatami; mimo to i jedni, i drudzy byli dobrymi ojcami, dobrymi przyjaciółmi, nawet dobrymi obywatelami, jeżeli im wybaczyć błąd, który popełniali jako pisarze”...
I jeszcze, wciąż w tym artykuliku cependant potrafili ukąsić swego wroga, Frérona147, czego by się zresztą dziś nikt nie domyślił, gdyby nie to, że Freron skarży się na to w liście do pana Malesherbes.
Pani de Pompadour osierociła Encyklopedię, zanim doprowadzono do końca olbrzymie dzieło. Umarła w r. 1764, licząc lat zaledwie 43. Kiedy umierała, od dawna była już dla Ludwika XV kochanką jedynie „honorową”; zastąpił ją szereg przelotnych miłostek; mimo to, zachowała do końca swój autorytet, swoje stanowisko: król przywykł do niej jako do powiernicy, przyjaciółki, przywykł do jej saloniku, do schodów które tam wiodły. Ciężko zresztą walczyła pani de Pompadour o każdy miesiąc tego panowania. Może Ludwik odczuł jej śmierć jako wyzwolenie? Słowo, jakie znalazł na ostateczne pożegnanie, nie było zbyt czułe. Była okropna słota. Król, widząc przez okno, jak wynoszą trumnę, powiedział tylko: „Fatalny ma czas markiza na swoją podróż”.
Biedna pani de Pompadour! Tak, kiedy patrzę na ten wytworny szkielet, wciąż mam wrażenie, że to ona duma o swej dziwnej doli, wsparta o ten kamień. Portrecik, można by rzec, roentgenowski. Spójrzmyż, dla zatarcia wrażenia, na ów wspaniały portret pędzla La Tour148, który przedstawia ją w pełni jej chwały, w pełni intelektualnego królowania, gdzie, wśród insyngiów jej subtelnej władzy — nut, sztychów i książek — obok Ducha Praw i Henriady — widnieje na głównym miejscu tom — Encyklopedii.
„Usiadłem na stopniach San Pietro i dumałem tam godzinę lub dwie nad tą myślą: dochodzę pięćdziesiątki, byłby czas znać samego siebie. Czym byłem, czym jestem, doprawdy byłbym w kłopocie, jak odpowiedzieć na to pytanie?
Uchodzę za człowieka bardzo inteligentnego, bardzo oschłego, zepsutego nawet, a widzę, że stale pochłania mnie jakaś nieszczęśliwa miłość. Kochałem szalenie pannę Kably, pannę Grisheim, panią Diphortz, Metyldę — i nie miałem żadnej z nich, i niejedna z tych miłości trwała po kilka lat. Metylda wypełniła szczelnie moje życie od 1818 do 1824. — I nie jestem jeszcze wyleczony, dodałem, poświęciwszy marzeniu o niej dobry kwadrans. Czy ona mnie kochała?”...
Tak pisze Stendhal149 na wstępie do Życia Henryka Brulard, autobiografii niemal tak słynnej, jak Wyznania Russa. Jest melancholia w tym pytaniu, na które my, zbrojni w dokumenty, lepiej poinformowani, możemy odpowiedzieć: nie kochała go, na pewno go nie kochała, ta kobieta, której gubiący się we mgle profil tak pociąga „stendalistów”; kobieta, której zawdzięczamy jeżeli nie samą książkę Stendhala O miłości, to z pewnością ton, w jakim jest napisana.
Co się tyczy książki, którą, jak podaje powiernik jego, Colomb, Stendhal miał za najważniejsze ze swoich dzieł, może by ją napisał niezależnie od tego czy innego obrotu swego życia. Teoria — i praktyka — miłości zaprzątały go od młodu. Jako dwudziestoletni chłopiec notuje sobie plan dzieła: „Sztuka kochania, w innych słowach sztuka uwodzenia, rozkoszny temat! Do napisania w r. 1826”. Znaleziono w jego papierach Katechizm uwodziciela, również pisany w młodocianym wieku, zawierający coś w rodzaju filozofii i strategii miłości, a właściwie metodę zdobywania kobiety. Bo wszystko się łączy: bliskość XVIII w. wyraża się pasją do filozofowania, a era napoleońska pasją strategizowania...
