Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖
Zmysły, zmysły to zbiór felietonów autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczące tematyki różnych kwestii związanych z seksualnością: antykoncepcją i aborcją, ale także edukacją seksualną, świadomością młodzieży oraz relacjach partnerskich młodych ludzi.
Boy, znany ze swoich mistrzowskich felietonów, porusza tematy związane z miłością fizyczną w sposób wolny od zbędnej pruderii, choć elegancki, humorystyczny i lekki, ale mocno uderzający w XX-wieczne realia. Autor krytykuje ściśle konserwatywne i nieugięte stanowisko, wytykając Kościołowi marginalizowanie trudnych sytuacji, niedostrzeganie faktycznych problemów społecznych i nieodpowiadanie na rzeczywiste potrzeby ludzkie. Przeciwny jest wrogiemu stanowisku wobec homoseksualistom i pragnie dostrzec, że młodzież podejmuje życie seksualne coraz wcześniej, przez co potrzebuje fachowych wskazówek, a nie kar i zawstydzania. Głos Tadeusza Boya-Żeleńskiego był na początku XX wieku jednym z najgłośniejszych w kwestii seksualności i praw oraz obyczajów z nią związanych.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
To jest tajemna pobudka pierwszej części Wyznań. I bodaj czy nie z chęci zaciemnienia owej nieszczęsnej apostazji wynikł również opis idylli z panią de Warens, jeden z najoryginalniejszych, najładniejszych epizodów miłosnych, jakie zna literatura. Bo i tu szczerość Russa była — zdaje się — co najmniej w połowie kłamstwem.
Pani de Warens była — jak o tym świadczą dokumenty — zawodową agentką rządu sabaudzkiego od „nawróceń”. Bo w owej epoce katolicy i protestanci nie palili się już wzajem na stosach, ale wydzierali sobie dusze, odkupywali je w potrzebie. Pani de Warens, nieszczęśliwa w pożyciu domowym, zrujnowana, zadłużona po uszy, uciekła z Vevey na terytorium króla Sardynii, odegrała sama komedię nawrócenia i przyjęła katolicyzm; dano jej roczną pensję, w zamian za co stała się powolną240 agentką rządu. W tym charakterze przesłał jej ksiądz de Pontyerre młodego Russa, ona zaś przekazała go dalej do przytułku w Turynie. Niezapomniane karty, na których Rousseau kreśli swoje pierwsze spotkanie z panią de Warens, uczucie, jakie w nim obudziła od pierwszej chwili, są — bardzo być może — jedynie dziełem fantazji pisarza, w której świetle podróż jego do Turynu zyskiwałaby nowe, pełne tajemnej poezji pobudki. I pomiędzy mglistym wspomnieniem pierwszego spotkania a nieobowiązującym roztkliwieniem nad nieżyjącą już panią de Warens, Rousseau rozpina łuk tej miłości, utkany z tęczowych kolorów samooszukaństwa.
Ale sędzia śledczy i tu nie przepuści mu niczego: gromadzi dokumenty, konfrontuje je. I jeżeli kiedy pisarz przepadłby przy egzaminie ze swej biografii, to tutaj: wszak Rousseau sam przyznaje, że pewne okresy swego życia pamięta jedynie bardzo mętnie. Pan Benedetto, uzbrojony w jego listy, w autentyczne papiery, w bezlitosną logikę rozumowania, niewątpliwie dużo rzeczy lepiej wie od niego. Niewiele z całej tej idylli ostało się pod ciosami naukowego sceptycyzmu. O ile pewne jest, że młodego Russa łączył później z jego opiekunką stosunek miłosny, o tyle szczegóły wydają się przez autora Wyznań bardzo swobodnie wyreżyserowane. Nawet Charmettes, owe urocze Charmettes: okazuje się, że Rousseau pędził w tym ustroniu dni przeważnie sam, że folwarczek ten był środkiem pozbycia się go z domu, w którym — jak i w sercu „mamusi” — panował już hałaśliwy Wintzenried. Ach, gdybyż tylko tyle mówiły nam dokumenty! Ale odkryto memoriał, jaki dwudziestosiedmioletni Rousseau pisze, pod dyktandem pani de Warens, do gubernatora Sabaudii, aby, wciąż z tytułu nawróconego, skomleć o jakąś pensyjkę. Memoriał ten kwalifikuje historyk pani de Warens jako „najnikczemniejsze szalbierstwo”: wszystko od A do Z jest w nim kłamstwem; aby zaś nikomu nie przyszła ochota sprawdzać rzeczy na miejscu albo wzywać go do przesłuchania, Rousseau w zakończeniu memoriału pisze, że „na domiar nieszczęścia dotknęła go szpetna choroba, którą jest zniekształcony”... A wszystko łgarstwo.
Tak, okrutne bywają ankiety detektywów literatury. Ale jest w tym pewna mądrość losu: pomnażają one przyjemność wtajemniczonych, oświetlając tym ciekawiej zaułki duszy ludzkiej, sekrety twórczości, a nic nie szkodzą pisarzowi w oczach zwykłych czytelników, którzy o nich po prostu nie wiedzą. Pokolenia całe będą się upajały legendą Charmettes, i nic im nie popsuje śledztwo pana Benedetto. Tworzenie mitów jest przywilejem wielkich pisarzy.
Nam zaś — niby to wtajemniczonym — konfrontacje takie ileż dają do myślenia. Wyznania!... książka, która wciąż kłamie, a która niewątpliwie oddycha szczerością. Przez co? Przez sposób, w jaki kłamie. Wszak kłamać można na tysiąc sposobów. Chcąc przeinaczyć prawdę, Rousseau, wpół mimo woli, odsłonił nam równocześnie mnóstwo prawdziwych uczuć, które inny by przemilczał; ośmielił do mówienia o rzeczach, o których w ogóle przed nim nie mówiono; stworzył nowe formuły psychologiczne, obyczajowe. Wszystkie kłamstwa, na których złapała Russa krytyka detektywów, nie zmienią faktu, że jego Wyznania są aktem odwagi, są wielkim krokiem na drodze szczerości człowieka wobec samego siebie. I najciekawszą powieścią autobiograficzną, jaką znamy.
Żyłem teraz, dzięki mojej Bibliotece Boy’a, pod znakiem Spowiedzi: nowe wydanie Wyznań, pierwszy raz po polsku autobiograficzny Henryk Brulard Stendhala, wreszcie przygotowany do druku Czerwony kajet241 Benjamina Constant. Niby ojciec i dzieci: bo nie ulega kwestii, że Rousseau jest protoplastą tego szału spowiadania się, opowiadania samego siebie, którego nie znały poprzednie pokolenia i które uważałyby nawet za wielką nieobyczajność. Dziś jeszcze p. Hipolit Korwin Milewski, autor świeżo wydanych Pamiętników (w których tak zabawnie wojuje z Mickiewiczem), rozważając na wstępie, czy pamiętniki powinny być subiektywne, czy obiektywne, oświadcza się przeciw subiektywizmowi, pisząc:
Owszem, ci pisarze, nawet najbardziej utalentowani i sławni, jak J. J. Rousseau w swoich „Spowiedziach”, lub Amiel w swoim Journal intime, którzy, na wzór indyjskiego Budhy, zagłębiają się w bezustannej obserwacji własnego pępka i wtajemniczają czytelnika w swoje odruchy serca lub drobniutkie szczegóły swego życia domowego, sprawiali mi zwykle nudę, niekiedy (jak Rousseau) obrzydzenie...
Obrzydzenie, przypuśćmy; ale nudę? Inny sąd wydała o tym od dawna publiczność. Wręcz przeciwnie; ze wszystkich dzieł Russa, które pochłaniano, na które przysięgano jak na ewangelię, które zmieniły — można rzec — postać świata, żywe zostały do dziś właśnie te Wyznania. Historyk literatury czyta — z obowiązku — Nową Heloizę; pedagog czyta Emila; ale wszyscy, bez różnicy wieku, płci, zawodu, czytają z zapartym oddechem Wyznania, właśnie dlatego, że są takie, jak są.
Sam Rousseau zdawał sobie sprawę z wagi swego czynu: „Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy”...
Po czym osobliwy ten penitent242 dodaje:
„Niechaj trąba ostatecznego sądu zabrzmi, kiedy przyjdzie godzina: przybędę z tą książką w ręku stanąć przed obliczem Najwyższego sędziego... Pokazałem się takim, jakim jestem; godnym pogardy i szpetnym, kiedy nim byłem; dobrym, szlachetnym, wzniosłym, kiedy nim byłem; odsłoniłem moje wnętrze takim, jakim tyś je widział sam, Najwyższy sędzio. Zgromadź dokoła mnie nieprzeliczoną mnogość moich bliźnich, niech słuchają mej spowiedzi, niech litują się mych nieprawości, niech się rumienią za me niedole. Niech każdy z nich kolejno odsłoni serce u stóp twego tronu z równą szczerością, a potem niechaj jeden jedyny powie ci, jeśli będzie miał czoło243: Byłem lepszy od tego człowieka”...
Tak więc, pobudką owej książki była nie tyle pokora spowiedzi, ile pycha własnej apologii244. Trawiony manią prześladowczą, szarpany zresztą przez wrogów, którzy wygrywali przeciwko niemu wątpliwe karty jego przeszłości, Rousseau zdecydował się podać własną jej wersję. Uczynił to z taką siłą ewokacji, że narzucił ją światu. Daremnie skrzętna krytyka literacka szła za nim trop w trop i stwierdziła odchylenia od prawdy, które sprawiają, że książka, która w istocie zrewolucjonizowała świat swoją szczerością, jest zarazem jedną z najbardziej kłamliwych, jakie znamy... Te racjonalne kryteria zawodzą wobec sugestywnej przemocy geniuszu.
Co do jednego Rousseau się omylił. Książka jego — mówi — nie miała przykładu; być może. Istotnie, aż do Villona245 trzeba by sięgnąć, aby napotkać taką ekshibicję szczerości, a i Villon w swoim Testamencie ucieka się do poetyckiej transpozycji. Ale mylił się Rousseau, sądząc, że nie będzie miał naśladowcy. Cały potop spowiedzi wylał się na Europę. Liryczna autobiografia stała się integralną częścią literatury. Najczęściej w formie powieści, ale i bezpośrednio. Pamiętnik zza grobu Chateaubrianda246 pozostał — jak Wyznania — jedyną prawie czytelną książką swego autora. Ale najbardziej bezpośrednio z Russa wiedzie się książka, którą Stendhal, ze swoją słabostką do kryptonimów, zatytułował Życie Henryka Brulard, ale której daję wręcz charakter autobiografii. „Piszę teraz książkę — donosi w r. 1832 księgarzowi — która jest może wielkim głupstwem; to moje Wyznania, coś w rodzaju Russa, może gorszym stylem, ale szczersze”.
W istocie ma ta książka wszelkie warunki, aby być szczerą. Po pierwsze nie była przeznaczona dla publiczności. Pisząc, autor nie wiedział, czy dojdzie ona kiedy do czytelnika, nawet tego z roku 1935, do którego czasem się zwraca. („To jest dla mnie nowość — pisze — mówić do ludzi, których sposobu myślenia, rodzaju wychowania, przesądów, religii, absolutnie nie znam”...) W istocie, szansa zdawała się niewielka. Stendhal za życia znany był raczej w szczupłym kręgu, nie poszukiwany na rynku; czy ten rękopis, obfity, nieczytelny, który przekazuje testamentem paru (dla pewności) księgarzom, doczeka się tego, aby ktoś nań rzucił okiem, aby podjął szaleństwo wydrukowania go, skoro książka pod tak powabnym tytułem, jak O miłości, rozeszła się w dziesięć lat w 17 egzemplarzach? To też pisze raczej dla siebie, z osobistej potrzeby, z czystej pasji badacza serca ludzkiego, który, posługując się dotąd w analizie psychologicznej intuicją, pragnie niejako wiwisekcją potwierdzić jej rezultaty. Podejmuje to zadanie, jak Rousseau, przebywszy krytyczną pięćdziesiątkę: tylko, gdy Rousseau z góry jest uprzedzony, że był najlepszym z ludzi i jako taki chce nam się pokazać, Stendhal zaczyna od tego, że nie wie o sobie nic; jakim był, dopiero chce sobie uświadomić. „Powinien bym spisać moje życie (mówi); dowiem się może, kiedy to skończę za dwa albo trzy lata, czym byłem: wesoły czy smutny, rozumny czy głupi, odważny czy tchórz, i wreszcie, w sumie, szczęśliwy czy nieszczęśliwy”... Podchodzi prawdę niby myśliwiec zwierzynę, czai się na nią, zaskakuje ją. Zważywszy tę absolutną bezinteresowność, zważywszy nawyk analizy i bystrość autora, jego odwagę, jego brak uprzedzeń, istotnie spowiedź Stendhala miała szansę, aby się stać jedną z najautentyczniejszych, jakie do dziś znamy.
Stendhal zdaje sobie sprawę z pułapek, jakie czyhają na pisarza, gdy chce pisać prawdę o sobie samym. Przede wszystkim wyobraźnia, zawsze gotowa wcisnąć się w luki pamięci. Dalej nieuchronne błędy perspektywy, barwienie dawnych przeżyć późniejszymi stanami duszy, ucisk konwencji myślenia, wstydliwość, wreszcie — niestety! — pospolita próżność. Wzruszający jest ten dopisek Stendhala na marginesie: „Może nie poprawiając tego pierwszego rzutu, osiągnę to, aby nie kłamać z próżności”. A gdzie indziej:
„Ale ile trzeba ostrożności, aby nie kłamać. Na przykład na początku pierwszego rozdziału jest coś, co może zdawać się przechwałką: nie, czytelniku, nie: nie byłem żołnierzem pod Wagram w r. 1809”.
W istocie, dla człowieka wybitnie próżnego, jak Stendhal, dla człowieka, który odbył kampanię włoską, który przeżył — choćby jako intendent247 armii — odwrót spod Moskwy, który pół życia spędził na włóczędze po obcych krajach, który całe życie oddychał miłością do kobiet, nie mając u nich powodzenia, bohaterstwem jest nie przykłamać trochę! Oprócz Henryka Brulard, posiadamy i inne autobiograficzne utwory Stendhala (Journal, Souvenirs d’egotisme); te nie zawsze wytrzymują wścibską kontrolę krytyki. Nie oparł się nieraz pokusie „twarzowego” przyrządzania faktów. Tutaj absolutna szczerość była może łatwiejszym zadaniem przez to, że tematem książki jest wczesna młodość: otóż dzieciństwo, młodość, to dla człowieka dorosłego niemal inna osoba; próżność jest o wiele mniej zaangażowana.
Ale i to nie! Bo Stendhal zbyt jest żywy, zbyt impulsywny, aby się zamknąć w ramach kronikarza swej przeszłości. Urok jego pamiętnika stanowią nieustające wędrówki poprzez całe życie autora, ciągłe uprzedzanie wypadków, konfrontacje, refleksje, rzuty. Ten palimpsest248 ma niejako kilka warstw pisma, i dzięki temu widzimy w nim pisarza całego, charakter, temperament, życie.
Ta rzadka w swoim rodzaju zdobycz autoanalizy, to tylko jedna pozycja. Ale książka ta jest zarazem cenna jako dokument epoki, a raczej kilku epok, i jakich! Sięgają te wspomnienia głęboko w wiek XVIII. Jakże żywa jest ta galeria figur, począwszy od dziadka Gagnon, lekarza, ulubieńca dam, zawsze z trójgraniastym kapeluszem pod pachą i białą peruką w trzy rzędy pukli, światłego epikurejczyka249, klasyka z upodobań, żyjącego wspomnieniem trzech dni spędzonych u pana de Voltaire w Ferney. Ta Grenobla, to miejsce, gdzie Laclos250 zbierał wzorki dla swoich Niebezpiecznych Związków: mały Henryś znał jeszcze starszą damę, uchodzącą za prototyp markizy de Merteuil, która zapraszała go czasem i dawała mu kandyzowane251 orzechy. Wujaszek Roman, młody adwokat, dandys252, strojący się za pieniądze swoich kochanek: światowa etyka owego złotego wieku pozwalała brać pieniądze od kobiet, byle tylko je wydawać, a nie chować do szkatułki. Ciotka Elżbieta, jedyna z rodziny, która miała wpływ na kształtowanie się charakteru młodego Henryka, stara panna żyjąca — niby w epoce Cyda — pojęciami hiszpańskiego heroizmu i honoru. Typy księży, przeważnie jezuitów, którzy kierowali pierwszym wychowaniem chłopca. Jedynak, przedmiot pieczołowitości całej rodziny, miał, zdawałoby się, wszystkie warunki szczęśliwego dzieciństwa. I oto jeden z tych błysków, którymi Stendhal nieporównanie umie rozjaśnić mroki psychologii dziecka: „Wiek ów (powiada) był dla mnie nieustanną epoką nieszczęścia, nienawiści, wciąż bezsilnej żądzy zemsty. Cała moja niedola da się streścić — w dwóch słowach: nie pozwolono mi nigdy rozmawiać z chłopcem w moim wieku”. Ten arystokratyzm zamożnej mieszczańskiej rodziny, umierającej (jeśli wierzyć Henrykowi) z nudów, ale dbałej o to, aby się nie mieszać z plebsem, zaważył na psychice chłopca. Kiedy wybucha Rewolucja, ten siedmioletni brzdąc jest zdecydowanym republikaninem; mając lat dziesięć, wiadomość o śmierci „tyrana” przyjmuje z entuzjazmem. I w istocie, czyż w gruncie nie Ludwik XVI był winien, że mu się nie dozwolono bawić z chłopcami w jego wieku? Książka ta w niezmiernie ciekawy sposób oświetla proces urabiania się charakteru człowieka pod wpływem wrażeń dzieciństwa. A brutalna otwartość, z jaką Henryk mówi o nienawiści swej do ojca, o zmysłowej niemal miłości do matki, mogą być dowodem jego pasji szczerości. Ileż w tej książce pokarmu dla psychoanalityków, dla badaczy urazów i kompleksów.
I oto związki spraw tego świata: nudząc się straszliwie na łonie rodziny, młody Henryś szuka sposobu najrychlejszego wyrwania się z Grenobli; znajduje jeden tylko: matematykę, która zaprowadzi go na politechnikę do Paryża. Na trzy lata rzuca się z furią w studia matematyki, która w istocie zawiedzie go do Paryża, gdzie na politechnikę... nie wstąpi. Ale trening matematycznej ścisłości myślenia zostanie mu na całe życie.
Paryż, pierwsze rozczarowania, biuro, salony, towarzystwo, książki, samotność... Poczucie nicości własnej osoby w tym wirze ludzi, interesów, wydarzeń. Chorobliwa nieśmiałość, która kurczy się w zetknięciu z obojętnością świata. I naraz olśnienie: na tę smutną pokątną młodość wali się nagle nieoczekiwane szczęście: wędrówka przez Alpy po to, aby wstąpić do armii Bonapartego, pierwsza bitwa... (Oryginalne jest, że Napoleończyk ten, który kilkanaście lat przewłóczy się z armią cesarza, po pierwszych upojeniach rychło nabrał antypatii do wojskowości. Już w roku 1801 pisze do przyjaciela: „Wyrzekłem się sławy wojskowej, bo zanadto trzeba się płaszczyć, aby się docisnąć do pierwszych miejsc, a tam tylko czyny są na widoku”). I, na tym samym planie — włoskie słońce, włoska przyroda, włoska naturalność życia, włoska muzyka wreszcie, która na zawsze zostanie dla Stendhala
Uwagi (0)