Darmowe ebooki » Felieton » Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 26
Idź do strony:
i dziedziczka wielomilionowego majątku, co ułatwia sporo rzeczy. A on? On był obiecującym i marnującym się młodzieńcem, starzejącym się cudownym dzieckiem. Ona miała dla swoich kochanków serce matki, a talent impresaria201 i reżysera. Jak wprzód dla świetnego Narbonne’a stała się monarchistką, tak obecnie marzy o republice liberalnej z Constantem jako prawodawcą. Pociąga go za sobą do Paryża, stwarza dla niego salon, wysuwa go na widownię. Salon pani de Stael, która może marzyła i o tym, aby być muzą Napoleona, a której wyciągniętą łapkę Napoleon odsunął dość szorstko, staje się siedzibą opozycji. Pierwszy konsul zna się na ludziach, nie chce paktować z babą, ale chętnie by pozyskał Constanta. „Niech pan przyjdzie do mnie do gabinetu — rzekł doń po jakimś ataku tego wówczas członka Trybunału. Pogadamy sobie; są dyskusje, które można załatwić tylko tak, w rodzinie”. Takie zaproszenie ze strony Bonapartego, to jest coś! Ale Constant był w położeniu aktora, którego Szyfman chce zaangażować, ale bez jego damy; zląkł się pucówki202 w domu, odrzucił dumnie engagement203. Pani de Staël szaleje dalej w swojej „opozycji”: Bonaparte wypędza ją z Paryża, potem z Francji. Ona jedzie do swego Coppet do Szwajcarii, Constant za nią. Piętnaście lat będą czekali na upadek Napoleona. Piętnaście lat: kawał czasu dla Benjamina, który w r. 1800 miał lat 33; dla tego człowieka ambitnego, rwącego się do czynnej polityki, do władzy, do intryg, do trybuny. Zamiast tego będzie wisiał bezczynnie przy impetycznej, bogatej, rozpieszczonej przez świat kobiecie, której wygnanie nie przeszkodzi gadać, pisać, porastać w sławę (i w lata). Ten błyskotliwy i inteligentny człowiek będzie nieoszacowanym partnerem jej słynnej na całą Europę konwersacji; dla wypoczynku zaś każe mu grać ze sobą teatry amatorskie, wybierając wśród klasycznego repertuaru role, w których może mu wymyślać, jak np. Hermiona Pyrrusowi. On raz po raz zrywa się, ucieka i znów wraca; dręczy się, że mija jego młodość, wiek męski, że jest niczym, że wciąż będzie niczym. Miłość jego dawno wygasła, miłość jej zapewne też: zmieniła się w nawyk i potrzebę tyranii. I przez kilkanaście lat żrą się, zrywają z sobą i znowu się godzą; ona obsypuje go publicznie zniewagami, na świadków jego niegodziwości wzywa swoich gości, swoje dzieci, wszystkich. On, wściekły, wciąż ulega; i tylko w poufnym dzienniczku zieje inwektywami204 na swoją tyrankę.

Wyczekiwany upadek Napoleona — r. 1814 — zastanie ich już pokłóconych: on pospieszy do Francji, gdzie otwiera się dlań wielka kariera polityczna; ona ukoi wreszcie serce w ramionach o wiele młodszego i zapatrzonego w nią z uwielbieniem nowego kochanka.

W pełni tych szarpań, jednego dnia, od niechcenia, bo nie miał intencji oddać się literaturze, Constant pisze — było to w r. 1806 — małą powiastkę Adolf. Pisana jest w pierwszej osobie, jak w owej epoce tyle mniej lub więcej autobiograficznych powieści, jak Werter205, jak René. Pisze ją dla siebie; jakbyśmy powiedzieli dzisiaj, dla „rozwiązania kompleksu”. Jest to historia jednego zerwania — jednego i wszystkich zarazem — arcydzieło analizy. Napisawszy tę powiastkę, nie myśli jej ogłosić drukiem (wydał ją aż w dziesięć lat później), ale czyta ją tu i ówdzie po salonach. Gdy czyta, ten człowiek, mający opinię oschłego, zalewa się łzami, szloch dławi mu słowa. Takie były obyczaje owej pięknej epoki preromantycznej. Wzruszenie to udziela się czytelnikom. „Kiedy czytał Adolfa u pani Recamier — opowiada naoczny świadek, książę de Broglie — po ukończeniu lektury autor i słuchacze wybuchnęli konwulsyjnym płaczem, który trwał póty... aż wreszcie zakończył się nerwowym niepohamowanym śmiechem”.