W dobie, gdy Stendhal pisze traktat O miłości, był to mężczyzna 36-letni (co wówczas było wcale150 dużo), krępy151, niski, o dość trywialnej postawie, twarz okrągła, gęste bokobrody, małe i żywe oczki: fizjonomia152 ta mogła interesować, ale nie miała — zwłaszcza w owej romantycznej epoce — nic z „uwodziciela”. Ważniejsze jeszcze były niedobory moralne. Nieśmiałość, którą starał się pokryć wyszukaniem i ekscentrycznością, czyniła go pretensjonalnym i pozbawionym swobody. Dwa bieguny jego charakteru — cynizm i sentymentalizm — po równi mogły wystraszyć kobietę. Więcej też było w jego życiu zawodów niż sukcesów. Nie będziemy wyliczali wszystkich. Wiktoryna, która nie zauważyła zalotnych póz i zdobywczych kamizelek młodego studenta; aktorka Melania, dla której miłości spędził rok jako subiekt kolonialny w Marsylii; Angela Pietragrua, którą uwielbia zdala jako młody żołnierz w Mediolanie. Potem traci ją z oczu na lat jedenaście, przez które z armią cesarza tłucze się po Europie, aż wreszcie znów ją ogląda, równie powabną, równie imponującą jak w marzeniach, ją, która ucieleśniała w jego tęsknocie cały zmysłowy urok Włoch. Możemy sobie w istocie wyobrazić, jak o jej wygrzanym łóżku marzył marznąc pod Moskwą... Widuje ją codziennie, i od pierwszej chwili zaczyna się zwykła tragikomedia nieśmiałości, w której Angela, cwana mieszczka włoska, musi niemal sama uwieść tego szczególnego uwodziciela, aby go rychło zacząć wyzyskiwać, zdradzać i wodzić za nos. Wszystko to znosi nasz filozof z na wpół dobrowolną ślepotą, aż w końcu zemsta pokojówki, która ukazała mu naocznie niewierność kochanki, przecina tę miłość, wypełniającą bądź co bądź kilka lat życia.
Wówczas, w chwili gdy, zwiedziony i zawiedziony, złorzeczy kobietom i miłości, zjawia się Ona, ta, której imię będzie wciąż obecne w książce O miłości, której zapachem będą przesycone jej karty. I, jeżeli może to nam uczynić ją bliższą, pośpieszam dodać, że ta rasowa Włoszka nosiła polskie nazwisko: nazywała się Dembowska. Metylda czy Matylda Viscontini zaślubiła napoleońskiego oficera, Jana Baptystę Dembowskiego, który z czasem został baronem i generałem. Ale Metylda miała dwadzieścia lat, kiedy rozstała się z mężem, który zdążył ją unieszczęśliwić. Co do niej, była to osoba tajemnicza, nawet dla swych bliskich. Opowiadano o niej że kochała Ugona Foscola, genialnego cygana-poetę, który opuścił kraj, niepogodzony z panowaniem Austriaków. Może to jego portret odnajdziemy w epizodzie Pustelni parmeńskiej? Wszystkie te przejścia odcisnęły się na wątłej istocie, matce dwóch synów: pozostała wciąż jakby przestraszona. Kiedy ją Stendhal poznał, Metylda była kobietą trzydziestodwuletnią, miała czysty owal twarzy, delikatnie wykrojone usta, wielkie ciemne oczy, melancholijnie nieśmiałe, ale chwilami przygniatające dumą; białe czoło pod przepaską ciemnych włosów. Przypominała twarze Leonarda da Vinci. Była gorącą patriotką włoską; zdaje się, że brała czynny udział w spiskach wolnościowych.
W tej kobiecie Stendhal zakochał się śmiertelnie. Zaczęło się to 20 września r. 1818. W atmosferze jej łagodnego smutku miękła jego brutalność, milkł jego cynizm; przy niej on, tak próżny, zapominał o miłości własnej. Uwielbiał ją bez zastrzeżeń, była dla niego ideałem. Pisywał do niej wariackie listy. Ale on nie miał nic, co by ją mogło porwać. Nie miał uroku sławy; jako pisarz był zupełnie nieznany, parę rzeczy ogłoszonych po francusku, pod pseudonimami, nie rozgłosiły jego imienia. Oryginalności jego umysłu zapewne nie umiała ocenić; zresztą sam Stendhal stwierdza, że we Włoszech nie kocha się umysłem... Miłość jego, nieśmiała i niezręczna, pokorna a bez wdzięku młodości, też nie przemawiała do niej. Sama osoba tego Francuza była dość zagadkowa. Czego on chciał w Mediolanie, ten człowiek bez określonego zajęcia i dochodów? W położeniu, w jakim były wówczas Włochy, ostrożność była zrozumiała. Ironia losu: Stendhal znajdował się na czarnej liście policji austriackiej za swoje liberalne przekonania i stosunki z patriotami, a równocześnie tym patriotom zdawał się cokolwiek podejrzany!
Ile wycierpiał przez tę miłość, to wyczytamy na kartach jego książki, tam gdzie mówi o sobie w Dzienniku Salvatiego. Bo w tej książce wszystko jest osobiste; ciągle jest tam obecna „ona”, i ciągle mówi Stendhal sam o sobie, jako Salviati, Lisio del Rosso, Delfante, baron Bottmer153) itd.
Ten autor dzieła o miłości, ten „strategik”, nie może sobie dać rady z tą jedną kobietą. Lata trawi przy niej, nie posuwając się ani na krok naprzód, a raczej posuwając się swymi niezręcznościami wstecz. Co zepsuje psią uległością, to pogarsza wyrozumowanymi wyskokami zdobywczości, z którą mu nie do twarzy. Gubi się wreszcie takim krokiem: Metylda wyjeżdża do Volterra, aby odwiedzić synów. On nie może się powstrzymać, aby nie jechać za nią, aby jej nie widzieć choć z daleka. Dla niepoznaki, kładzie naiwnie ciemne okulary... tak jakby okulary mogły przesłonić jego charakterystyczną figurę, jego szerokie bary, jego krępą postać, jego wypukły brzuszek! W pustym i cichym miasteczku zjawienie się tego dziwnego jegomościa w ciemnych okularach musiało ściągnąć uwagę. Pierwsza osoba, którą spotyka, to Metylda, druga, to jakiś jej znajomy, którego obecność przyprawia go o niewczesny atak zazdrości. Ona, oburzona że on ją śledzi, kompromituje (groźne słowo w ustach kobiety!), zabrania mu widywać jej, pisywać do niej, każe mu opuścić Mediolan, ledwie raz na dwa tygodnie wolno mu ją odwiedzić154. Co wycierpiał, jakie uczucia przechodził, gdy zbliżała się chwila tych odwiedzin, wyczytamy to wszystko — pod pseudonimami — w jego książce. Tracił oddech, gdy zobaczył kapelusik podobny do jej kapelusza na ulicy; musiał się opierać o mur, przechodził nieludzkie wzruszenia, gdy miał iść do niej z wizytą; drżał, kiedy się znalazł pod jej drzwiami. Opisuje noc, w której do rana stał pod jej domem, śledząc drżenie firanek jej okna.
Jeżeli są krytycy, którzy uważają za rzecz zbyteczną konfrontacje tych dzieł z życiem pisarza, ta książka mogłaby służyć za kontrargument. Ileż straciłaby wartości, jakże zmieniłby się jej sens, gdybyśmy, poprzez te analizy i wywody, nie czuli zdławionego szlochu, nie słyszeli głuchego bicia serca? „Dokładam wszelkich wysiłków, aby być suchy. Chcę nakazać milczenie memu sercu, które tyle miałoby do powiedzenia... Wciąż drżę, aby to, co piszę, nie było jedynie westchnieniem, wówczas gdy mi się zdaje, że zanotowałem jakąś prawdę”...
Te trzy zdania — to IX rozdział książki, a mogłyby służyć za motto całej książce. Tak żył bez wzajemności, bez nadziei, w pobliżu kobiety, w której widział całe swoje szczęście. I nie byłby się wyrzekł swojej męki, nie chciałby za nic wrócić do chwili, gdy Metylda była dla niego obojętną znajomą. To nieszczęście — wierzył w to — dawało mu więcej niż jakiekolwiek inne szczęście.
Znamy niektóre jego listy do Metyldy. Och, jakież są cielęce! W co się zmienił ten wyga155, ten cynik, którego, korespondencji z Prosperem Mérimée156 dotąd nikt nie ma odwagi wydać dla jej brutalności. Oto urywek z listu do Metyldy:
„W pani obecności jestem nieśmiały jak dziecko, słowa zamierają mi na ustach, umiem tylko patrzeć i podziwiać panią... Z chwilą, gdy kocham, staję się nieśmiały... jestem bardzo nieszczęśliwy”...
Traci wszelką ambicję, wszelkie poczucie miłości własnej; wie tylko jedno, że „miejsce, gdzie się czuje najmniej nieszczęśliwy, to przy niej”... Odtrąca — jeżeli mu wierzyć — inne powabne kobiety, i notuje bez żadnej emfazy157: „Miłość moja dała mi wielce komiczną cnotę: czystość”... „Wszystko — pisze gdzie indziej ten
Uwagi (0)