Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖
Zmysły, zmysły to zbiór felietonów autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczące tematyki różnych kwestii związanych z seksualnością: antykoncepcją i aborcją, ale także edukacją seksualną, świadomością młodzieży oraz relacjach partnerskich młodych ludzi.
Boy, znany ze swoich mistrzowskich felietonów, porusza tematy związane z miłością fizyczną w sposób wolny od zbędnej pruderii, choć elegancki, humorystyczny i lekki, ale mocno uderzający w XX-wieczne realia. Autor krytykuje ściśle konserwatywne i nieugięte stanowisko, wytykając Kościołowi marginalizowanie trudnych sytuacji, niedostrzeganie faktycznych problemów społecznych i nieodpowiadanie na rzeczywiste potrzeby ludzkie. Przeciwny jest wrogiemu stanowisku wobec homoseksualistom i pragnie dostrzec, że młodzież podejmuje życie seksualne coraz wcześniej, przez co potrzebuje fachowych wskazówek, a nie kar i zawstydzania. Głos Tadeusza Boya-Żeleńskiego był na początku XX wieku jednym z najgłośniejszych w kwestii seksualności i praw oraz obyczajów z nią związanych.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Zazdrość — oto główny temat książki, temat tak tradycyjny, a z drugiej strony tak na nowo aktualny, ujmowany dziś — jak miałem sposobność na innym miejscu (Ofensywa przeciw zazdrości) wskazać — tak rewizjonistycznie. Przez kilkanaście stronic pędzi Balzac swego męża biczem zazdrości i pod koniec wybucha piekielnym śmiechem: chcecie, przy nowych obyczajach, stosować system dawnych ryglów i zakazów, chcecie zmonopolizować miłość; to tak samo jak wiatr chwytać w siatkę! Albo rezygnacja, albo trzeba małżeństwo oprzeć na innych podstawach... I każe swojej parze małżonków męczyć się, obijać, aż w końcu, zmęczeni, dopływają do wzajemnej tolerancji, do przyjaźni (o ile nie do nienawiści), opartej na solidarności interesów, na zżyciu się. I dopiero egzystencja zaczyna im być znośna. A wciąż prześwieca przez te karty myśl: małżeństwo takie, jakim go uczyniły nasze obyczaje, jest nonsensem; utopia wierności — kłamstwem lub męczarnią; upokarzającym oszustwem lub samobójstwem moralnym. Nonsensem jest opieranie małżeństwa na romantycznych przesłankach wyłączności i niezmienności uczuć. Nonsensem jest chcieć zdławić naturę ludzką i kazać jej być czym innym, niż jest. Zwłaszcza, jeżeli punktem wyjścia małżeństwa jest — jak wówczas we Francji — nie harmonia serc i natur, ale kombinacje finansowo-towarzyskie.
Wszystko to mówi książka Balzaka dość wyraźnie, choć często między wierszami, gdy nie może inaczej.
Więc co? Jakie lekarstwo? W finale książki autor nie daje odpowiedzi. Radźcie sobie, jak umiecie; co mnie to obchodzi. Z czasem dopłyniecie do portu, bodaj do portu obojętności.
W istocie, przy ówczesnym stanie pojęć, obyczajów i — techniki życia, trudno było, aby prawdomówna książka na ten temat mogła mieć konkluzję inną oprócz ironiczno-negatywnej. Ale na niektórych kartach można znaleźć, przemycone niejako, poglądy, wówczas zbyt śmiałe lub zbyt utopijne, aby je ktoś traktował serio, ale dziś najbardziej może zwracające naszą uwagę. Co stworzyło sukces Fizjologii, to dziś najbardziej się dla nas zestarzało; interesuje nas natomiast ta utopia, a to dlatego, że w części stała się dziś rzeczywistością, a w części bardzo pozytywnym postulatem.
Na jakich tedy zasadach Balzac chciałby oprzeć małżeństwo? Przede wszystkim, żąda zmiany wychowania dziewcząt, żąda dla nich swobody prawie nieograniczonej. Czytamy tam nie bez zdumienia:
„Wolność, której tak śmiało domagaliśmy się dla panien, stanowi środek zaradczy na ten bezmiar złego, którego źródło wskazaliśmy, odsłaniając niedorzeczności wynikające z niewoli naszych córek. Wróćmy młodości żądze i jej zalotność, miłość i jej niebezpieczeństwa, miłość i jej słodycze, cały uroczy świat frankońskiego rycerstwa. W tym wiosennym zaraniu żaden błąd nie jest beznadziejny; małżeństwo, przetrwawszy wszystkie próby, wyjdzie z nich zbrojne ufnością, oczyszczone z nienawiści, a miłość małżeńska usprawiedliwiona zbawiennymi porównaniami... Przy tym przekształceniu naszych obyczajów znikłaby sama przez się ohydna rana prostytucji”...
Doprawdy, poza zwrotem o „frankońskim rycerstwie” i poza zapaszkiem romantycznego stylu, czyż nie można by sądzić, że to jest cytat z książki Lindsaya211, która dziś jest jeszcze książką przyszłości? A kiedy Balzac ryzykuje zdanie — w epoce gdy je pisał, jakże paradoksalne! — „że mniej byłoby nieszczęśliwych małżeństw, gdyby się ludzie żenili ze swymi kochankami”, i że takie małżeństwo wypróbowane wprzódy dawałoby rękojmię212 trwałości, czyż to nie przywodzi na myśl dzisiejszej teorii „małżeństw próbnych”? I dzisiejszej coraz częstszej praktyki...
Czytamy dalej:
„W istocie, małżeństwo oparte na skojarzeniu religijnego zachwycenia, jakie stwarza miłość, z próbą owej chłodnej trzeźwości, jaka następuje po momencie posiadania, powinno by stanowić najtrwalszy ze wszystkich związków... Niejedno młode dziewczę dozna zawodu w swych nadziejach miłosnych... ale czyż nie będzie dla nich olbrzymią wygraną, że nie związały życia z człowiekiem, którym mają prawo pogardzać?
Ale trudno na tym miejscu przedstawić wszystkie korzyści, jakie wniosłoby z sobą usamodzielnienie dziewcząt. Skoro przejdziemy do okoliczności towarzyszących małżeństwu takiemu, jakim go uczyniły nasze obyczaje, wówczas każdy zdrowo patrzący będzie mógł ocenić doniosłość systemu wychowania i swobody, których, w imię rozsądku i w imię natury, domagamy się dla panien. Przesąd, jaki żywimy we Francji co do dziewictwa młodych oblubienic, jest najgłupszy z tych, które nam jeszcze zostały”...
Balzac zdaje sobie sprawę, na ile uprzedzeń natrafią te poglądy:
„Ludzie tchórzliwi okrzykną się może, że podobna reforma obyczajów stałaby się powodem straszliwego ich rozluźnienia, że, bądź co bądź, prawa czy obyczaje będące praw tych źródłem nie mogą sankcjonować zgorszenia i niemoralności; że, jeśli istnieje zło nieuniknione, społeczeństwo nie powinno go bodaj uświęcać... Ale oddalilibyśmy się zbytnio od tematu — pisze — gdybyśmy się chcieli zapuszczać w szczegóły tych olbrzymich reform moralnych, które staną się niewątpliwie żądaniem Francji w w. XX: obyczaje przekształcają się tak wolno! Aby najlżejsze przeobrażenie mogło dojść do skutku, czyż nie musi wprzód najzuchwalsza idea poprzedniego wieku stać się najpospolitszym komunałem wieku bieżącego?”
Tak mówi Balzac na kilku stronicach serio, wsuniętych w gruby tom mądrego żartu. Nie dziwmy się, że w tej książce, przepojonej sarkazmem, to, co stanowi niejako jej „pozytyw”, zajmuje tak mało miejsca. Wywody te miały swoją słabiznę, z której Balzac, przy swoim realnym spojrzeniu na świat, musiał sobie zdawać sprawę. W epoce Balzaka „błąd” kobiety i niepożądane macierzyństwo, lub przynajmniej jego groza, to były rzeczy nierozłączne: cóż za hamulec w postulatach swobody dla panien, cóż za obciążenie sprawy „wiarołomstwa”! Rzecz prosta, iż taki realista jak Balzac czuje całą wagę tego faktu; dlatego zostawia tę sprawę „wiekowi XX do rozwiązania”; rzuca raczej posiew myśli niż projekt konkretnych reform. Jasne jest, że dzisiejsze opanowanie ciąży, czyli tzw. „regulacja urodzeń”, stwarza w dziedzinie kształtowania się obyczajów nowy fakt niesłychanej doniosłości. Na tej zasadzie młode dziewczęta biorą dziś sobie same owo prawo do swobody, nie czekając pozwolenia prawodawców; na tej zasadzie dzisiejsi „fizjologowie” mogą stawiać tezę, że małżeństwo — nawet dobre — nie musi być grobem możliwości miłosnych obojga stron; mogą najpoważniej roztrząsać ewentualności, które dla Balzaka były, mimo wszystko, raczej tematem do tradycyjnych żarcików.
Wiele rojeń Balzaka rozwiązuje tedy samo życie, przeważnie po jego myśli. Ba, wychowanie kobiet i ich samodzielność poszły z pewnością o wiele dalej, niż on przeczuwał. Ale nawet przy tych olbrzymich przemianach, wiele, bardzo wiele jego spostrzeżeń, dotyczących tak trudnej rzeczy, jak współżycie dwojga ludzi, nie straciło nic na aktualności, dlatego po prostu, że pewne sprawy są — wieczne. A postulat traktowania małżeństwa — nawet fizycznie — jako umiejętności, dziś tak spopularyzowany, czyż nie był wówczas jego wynalazkiem?
I właśnie ta aktualność, którą zyskała książka Balzaka dzięki nowoczesnym „rewizjonistom” małżeństwa, daje jej nowy smak. Czytając ją, robimy w duchu bilans obyczajów: to a to się zmieniło, ten koncept trąci myszką213, to a to już jest przestarzałe, a to znów żywe, prawdziwe, mądre.
Ale najbardziej interesujące jest śledzić w tej książce — w tej Komedii ludzkiej w zalążku — to co można by nazwać „materialistycznym poglądem na świat” owego wielkiego... spirytualisty, jakim był Balzac; to, co czyniło go przedmiotem podziwu Marxa. Że najsubtelniejsze sprawy uczuć czy obyczajów podlegają żelaznym prawom materialnego układu sił i znowuż one na ten materialny układ oddziaływają, to — zwłaszcza w epoce romantyzmu — miało cechy odkrycia, do dziś dnia nie przez wszystkich zrozumianego. Otóż nigdzie może tego odkrycia nie eksploatuje Balzac z taką werwą, z takim szelmowskim humorem, jak w tej książce. Takie zestawienie jak stosunek rachunku praczki do szczęśliwej lub nieszczęśliwej miłości, jak rola wiarołomstwa w obrocie pieniądza i budżecie Francji itd. itd., to są żarty, zapewne, ale genialne żarty. Tu już jest cały ów Balzac, dla którego każda kwestia promieniuje w nieskończoność, dla którego nie ma rzeczy błahych ani wielkich, materialnych i moralnych, duchowych i fizycznych, ale wszystkie łączą się w wielką grę życia.
Szanowni Państwo! Byłem wprawdzie lekarzem, ale nie zasiadam na tej estradzie jako lekarz; są tutaj inni, godniejsi przedstawiciele tego stanu. Jestem tu jako literat: uważam, że powinien być tutaj przedstawiciel literatury. Zaraz wytłumaczę się czemu.
Mam, proszę państwa, przyjaciela, też literata. Jest to robotnik Jakub Wojciechowski215, autor Życiorysu własnego robotnika. Korespondujemy z sobą dość często. Otóż, w jednym z listów malujących stosunki w jego miasteczku, opisuje mi Wojciechowski dolę pewnego optanta216, który „z łaski miasta” dostał z rodziną mieszkanie w chlewie; ten chlew się spalił wraz z częścią dobytku; chłop ze zgryzoty dostał zapalenia mózgu i skończył w szpitalu. Żona jego — pisze Wojciechowski swoim naiwnym stylem — „mieszka dziś na górze pod słomianym dachem (zapewne na strychu): jak mi ta niewiasta opowiadała, urodziła ona do dzisiaj piętnaścioro dzieci i jeszcze troje żyje z tego całego mendla217, ale drugie pomarły”.
Uderzył mnie ten ustęp listu. Mimo woli wziąłem ołówek i zacząłem liczyć. Piętnaścioro dzieci na troje żywych. Co to znaczy? To znaczy sto trzydzieści pięć miesięcy ciąży; może drugie tyle karmienia; piętnaście porodów i połogów, trochę chorób przy tej okazji, piętnaście pijaństw na chrzcinach, dwanaście śmierci. Piętnaście taks218 za chrzciny, a dwanaście za pogrzeby: czy nie miałem kiedyś racji nazwać tego „podatkiem obrotowym”? I to wszystko aby wyprodukować troje dzieci, o ile tych troje się wychowa; bo i to jest więcej niż wątpliwe w tych warunkach. A wtedy proporcje jeszcze odpowiednio się zmienią. Diabelnie droga produkcja. Fabryka, która by produkowała tym kosztem, musiałaby zbankrutować.
Otóż w tym rzecz: tu już nie chodzi o dyskutowanie, czy Polska potrzebuje więcej obywateli, czy mniej; ale jakim kosztem odbywa się ta produkcja, często złudna. Bo takie zagadnienie arytmetyczne jak to, które nastręcza list Wojciechowskiego, z pewnością nie jest niczym wyjątkowym. Rzecz jasna, że w tych ciążach, porodach i pogrzebach, że w tej otchłani tonie wszystko, co jest ponad najprymitywniejszą obronę od głodu; że w niej tonie i elementarz dla dzieci, i użytek mydła, i oświata, i miłość, i wdzięk życia, i większość ludzkich uczuć i potrzeb duchowych. I oto czemu ta sprawa szczególnie musi obchodzić nas pisarzy, dla których poziom kultury kraju, bodaj z prostego egoizmu, nie może być obojętny. Bo przecież i tam, gdzie nie chodzi o ostatni szczebel nędzy, w skromnej na przykład rodzinie urzędniczej, i tam chroniczna ciąża musi pochłonąć wszystko, co wiąże się z jakimiś umysłowymi zainteresowaniami.
Dotyczy nas ta sprawa i z innego względu. Pisarze mogą tutaj wiele zrobić, jako ci, którzy urabiają opinię. Mało kiedy mają taką sposobność. Niełatwo na przykład poradzić coś piórem na klęski bezrobocia, braku mieszkań czy innych takich rzeczy. Ale tutaj, gdy chodzi przede wszystkim o uświadomienie społeczeństwa, o przebudowę pojęć, o uprzątnięcie pewnych zabobonów, tam pióro jest dobrą bronią.
Kiedy się weźmie taki przypadek, jak ten, który przytoczyłem na wstępie, zdawałoby się, iż sprawa jest tak jasna, że nie może być co do niej dwóch zdań. Tymczasem, przeciwnie, mało jest spraw, które by były tak zabałamucone219. Idea Świadomego macierzyństwa przedziera się z niezmiernym trudem przez gęstwę uprzedzeń i ciemnoty, a zwłaszcza splątanych interesów. Walki o tę ideę trwają na szerokim świecie już kilkadziesiąt lat; tylko do nas — trzeba to przyznać z pewnym wstydem — nawet echa ich nie dochodziły.
Ale dawniej była przynajmniej jakaś zgodność linii walki i oporu. Natomiast dziś, po częściowych zwycięstwach regulacji urodzeń, zdumiewający jest chaos pojęć, jaki w tej mierze panuje w świecie. Nigdy stare powiedzenie Montaigne’a, że to „co jest zbrodnią z jednej strony rzeki, jest cnotą na drugim jej brzegu”, nie było równie prawdziwe. Bo oto widzimy, że to, co w jednym kraju uznane jest za sprawę użyteczności publicznej, w drugim rzekomo zagraża moralności i wszelkim obywatelskim cnotom. W Holandii np. rząd popiera poradnie, które nie tylko uświadamiają, ale i rozdają ludności środki ochronne przeciw ciąży, gdy we Francji nawet cień propagandy czysto ideowej w tym duchu ścigany jest karnie. W Ameryce ruch regulacyjny walczy jeszcze z zaciętym oporem pastorów220, podczas gdy w ubiegłym roku światowy zjazd biskupów protestanckich w Londynie stanął na stanowisku regulacji. Świeżo czytałem artykuł arcybiskupa ormiańsko-wschodniego obrządku doktora Schmuckera, w którym oświadcza się stanowczo za regulacją, nie widząc w niej nic sprzecznego z zasadami chrystianizmu; podczas gdy nasze pisemka klepią wciąż, że idea Świadomego macierzyństwa przeciwna jest etyce chrześcijańskiej.
Niewątpliwie do zaciemnienia sprawy niemało przyczynił się fakt, że kraj, który przywykło się widzieć na czele, gdy chodzi o światło i o wolność idei — Francja — zajmuje tutaj stanowisko zdecydowanie negatywne. Ale zważmy dlaczego: dlatego, że od dawna, o wiele wcześniej niż w innych krajach, bez żadnej propagandy, tylko z instynktu, idea regulacji urodzeń zwyciężyła we Francji w praktyce. Słynny „system dwojga dzieci” stworzył zamożność kraju, Antyregulacyjne stanowisko rządu francuskiego ma być hamulcem dla tej praktyki, a dyktowane jest zwłaszcza obawą przed płodnością Niemiec.
Ta militarna troska Francji o płodność rozciąga się i na Polskę, jako na jej sojusznika. Podbijają nam bębenka jak mogą; silą się zaszczepić nam ambicję w tym kierunku. Kiedy przed paru laty objeżdżałem Francję z odczytami natury czysto literackiej, śmiać mi się chciało, kiedy raz po raz podchodził do mnie jakiś stary generał francuski i mówił: „Parlez nous de votre natalité”. Niech pan nam mówi o waszej płodności! I ściskał mi mocno ręce, i patrzał na mnie z czułością i podziwem, tak jakbym ja był bożkiem płodności we własnej osobie. Ale nic nie pytali o naszą mortalité, o śmiertelność tych naszych dzieci, które rodzą się tak obficie, ani o to, jak one żyją, w jakich warunkach, ani o to, co z nich wyrasta. Wystarcza im najzupełniej cyfra naszych urodzeń na papierze, statystyka. Kiedy się stosuje statystykę do indywidualnych spraw ludzkiego życia, zawsze przypomina mi się ta anegdota. Pytał jeden drugiego, co to jest statystyka. „Och, statystyka, to bardzo proste. Na przykład pańska żona zdradza pana cztery razy dziennie, a moja mnie wcale: otóż statystyka, biorąc przeciętną, stwierdzi, że każdego z nas obu żona zdradza dwa razy dziennie”. Tak samo tutaj: w obszernym mieszkaniu na pierwszym piętrze chowa się jedno albo dwoje dzieci; u biedaków w suterenach rodzi się ich piętnaścioro, z czego dwanaście umiera, a troje pozostałych ma rachitis221; ale statystyka jest bardzo zadowolona; oblicza sobie: „ośm i pół dziecka na rodzinę, to bardzo pięknie”.
Jedną z najgłupszych rzeczy w tej sprawie jest to straszenie się nawzajem swoją płodnością. Francja boi się płodności Niemiec, Niemcy boją się płodności Słowian, etc. Dlatego największą zdobyczą idei regulacji urodzeń jest postawienie rzeczy na gruncie międzynarodowym, aby skończyć z tym straszeniem się wzajemnym. Istnieje
Uwagi (0)