Skąd to wzruszenie? Constant stwierdza, nie bez ironii, że wszyscy czytelnicy zawsze poznawali w tej historii samych siebie: nie było snadź ani jednego, w którym by nie poruszyła jakichś bolesnych wspomnień. A on sam, a Benjamin? Nie ulega wątpliwości, że on włożył w tę opowieść całego siebie, że to jest jego martyrologia.

A ona? A bohaterka? To już rzecz zawilsza. Można by powiedzieć tak: że, kreśląc wewnętrzne dzieje stosunku z panią de Staël, zatarł wszystkie okoliczności zewnętrzne, które mogłyby przypominać jego autentyczną partnerkę. Ze strachu? Może. Wszak władza, jaką miała nad nim sięgała tak daleko, że kiedy, po którymś zerwaniu, wreszcie się ożenił po kryjomu z inną, aby spalić za sobą mosty, pani de Staël spadła jak furia i nakazała, aby małżeństwo było trzymane w tajemnicy, dopóki taka będzie jej wola. I Constant uległ. Zatem może ze strachu. Może zresztą instynkt artysty mówił mu, że autentyczne fakty byłyby zbyt wyjątkowe, a znaczeniem tej historii jest właśnie jej typowość, jej uniwersalność. Ale Constant, jak ów autor z granej niedawno u nas komedii Bourdeta, umiał mówić tylko prawdę: musiał mieć modela. Nie miał żadnej wyobraźni. O ile pani de Staël dostarczyła mu treści, inna kobieta musiała dostarczyć formy. Constant miał z tyloma kobietami do czynienia, że mógł mieć kłopot chyba tylko z wyborem. Już współcześni wskazywali jako prototyp Eleonory niejaką panią Lindsay, która kochała się w Benjaminie i która włożyła zbyt wiele serca w to, co dla niego było przelotną miłostką. Istotnie, gdy czytać biografię pani Lindsay, niedawno odkrytą (Montglond, Vies preromantiques), mnóstwo jej rysów zgadza się zupełnie z portretem Eleonory w Adolfie.

Pani Lindsay (zdaje się pseudonim), była to pół-Francuzka, a pół Angielka, a raczej Irlandka. Koleje jej były dość awanturnicze. Zrazu pokojowa księżnej Fitz-James (w owym czasie pokojowa księżnej to było stanowisko wcale wcale), opuszcza jej dom, w skutku rywalizacji o względy księcia. Po paru przygodach zostaje kochanką pana de Lamoignon; oddaje mu usługi (jak Eleonora) w czasie terroru, emigruje z nim, mieszka z nim w Belgii i w Anglii niemal po małżeńsku, ma z nim dwóch synów (jak Eleonora), skupia w swoim salonie rozbitków emigracji, którzy oceniają wdzięk i dowcip tej — jak ją nazywa Chateaubriand — „ostatniej Ninon”. Jest zagorzałą katoliczką i rojalistką. Po termidorze206 śpieszy do Francji, uzyskuje skreślenie pana de Lamoignon z listy emigrantów, wraca z nim i otwiera salon, który za dyrektoriatu i konsulatu uprawia po trosze opozycję. Ale wciąż ta kobieta, bardzo ambitna, cierpi (jak Eleonora) wskutek swej dwuznacznej pozycji; stąd jej nerwowość i niepokój, ataki na przemian surowości i lekkomyślności, rezygnacji i buntu.

W owej epoce — za konsulatu — poznali się z Benjaminem. Zrazu wzajemna niechęć, potem zainteresowanie, w końcu ona pokochała go namiętnie całą miłością kobiety, dla której miłość była dotąd raczej środkiem egzystencji. Romans ich przypada około r. 1801, zatem w pełni władztwa pani de Staël, której Benjamin nie jeden raz wymykał się w ten sposób i wracał. Może pani Lindsay miała swoje zamiary matrymonialne na tego tak nieodpornego na łzy kobiece człowieka? Można przypuścić, że przy swojej nieodpowiedzialnej trochę dobroci, Benjamin musiał przejść niejedną scenę, która mu się przypomniała, gdy kreślił Adolfa.

Bądź co bądź, kiedy pisał tę książkę w r. 1806, z panią Lindsay było dawno skończone, pani de Staël była znów bolesną aktualnością. „Autor — pisze, mówiąc o Adolfie, naoczny świadek scen w Coppet, Sismondi — chciał widocznie zatrzeć w Eleonorze wszelkie podobieństwo. Zmienił wszystko: narodowość, stanowisko, powierzchowność, charakter. Dane życia ani też osoby nie są w niczym identyczne, z czego wynika, iż pod wieloma względami bohaterka okazuje się w powieści zupełnie inna, niż autor zapowiada: ale po gwałtowności i wymaganiach miłosnych trudno jej nie poznać. To pozorne zżycie się, to zachłanne panowanie, podczas którego szarpali się wszystkim co gniew i nienawiść mogą podyktować obelżywego, to historia tych dwojga”.

Ma więc rację potomność, kiedy, uprawniona niedyskrecją Adolfa, widzi w parze kochanków dwa znakomite w literaturze imiona. Inaczej sądziła pani Lindsay, w której salonie m. in. Benjamin czytał swoją powiastkę. Poznała się. On oczywiście się zapierał. „Powiadają, że jest wściekła: to wielka próżność ze strony tej kobiety, ja nie myślałem o niej” — pisze w liście do Pani Recamier, w którym zarazem cieszy się, że pani de Staël nie obraziła się o tę powiastkę i że uznała jego chęć uniknięcia wszelkiej przykrej aluzji.

Nie myślał o niej... Zapewne. Pisał pod wpływem burz i szamotań się z inną; z tamtej wziął jedynie to, co mu jako artyście było potrzebne.

Inni szepcą, że pani Lindsay była w głębi rada207. Bądź co bądź, Eleonora tak pięknie umiera, takie wzruszające rzeczy mówi przed zgonem... Toteż pani Lindsay udzieliła komentarza do Adolfa pani Zofii Gay, wziętej w owym czasie powieściopisarce, która napisała później niejako replikę na Adolfa pt. Eleonora. Constant występuje tam jako Adolf de Rheinfeld.

Pozostaje kwestia, która mogłaby nas specjalnie interesować: czemu Eleonora jest Polką? Interesować, ot, tak sobie, gdyż ta Polska, w której rozgrywają się ostatnie epizody Adolfa, jest czysto konwencjonalna. Otóż, jeden z komentatorów Adolfa podaje wytłumaczenie bardzo proste. Constant (powiada) nie chciał brać modela z kraju, w którym miał niegdyś jaką kochankę. Przez wyrafinowaną dyskrecję. Nie chciał tedy ani Francuzki, ani Szwajcarki, ani Niemki, ani Holenderki... Ponieważ akcja zaczyna się na dworze niemieckim, odpowiadał mu jakiś kraj sąsiadujący z Niemcami. Ponieważ pani Lindsay, z której wziął zewnętrzne rysy, była Irlandką, autor, robiąc Eleonorę Polką, znalazł pewne analogie charakterów narodowych (katolicyzm); bardziej mu to odpowiadało, niż zrobić ją np. Szwedką czy Norweżką.

Takie są plotki. Ale czymże, jak nie nowymi plotkami, czci się najgodniej tego rodzaju rocznice? Wszystko to minęło. Został Adolf. Unikat w literaturze, arcydzieło napisane mimo woli. Imię własne, mające życie takie jak Otello, jak Hamlet, jak, Boże odpuść, Płoszowski. Jeden z tych genialnych skrótów, dzięki którym samo wymienienie imienia, tytułu, stawia sytuację, maluje wszystko, otwiera dalekie perspektywy. Książka, którą można czytać wiele razy, a zawsze w niej znaleźć coś nowego: a wszak to jest główne znamię klasyczności.

U nas Adolf zrobił karierę późną, ale szybką. Kiedy go wydałem po raz pierwszy w r. 1917, mało kto w ogóle o nim słyszał. Dyskutowano go jako nowość, wielu czytało go w okopach. Dziś znają tę książkę niemal wszyscy. Mimo to — iżby i Polska wzięła jakiś udział w tej rocznicy — pozwoliłem sobie wydać ją świeżo po raz trzeci. Dorosły tymczasem nowe pokolenia, dojrzały nowe ofiary do zrozumienia tych romansowych a bolesnych przeżyć. Czytajcie tedy Adolfa, westchnijcie nad Benjaminem i — nad sobą.

Stulecie niezwykłej książki

Przygotowując do nowego wydania przekład Fizjologii małżeństwa Balzaka, spostrzegłem, że minęło właśnie sto lat, jak książka ta ukazała się we Francji. Zarazem uderzyło mnie, jak nowej fizjonomii208 nabiera ona w świetle wielu dzisiejszych „rewizjonistycznych” poglądów na małżeństwo. Warto więc może przyjrzeć się jej trochę, zwłaszcza że temat i wszystko, co się z nim wiąże, staje się tak aktualny jak nigdy.

Przypomnijmy w kilku słowach, kiedy Balzac pisał tę Fizjologię. Miał lat trzydzieści, był właściwie w zaraniu kariery literackiej. Tej drugiej. Pierwszą, pseudonimową i nieosobliwą zresztą, przerwał, aby się rzucić w robienie majątku. Zbankrutował i wrócił do literatury, zyskując pierwszy rzetelny sukces powieścią Szuanie. Następną jego książką jest Fizjologia małżeństwa.

Narobiła wiele hałasu. Na to była pisana! Wyraźnie młody autor chce zwrócić na siebie uwagę; chce trafić do serca tych, które wówczas rozdają wieńce sławy — do kobiet. Udało mu się. Ta książka — mimo że kobiety gorszyły się nią po trosze — pasowała Balzaka na owego przyjaciela, spowiednika kobiet, jakim miał być dla nich całe życie. Nie tylko we Francji; więcej jeszcze poza jej granicami. Kiedy w salonie w Petersburgu pani domu zwróciła się doń ze słowami: „Panie de Balzac”, pokojówka czy bona stanęła jak wryta z otwartą gębą i upuściła tacę z herbatą! Dziś Balzac wydaje się pisarzem raczej surowym, męskim; góruje w jego dziele rzecz społeczna. Ale jeszcze Mickiewicz w Trybunie Ludów, robiąc aluzje do jego powieści Chłopi, traktuje Balzaka jak bawidamka, który się bierze do nieswoich rzeczy!...

Bądź co bądź, kobiety miały trafny instynkt. We wszystkich sarkazmach tej książki wyraźny jest odcień: czułość, uwielbienie dla kobiety, dość bezlitosny grymas śmiechu dla mężczyzny. W tej zobopólnej komedii matrymonialnej, jaką nam kreśli Balzac, kobieta ma, mimo wszystko, ładniejszą rolę.

Utwór ten dosyć jest lekceważony przez urzędowych krytyków literatury. Za mało jest dla nich poważny, oczywiście. A jednak wart jest uwagi, nawet dla nich. Jest w nim już w zarodku przyszły autor Komedii ludzkiej, wielki myśliciel, spostrzegacz, poeta. „Komedia ludzka” in statu nascendi209; w postaci — można powiedzieć — jajeczka i plemnika; to bardzo interesujące. Zajmująca jest ta książka przez swą jurność myśli, przez swój charakter mefistofeliczny. Wiele spraw porusza w niej Balzac zuchwalej może niż potem. Później, zerkając raz po raz ku polityce, marząc o roli szampiona „prawicy”, pisze, lub ma złudzenie że pisze „przy świetle dwóch świeczników: tronu i religii” — tutaj, jak sam wyznaje w przedmowie, bies podsunął mu temat...

Jeżeli początek w. XIX był chaosem, z którego rodzi się nowoczesność, coś z chaosu ma również ówczesny fason małżeństwa. Godna jest uwagi okoliczność, że tryumf romantyzmu w literaturze schodzi się z tryumfem mieszczaństwa w życiu: czy nie tu trzeba szukać zarodka wielu kłamstw społecznych, na które chorować będzie owo stulecie? Gdzie spojrzeć — w pojęciu małżeństwa zwłaszcza — same sprzeczności. Zasada autorytetu spotyka się z rozrostem wolności i krytyki. Świat pracy ociera się o świat zbytku i bierze od niego ton... fałszywy. Z urojonej władzy mężczyzny drwi sobie rosnąca przewaga towarzyska kobiety. W sprawę, która wprzód była przede wszystkim sferą obowiązku, wciska się na wskroś nowoczesne pojęcie „szczęścia”. W instytucji pomyślanej pod kątem jednej indywidualności, coraz wyraźniej zarysowują się dwie. Chaos stąd wynikły zaczyna się klarować ledwo dzisiaj.

Stąd owo balzakowskie małżeństwo jest w istocie paradną „komedią ludzką”. Ta harmonia staje się od początku walką; ta idealna spółka wielkim oszustwem. Arystokratyczne małżeństwo XVIII w., raczej formalne, miało w ironicznej wzajemnej tolerancji swój styl. Małżeństwo w. XIX nie ma żadnego; jednoczy wszystkie nonsensy, staje się istną kwadraturą koła. Wiąże razem ludzi nieznających się, niemogących się znać. Tak było i dawniej, ale wówczas małżeństwo nie miało pretensji do idylli210, nie miało pretensji skojarzyć instytucji społecznej z romansem. Rosnące trudności egzystencji sprawiły, że mężczyzna coraz później się żeni; co dla jednej strony końcem, dla drugiej początkiem. Tańczą nie w takt. Prastare narowy zazdrości przeniesiono w warunki dużego miasta, wytężonej pracy mężczyzny; upilnujże kobietę, głupcze!

A wychowanie kobiet! Jakąż ironią smaga je Balzac — po Stendhalu, z którego w tej części książki wiele się zapożycza. Ogłupiacie młodą dziewczynę, aby zachować jej rzekomą niewinność, i żądacie, aby ta pstra papużka była wam towarzyszką życia, aby wam dała szczęście! Owszem, da go, troszkę, ale

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz