Darmowe ebooki » Felieton » Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 26
Idź do strony:
popełnił? Mniejsza. Ale to fakt, że kradzież była gruba, z włamaniem. Zysk 500 dukatów, do podziału; nie ma co: warto. Villon nie był już dyletantem; zdaje się, że należał do szajki słynnych Coquillards180, dla których później tyle ballad w złodziejskiej gwarze miał napisać. Zachęcona powodzeniem, szajka planuje nową kradzież w Angers; wysyłają Villona przodem dla wystudiowania terenu. Ale tymczasem wychodzi na jaw tamta dawna kradzież w kolegium nawarskim; ani się pokazuj w Paryżu. Tułacz dostaje się na dwór księcia Karola Orleańskiego, pierwszego wówczas poety Francji, który, osiadłszy w uroczym Blois, zażywa, w atmosferze turniejów poetyckich, pogodnej jesieni swego życia. Jak z tego dworu, od faworów i pensji książęcej, Villon dostał się do więzienia w Orleanie, nie wiadomo; ale powód musiał być, i to poważny. Ocala go amnestia sprowadzona wjazdem młodej księżniczki. Trzeba przyznać, że ten obwieś181 Villon miał szczęście; bo oto tuż potem, kiedy dostaje się do straszliwie ciężkiej kaźni182 w Meungs, znów wjazd króla Ludwika XI wraca mu wolność. A nie było tam żartów; to więzienie przypłacił zdrowiem, tę kaźń wilgotną, w której siedział skuty; nigdy też nie mógł wspomnieć biskupa, który go tam osadził, bez zgrzytania zębów. Och, jak rozpaczliwie wzywa stamtąd ratunku przyjaciół, ale, jak przystało na poetę, w liście pisanym w formie ballady, której każda strofa kończy się słowami: „Czyż opuścicie biednego Wilona?” — „Xiążeta moi, zaklinam was święcie, zdobądźcie króla odpusty, pieczęcie; w was cała moja nadzieja, obrona: tak, w świń gromadzie, jedna drugiej życzy, i wszytkie pędzą, gdzie która zakwiczy: — czyż opuścicie biednego Wilona?”.

Wyszedł z więzienia złamany na ciele, chudy jak szczapa, kaszlący, wpół żywy. Nie spodziewa się też długo żyć. Pisze swój testament: Wielki testament, swoje arcydzieło, poemat, w którym zamyka całego siebie, wszystkie swoje żale i nienawiści, wspominki i marzenia, całą werwę paryskiego ulicznika i melancholię przedwcześnie zmarniałego tułacza, i tragizm spojrzenia na świat z drugiego brzegu...

Testament to była częsta wówczas forma literacka. Villon próbował jej już po raz drugi; przedtem napisał swoje Legaty czyli Mały testament. Zwykle były to żartobliwe zapisy, którymi autor obdarzał wrogów i przyjaciół. Ale jakże się rozrasta ta forma u Villona, przez dygresje, które czyni raz po raz. Zapisy są niczym; te dygresje wszystkim. Spowiedź liryczna. Ogląda się wstecz, ku swej zmarnowanej młodości: „Wiem to, iż gdybych był studiował, w płochej młodości lata prędkie, y w obyczaju zacnym chował, dom miałbych y posłanie miętkie! Ale cóż? gnałem precz od szkoły, na lichej pędząc czas zabawie... Gdzież są kompany owe grzeczne, których chadzałem niegdy śladem; tak mowne, śpiewne, tak dorzeczne, w trefnym figielku, w słowie radem?...”

Niestety! jedni zawiśli na szubienicy, inni gdzieś tułają się po świecie. Jemu samemu niewiele się należy: „Wiem że już czas mi w lepsze kraje: charkam — materia biała, brzydka — plwocina niby kurze jaje... Cóż stąd? ba, cóż? to, że Brygidka nie chce mnie trzymać już za chłopca, chociam daleki siwej brody; głos, minę mam starego skopca183, choć w rzeczy184 ze mnie spiczak185 młody... Bogu i biskupowi dzięki, co tyle wody dał mi żłopać186, iż w dole ciemnym, z głodnej męki, nogami przyszło ziemię kopać skutemi... Z onym dobrym panem rachunek przy pacierzu co dzień robię; niech Bóg mu... amen, amen, to, co ta myśli biedny zbrodzień”...

Brygidka nie chce go już za chłopca... To w istocie przykre... Bo biedny Villon w tej ciężkiej swojej doli nie gardził ciepłym leżem i posiłkiem u jakiej dobrej duszy, jak o tym świadczy owa Ballada o grubej Małgośce, która tyle kłopotu sprawiła cnotliwym wilonologom że aż szukali niesłychanie subtelnych wykrętów, aby żywą Małgośkę przemienić w szyld winiarni, a pulsujący realizmem poemacik przedestylować w kunsztowną alegorię.

Zły los zawziął się teraz na Villona. Jak bywa często w takiej karierze, tam gdzie był najmniej winien, tam popadł w najcięższe opresje. Nocna bójka zakończona śmiercią poważnego mieszczanina, prowadzi Villona — mimo że tylko pośrednio był w nią zamieszany — do więzienia, gdzie, doświadczywszy go wprzód torturą wodną, odczytano mu wyrok śmierci przez powieszenie. Tym razem rzecz zdawała się bez ratunku. I oto — podziwiajcie siłę ducha poety — już po skazaniu, Villon pisze dla siebie i dla swoich kompanów balladę w formie nagrobka, kreśli wizję ich ciał wiszących na szubienicy: „Deszcze nas biednych do szczętu wyprały, do cna zczerniło, wysuszyło słońce, sępy y kruki oczęta zdziobały, włoski w brwiach, w brodzie wydarły chwiejące; nigdy nam usięść ni spocząć nie wolno; — tu, tam, na wietrze kołyszem się wolno, wciąż nami trąca wedle swego dechu”...

Mimo to wniósł apelację; apelacja (może przy poparciu?) odniosła skutek, karę zmieniono na dziesięcioletnie wygnanie z obrębu Paryża. Villon — zawsze poeta — daje wyraz swej radości w balladzie, zwróconej do odźwiernego, w drugiej balladzie, skierowanej do trybunału; uprasza o trzydniową zwłokę i opuszcza Paryż w r. 1463, licząc trzydziesty rok życia. Odtąd przepada zupełnie. Umarł czy zgnił gdzie w lochu? Nie wiadomo. Trzeba przypuszczać, że zmarł niedługo potem, gdyż byłby został po nim jaki ślad, bądź w nowych utworach, bądź w rocznikach kryminalnych.

Villon na tle swojej epoki jest czymś zadziwiającym; popularny w legendzie, wszedł do literatury właściwie aż w XIX w. To, co w nim najcenniejsze, długi czas było przeszkodą: jego bezpośredniość, szczerość wyrazu. Poezja średniowiecza była bardzo konwencjonalna; zamykała w kunsztownych rymach pewne umowne niejako uczucia. Pokonywanie trudności formalnych stanowiło o sławie poety. Villon, mimo że nieobce mu były te zabawki formy, pakuje po prostu bez ceremonii w swoje wiersze siebie. Bez fikcji poetyckiej ani alegorii, bez szaty godowej wchodzi do pałacu sztuki; od pierwszego wiersza mówi do nas on sam, biedak, więzień, zbrodniarz. Ma wybitny zmysł rzeczywistości; nie szuka poezji w urojeniu, znajduje ją tuż koło siebie, bierze ją z błota ziemi. Ma wszystkie tony, od żartobliwej lekkości aż do przejmującego tragizmu; miesza wszystko razem, przekleństwo i modlitwę, rubaszny żart i naiwną skargę. Styl jego, język, są czymś zadziwiającym swą giętkością, zdolnością powiedzenia wszystkiego, na tle ubogiego języka współczesnej poezji. Nawet wówczas gdy bierze uświęcone tematy — mijanie czasu, miłość, śmierć — wszystko staje się pod jego piórem jakże osobiste! „Zaiste, nieraz miłowałem, y miłowałbym jeszcze chętnie, lecz serce smutne, z wygłodniałym brzuchem, co skwirczy zbyt natrętnie, odwodzą mnie z miłosnych dróżek; ktoś inny, syty, swej ochocie folguje za mnie: Amor-bożek w pełnym wszak rodzi się żywocie187!” To trochę jest różne od ówczesnego dworskiego stylu wynurzeń miłosnych...

Ale właśnie ta bezceremonialność w obchodzeniu się z poetyckim konwenansem skłóciła Villona na parę wieków z literaturą. Długo miał za sobą bodaj publiczność. W czasie, gdy Villon tworzył, druk nie był jeszcze rozpowszechniony we Francji. Testament musiał krążyć w odpisach, lub przekazywany z ust do ust. Glement Marot w r. 1533 zaznacza, iż za jego czasu wielu starych ludzi recytowało całe ustępy Villona jedynie z ustnej tradycji. Pierwsze znane wydanie ukazuje się w druku w r. 1489; do 1542 było wydań ze trzydzieści. Ale wówczas nie było jeszcze poloru188 literackiego we Francji. W miarę „kształcenia się smaku”, gust publiczności odwrócił się od Villona. Nie było dlań miejsca przy Plejadzie189 Ronsarda190, przy pracowitym cyzelerstwie Malherbe’a191. Jakoż, od r. 1542, przez dwa wieki blisko nie ma ani jednego wydania Villona; pamięć jego przepada zupełnie. Odkrywają go aż romantycy (Gautier192); później, w związku z baudelaire’owską poezją grzechu, z więziennymi perypetiami Verlaine’a193, Villon staje się tym bardziej zrozumiały i bliski. Chmara uczonych wilonologów rzuca się na epokę i życie poety; cudowne wprost jest, ile i jak przemyślnie zdołano z tego życia po wątłych śladach odszukać; ile aluzji Testamentu, niezrozumiałych już dla następnego po Villonie pokolenia, zdołano objaśnić. Dziś pozycja jego jest murowana. Spod szubienicy wszedł do Panteonu. Obdarty, zawszony, z jedną maleńką książeczką pod pachą. Pierwszy raz święci swoje stulecie. Uczcijmyż jego rocznicę i w Polsce. Ale cieszmy się, że nie nam Opatrzność tego wspaniałego poetę zesłała: mielibyśmy straszliwy kłopot z tym, aby go wybielić...

Stulecie klasyka mimo woli

W grudniu r. 1830 obchodziła Francja stulecie śmierci Benjamina Constant194. Data ważna dla tego właśnie człowieka, bo z całego jego życia, które było szeregiem posunięć mniej lub więcej wątpliwych, najbardziej bezspornym momentem był — pogrzeb. Dał mu to, czego mu brakło przez całe życie: szacunek świata, niemal wielkość. Dla osiągnięcia jej za życia przeszkodą były niedomagania jego charakteru, jego słabość, jego sceptycyzm, jego romanse, jego małżeństwa, jego pojedynki, jego nieporządek. Kiedy, na szczycie tryumfów polityka i publicysty, ubiegał się o fotel Akademii, pominięto go w sposób dość upokarzający, dając pierwszeństwo człowiekowi miernemu, ale „nieskazitelnemu”. Jeszcze na parę miesięcy przed śmiercią tego sześćdziesięcioletniego lidera opozycji, przeciwnik polityczny — król Ludwik Filip — zapłacił za niego dwieście tysięcy franków karcianych długów. Proszę to zwaloryzować!

Ale śmierć zatarła to wszystko, wyniosła go w owym momencie do wyżyn symbolu, hasła, sztandaru. Było to tuż po rewolucji lipcowej. Cała dysząca nadziejami Francja zjednoczyła się u zwłok tego, którego imię znaczyło magiczne wówczas słowa: wolność, parlamentaryzm, swoboda prasy, konstytucja. Młodzież chciała go nieść do Panteonu195. Stary Lafayette196, gdy miał wyrzec nad trumną kilka słów, zemdlał ze wzruszenia.

Dziś, po stu latach, co zostało z ideałów politycznych Constanta? Odbyły cały łuk od wschodu do zachodu. Były pokarmem, którym się żywił cały wiek XIX, aż w końcu okazały się... grubo niewystarczające. Wolność taka, jak ją pojmował ten niepożyty miłośnik kobiet i ruletki — to był ów mieszczański liberalizm XIX w. na użytek samolubnego społeczeństwa groszorobów; liberalizm, który nie zrozumiał rodzącej się już wówczas kwestii społecznej. Niewolnictwo ekonomiczne mas, pogotowie wojenne całego świata, nieznane wprzód za „despotów”, okazały się tragicznym dziedzictwem tej wolności. Parlamentaryzm nie uniknął niebezpieczeństw, które jego szermierz przeczuł zresztą w chwilach jasnowidzącego sceptycyzmu.

I gdyby Constant był tylko pisarzem politycznym, świetnym parlamentarzystą, człowiekiem, który układał konstytucję Napoleona w czasie studniowej recydywy cesarstwa, gdyby był tylko autorem dzieła O religii, które zaczął pisać za młodu w fazie bezwzględnej negacji, a które skończył na schyłku lat, doszedłszy z ich biegiem do oschłej nieco afirmacji, wiedzieliby o nim — jak o tylu jego wybitnych kolegach — jedynie specjaliści. Ale oto, w pośmiertnej jego karierze — bo kariera pisarza nie kończy się z życiem: przeciwnie, ciągnie się po śmierci, ma swoje niespodzianki, swoje złe i dobre szanse, swoje oportunizmy, ba, swoje protekcje! — w pośmiertnej tedy karierze Constanta zaszła niespodzianka, nieprzeczuwana zapewne przez nikogo z tych, którzy odprowadzali jego trumnę na Père-Lachaise. Na marginesie swego niespokojnego życia, ze swoich przeżyć tragicznych dla niego, tragikomicznych dla nas, ułożył on małą książeczkę, do której nie przywiązywał żadnej wagi, której przez dziesięć lat nie wydawał nawet drukiem (a jeżeli wydał ją po latach dziesięciu, to raczej przez zbieg okoliczności niż wskutek świadomego zamiaru), którą odczytywał prywatnie w tym czy owym salonie i o której mówiono raczej jako o interesującej plotce niż jako o dziele sztuki. Jej literackiej doniosłości nie ocenił prawie nikt. Na kilkadziesiąt lat utonęła w niepamięci, aż z końcem XIX w., z rozkwitem szkoły psychologicznej, odkryto ją na nowo. I, o dziwo, ta mała stukilkodziesięciostronicowa książeczka uratowała od zapomnienia nazwisko Constanta; dziś, dla potomności, ten prezes Rady Stanu jest jedynie — autorem Adolfa. Bo ta książka to jest autentyczne arcydzieło.

Zapewne z okazji tej rocznicy wydał świeżo p. Dumont-Wilden wybornie napisaną nową biografię Constanta. Mimo że znam na pamięć perypetie tego niezwykłego żywota, przeczytałem ją jednym tchem. Cóż za rozkoszna lektura! Nic dziwnego, że dziś publiczność z taką pasją czyta życiorysy wielkich ludzi, mimo zrzędzenia pedantów, że powinno nas obchodzić tylko „dzieło”, a nie człowiek. Iluż jest pisarzy znakomitych nawet, których „dzieło” nie obchodzi nas już nic, a człowiek bardzo. Nikt dziś np. nie chce czytać Chateaubrianda197; i ot, niedawno połknąłem, świetnie się bawiąc, nową książkę o nim, nadzianą świeżymi dokumentami, pt. Splendeurs et miséres de M. de Chateaubriand198. Co dziś zostało z pani de Staël199, jeśli nie zadziwiający film jej życia? I, cokolwiek by się mówiło o „pomniejszaniu olbrzymów”, smak większości tych biografii jest właśnie w rysach wysokiej komedii, którą nam dają żywoty wielkich ludzi; w owych igraszkach i kontrastach, jakie stwarza ich kipiąca wciąż wyobraźnia w zetknięciu z rzeczywistością; w grze tych drobniutkich przyczyn, które, przedłużone o dźwignie geniuszu, wydają wielkie następstwa.

Ileż niespodzianek w tym życiu Constanta, ileż trwonionej, rozrzucanej na cztery wiatry, a wciąż niespożytej energii! Ten człowiek pędzący, zdawałoby się, dni na próżniactwie, na konwersacji, na miłostkach, wykolejony, wciąż zmieniający miejsce pobytu, wciąż w kolasce pocztowej, obnoszący swoje znudzenie po całej Europie, nagle, wychyliwszy się zza spódnicy pani de Stael, objawia się jako pierwszorzędny gracz polityczny, którego Bonaparte, w zaraniu swej wszechpotęgi, rad by widzieć swoim współpracownikiem! Marnuje tę sposobność, i znów na kilkanaście lat podejmuje swoje pracowite próżniactwo, towarzysząc swej groźnej kochance na jej niezbyt srogie wygnanie. Znów jedynym zajęciem jego będzie pisać... dla przyszłych czytelników p. Dumont-Wilden powieść swoim życiem.

W ciągłych tedy podróżach, romansach, obiadach, zabawach, teatrach, przy ciągłym akompaniamencie rulety i kart (na kartach tarokowych zaczął szkicować swoje dzieło O religii) gromadzi utalentowany a słaby Benjamin tę kopalnię wiadomości i doświadczeń, które mu później wystarczą na lata czynu. Inteligencji miał aż nadto; wolą jego natomiast, ręką, która nakręci tę sprężynę, stanie się wieloletnia towarzyszka jego myśli i łoża — znakomita autorka Delfiny i Korynny, ścigana antypatią Napoleona, wieńczona w Rzymie na Kapitolu, atletka konwersacji, szermierka wolności dla ludów, a despotka dla swoich bliskich. Trudno o świetniejszą, w większym stylu komedię skomponowaną przez życie, niż wieloletnie amory Constanta z panią de Staël. Nikt nie miał dość talentu, aby je przenieść na scenę, tak jak amory Krasińskiego wciągnął na nią z nieporównaną furią poezji Słowacki.

Czy romans Benjamina z panią de Stael był jego siłą czy słabością? On sądził, że słabością; my dziś sądzimy inaczej. Czym byłby, gdyby jej nie spotkał? Może niczym. Czym byłby, gdyby z nią zerwał wcześniej? Jedną z kobył Napoleona, które ten niestrudzony jeździec zajeżdżał na śmierć: w każdym razie nie byłby autorem Adolfa — więc też niczym. Niechże więc zostanie, jak było.

Kiedy ją poznał, ona była już znakomitością. Chowała się na nią od urodzenia jako córka wielkiego Neckera200

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz