Darmowe ebooki » Felieton » Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 26
Idź do strony:
ateusz158 — nabiera dla mnie odcienia mistycznego, religijnego”... Aż w końcu wybucha: „Gdyby mi ktoś wypalił w łeb, podziękowałbym mu przed śmiercią, o ile bym zdążył”...

W końcu uczuł, że dłużej nie zniesie tego życia: myśl o samobójstwie oblega go nieustannie. Powstrzymała go „ciekawość świata”. Ale postanowił wyjechać — na zawsze. Może dołączyły się przykrości ze strony policji (wiadomo dziś z raportów, że go śledzono; łatwo mógł znaleźć się w Spilbergu, policja austriacka nie żartowała), może trapiła go dwuznaczna sytuacja, może kłopoty pieniężne? Miał, jako były oficer, skromną pensyjkę, z której wypłatą robiono mu trudności, dlatego że mieszka zagranicą. „Jest nieobecny” — mówiły władze. „Nie byłem nieobecny w czasie moich dwunastu kampanii” — odpowiadał wściekły. Wreszcie decyduje się pożegnać Metyldę: może to miała być ostatnia próba jej uczuć? Jeżeli tak, próba wypadła żałośnie.

— Przychodzę panią pożegnać — oznajmił pewnego dnia.

— Kiedy pan wróci? — spytała.

— Nigdy, mam nadzieję.

Nie rzekła słowa, nie uczyniła gestu; pożegnała go tak, jak się żegna obojętnego znajomego. I biedny kochanek z rozpaczą w sercu wyjechał do Paryża.

Rychło zaczęła się retrospektywna159 — aby użyć jego terminu — „krystalizacja” złudzeń: „Opuściłem — pisze później — po trzech latach zażyłości kobietę, którą ubóstwiałem, która mnie kochała i która nigdy nie była moją”...

Z czasem wspomnienie Metyldy stanie się słodkie, łagodne: „Stała się dla mnie niby luby cień, który swoim zjawieniem budził we mnie tkliwość, dobroć, pobłażliwość”... pisze w r. 1824.

Nie miał jej już nigdy ujrzeć: umarła w r. 1825. Czy pomyślała o nim kiedy? Można przypuszczać, że nie: tak mało miejsca zajmował w jej życiu, był jej tak doskonale obcy, że zniknięciem swoim ten natrętny i niezrozumiały Francuz rozwiał się zapewne w jej pamięci... też jak cień. Ze wszystkich par kochanków, jakie zna literatura, ta para Henryka i Metyldy jest może najbardziej przejmująca tym swoim zupełnym minięciem się...

Jeszcze z Mediolanu wysłał Stendhal do Paryża rękopis: były to niedbale pozszywane notatki, kreślone w różnych fazach życia, na świstkach papieru, na kartach do gry itd. Bo Stendhal miał pasję notowania; notował na wszystkim, co miał pod ręką: kiedy odniósł słynne „zwycięstwo” nad Angelą, zanotował ten tryumfalny fakt... na szelkach. Notatki te miały złożyć książkę. Jeśli uważał ją za swoje najważniejsze dzieło, oryginalnie w istocie przystępował do jego wydania! Ale Stendhal nie był nigdy fachowym literatem, i to jego wdzięk. Karty te pisane były głównie w latach 1819 i 1820 w Mediolanie, ale wchodzi w nie wiele notat czynionych w różnych okresach życia, w Niemczech, w czasie kampanii rosyjskiej itd. Rzecz O miłości miał zrazu wydać prywatnie w 300 egzemplarzach, 150 pełnych, a 150 „editio castrata160”. Obawiał się, że, mimo zmiany nazwisk, książka mogłaby go skompromitować w Mediolanie, że poznano by z każdego rysu o kogo chodzi.

Stendhal przybył do Paryża w r. 1821: rzecz O miłości ukazała się w r. 1822. Korekty poprawiał ze łzami w oczach. „Myślałem, że oszaleję” — pisze. Książka nie miała żadnego powodzenia. W ciągu dziesięciu lat zyskała ledwo kilkunastu nabywców. C’est sacre, car personne n’y touche161 — powiadał księgarz. W r. 1833 autor próbował, dobrze dziś znanym sposobikiem księgarskim, ożywić rzecz nową kartą tytułową, tworząc fikcyjne drugie wydanie: też bez skutku. Te dwa wydania są dziś na wagę złota poszukiwane przez bibliofilów. Przepowiednia Stendhala, że za lat sto książka będzie przedrukowywana, spełniła się o wiele wcześniej. Dziełko to jest od dawna jeżeli nie najwięcej czytywane, to najczęściej cytowane; wiele rzeczy, jak np. owa teoria krystalizacji, która współcześnie wydawała się tak dzika, stało się własnością ogółu.

To pewna, że żarty Stendhala na temat niepoczytności tej książki mieszczą w sobie wiele goryczy. Przez chwilę naiwnie wyobrażał sobie, że książka O miłości otworzy mu... wrota Akademii. Później machnął ręką. „Cóż chcecie — mówił — ludzie we Francji za głupi są, aby mnie zrozumieć”. Faktem jest, że się zajmował tą książką do śmierci ze szczególną troskliwością. Świadczą o tym trzy kolejne przedmowy, z których trzecia jest w ogóle ostatnią rzeczą jego pióra.

I w istocie, dla poznania tego niezwykłego pisarza jest to utwór pierwszorzędnej wartości. Skupia on wszystkie elementy duchowe, jest najbardziej syntetyczny, ma zarazem bezpośredniość, szczerość, nawet niedbałość, jakże odbijające od urzędowej literatury. Bo też koleje tego pisarza, o którym miałem sposobność już nieraz mówić162), innymi szły drogami niż współczesna literatura, do której sam nie wszedł, w której został za życia prawie nieznany i od której apelował z tak nieomylnym jasnowidzeniem do potomności. Przypomnijmy bodaj w kilku słowach te koleje. Młodość smutna i niekochana po stracie nazbyt kochanej matki; studia głównie matematyczne, mające mu otworzyć wstęp do politechniki, która w owej epoce zdawała się drogą do wszystkiego. Paryż, w którym siedemnastoletni chłopak wałęsa się, marzy i dręczy własną nicością. Naraz, niespodzianie, koń, mundur, armia Napoleona, Mediolan, włoska muzyka, włoska kobieta — owe pierwsze wrażenia, które miały się odcisnąć niezatartym śladem na całym jego życiu. W tym ukochaniu Włoch było coś z powinowactwa z wyboru, coś może z „głosu krwi”, której włoską przymieszkę miał w sobie po matce. I znów, po tym wojennym epizodzie, z powrotem Paryż, i znów w pokoiku studenckim marzenia o sławie literackiej, mozolne płodzenie tragedii wierszem i niemniej mozolne budowanie własnej osobowości, elementów przyszłego egotysty, silącego się na bezczułość. Programowa oryginalność: „Uprzedzać zawsze o sekundę przesyt, jaki mogłaby budzić twoja osoba; nigdy nie być jednaki, nigdy nie być podobny do innych”... Oschłość, wyrachowanie przede wszystkim: „Kiedy ktoś mówi do ciebie, zadaj sobie przede wszystkim te pytania: 1) jaki on ma interes, aby do ciebie mówić w ogóle; 2) jaki ma interes, aby do ciebie mówić w ten sposób. Uwierz mu jedynie wtedy, jeżeli ma interes mówić prawdę”... (strasznie pracowity program! — myślimy sobie w duchu)... „Bądź hipokrytką!” — pisze do siostry na czele różnych rad, jakie jej daje. Precz ze złudzeniami, z oszukiwaniem samego siebie; nie istnieje na świecie nic, tylko interes rozkoszy. Epikureizm163, materializm, sensualizm164 XVIII w. — to jego dogmaty.

Wśród tego marzył o laurach Racine’a165, Moliera166, wielkich analityków i poetów namiętności. Ale tak już było pisane, że Henryk Beyle nie zostanie zawodowym literatem. Znów porywa go prąd: wstępuje z powrotem do armii, tym razem do intendentury167, rzuca się całym sercem w ten fantastyczny żywy romans, którym była armia Napoleona, a który dla niego kończy się Berezyną. Cóż za szkoła życia! Europa widziana z lotu orłów cesarskich, miasta, do których wkracza się jako zdobywca, kobiety wszystkich narodowości łaskawe dla tryumfatorów, kalejdoskop ludzi, obyczajów, zmieniających się ze stopniem szerokości geograficznej. Ileż obserwacji do zanotowania dla tego amatora, tak „ciekawego życia”. Pełno tych obserwacji, kreślonych na gorąco, weszło potem w tę książkę o miłości; to jakaś anegdota uszczknięta w Niemczech czy w Wiedniu, to jakaś myśl zanotowana w Wilnie, Warszawie czy Orszy. Niezwykła jest w istocie zawartość walizki tego wzorowego oficera intendentury podczas strasznej kampanii r. 1812! W czasie pożaru Moskwy ten apostoł nieczułości rzuca się na znaleziony w jakimś opustoszałym pałacu angielski egzemplarz Pawła i Wirginii168.

Zważmy: ten kapitał obserwacji, doświadczeń, myśli, uczuć, gromadzi Beyle o wiele wprzód, nim pióro weźmie do ręki. Filozofię swoją tworzył sobie w ogniu życia i dla życia. I to co się stało pobudką do spisania tych pierwszych rzutów myśli — miłość do Metyldy — przeobraziło równocześnie jego duszę, przebudowało jego myśl. Ten człowiek, który od dziecka czuł się sam, który miał się wciąż na baczności, który wychował się w obozie, który wciąż nakazywał sobie twardość, brutalność, nieczułość, który głosił rozkosz jako jedyne dobro, naraz169 stanął zdumiony wobec uczucia, które go ogarnęło. Miłość do Metyldy rozszerza jego pojęcia nie tylko o miłości, ale o świecie wrażeń, o świecie w ogóle. On, wprzód doktryner użycia, poznaje naraz, że może istnieć uczucie karmiące się wyrzeczeniem, zaparciem się siebie, miłość granicząca z obłąkaną adoracją. On, człowiek bez religii, stał się w tym okresie niemal mistykiem. Ta miłość odsłania mu przepaści duszy ludzkiej, dopełnia go jako człowieka, pogłębia jako pisarza. Bez niej napisałby zapewne tę książkę, ale byłby to może płaski podręcznik donżuanizmu w rodzaju tego, który szkicował za młodu. Stendhal-pisarz dojrzewa i wyrasta w owych latach cierpienia.

Temat tej książki może się dziś wydać przebrzmiały. Te cierpienia długiej a bezwzajemnej miłości, te strategie i analizy, czyż nie są czymś niemal egzotycznym dziś, w wieku pośpiechu, przy tak zmienionym stosunku podaży i popytu, zdobywających i zdobywanych... Ale to tylko na pozór. Zmienił się zapewne potoczny stosunek płci, ale miłość, ten dziwny kwiat, „ta choroba rzadka we Francji” — jak ją nazywa Stendhal — podlega zapewne tym samym prawom, o których wykrycie silił się w tym tomie.

A te zdobycze, jeżeli nie wydadzą się powierzchownemu czytelnikowi dość nowe, to dlatego, że od dawna weszły w krew literatury. Współcześnie były rewelacją: były czymś aż niezrozumiałym! Jedynie paru ludzi — między nimi Balzac, który czerpał z tej książki dość obficie w swojej Fizjologii małżeństwa — zrozumiało doniosłość tej analizy, która tak odnowiła instrumentarium psychologii, jak dziś odnowiło je dzieło Prousta170. Rozłożenie pojęcia, uważanego potocznie za proste, na szereg odcieni, przepuszczenie tych odcieni przez szereg temperamentów, poddanych znowuż działaniu klimatu, obyczajów; wsparcie analitycznych dociekań przykładami zbieranymi żywym ludzkim spojrzeniem, bez uprzedzeń i narowów literackich, po całej Europie, wszystko to daje tej książce oryginalność i świeżość, której nie zatraciła do dziś. A przydaje jej jeszcze smaku ta jedyna w swoim rodzaju kombinacja: traktat zimnej analizy splątany z jakże osobistą i gorącą spowiedzią liryczną. Najbardziej drążące wgłąb obserwacje są tutaj wiwisekcją171, w której ten sentymentalny kochanek nie cofa się przed drastycznościami w rodzaju rozdziału Fiasco, usuniętego zresztą po namyśle z pierwszego wydania.

A niemniej zajmująca jest ta książka jako dokument do poznania autora, który od stu lat coraz więcej zaciekawia i wiąże, coraz więcej zyskuje czytelników i wyznawców. Rzadki to w literaturze wypadek tak pełnego pośmiertnego tryumfu! Tutaj, w tej samorzutnej, nieliterackiej książce, pisarz oddaje się nam najbardziej bezpośrednio. Daje tu w zagęszczeniu mnóstwo myśli, spostrzeżeń, które później rozwinie. Tu najlepiej maluje się cały jego pogmatwany charakter, którego główna zawiłość polega może na jego szczerości. Kłamstwo, konwencja, są zwykle uproszczone, logiczne, jasne; szczerość jest zawsze zagmatwana, wieloplanowa. Tę szczerość Stendhal ma we wszystkim; czuć, że namiętnie szuka prawdy w sobie i naokoło siebie, a szuka nie przez samą ciekawość teoretyczną, ale szuka jej przede wszystkim dla siebie, dla życia, dla szczęścia. „Nienawidzę we wszystkim fałszu jako wroga szczęścia” — mówi. Jest to jedno z tych zdań, nad którymi warto się zastanowić; a takich jest tutaj bardzo wiele. Bo Stendhal wiedzie się z owej rasy filozofów francuskich, którzy — jak Montaigne172, jak Pascal173, jak La Rochefoucauld174, jak Diderot175, jak Rousseau176 — filozofując, wciąż kierują myśli pod kątem pytania: „Jak żyć?” Dlatego sądzę, że jego książka i dziś warta jest przemyślenia.

Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Pięćsetlecie Villona

Pięćsetlecie urodzin Villona, największego może, a z pewnością najosobliwszego poety Francji, dziecka Paryża. Cóż za data! Można sobie wyobrazić, jak szumnie będzie tam obchodzona. Ale z pewnością nie tak, jak by się ją obchodzić powinno. Ja bym to sobie wyobrażał tak: szeroka amnestia dla złodziei odsiadujących karę; jadła, napoju i miłości więźniom w ten dzień do syta; udział opryszków, dziwek i alfonsów177 paryskich w uroczystej akademii. Mowy na przeplatanego: jeden akademik, jeden złodziej; jeden profesor, jeden alfons; itd. I to byłoby bardzo pedagogiczne. Nie zawsze zdarza się sposobność tak dosadnego uprzytomnienia ludziom, ile może kosztować poezja.

Och, drogo kosztowała biednego Villona. To namiętne, niespokojne serce jakże było bez obrony wobec pokus świata i jak ciężko odpokutowało swoje porywy! Bo, o ile dziś świat występku a świat porządku społecznego oddzielone są dość ostrą linią, wówczas linia ta była — dla młodych — raczej płynna. Każdy szkolarz paryski ocierał się po trosze o kryminał. Utarczki z rontem178 miejskim, przy których jakże łatwo było zgładzić człowieka; wszelakiego rodzaju psoty i figle, rzadko niewinne; niewyczerpana pomysłowość w biesiadowaniu bez pieniędzy; — ileż tu okazji! Władze uniwersyteckie, zazdrosne o swą eksterytorialność, w razie zatargu ze sprawiedliwością, póki mogły, chroniły winnych; aż gdy się przebrała miara, kiedy uznano, że łotrzyk popadł in profundum malorum, wydawano go sądom, i wówczas, fiut! — szubienica. Ale szanse bezkarności były duże. Iluż drabów wręcz zapisywało się na uniwersytet dla tej szansy; wystarczało na to wpisać się na lekcje jednego z profesorów. Formowały się istne szajki bandytów, opryszków, oszustów, włamywaczy: żaki paryskie najwięcej dawały roboty policji. I jak to zwykle bywa, ustosunkowany, bogatszy, wycyganił się, gdy biedak płacił siedzeniem, a często i głową.

Ileż pokus dla młodego Frania, wesołego, miłego kompana, składającego wiersze, niewyczerpanego w konceptach. Rozrywany, fetowany, za pan brat (niby to) z bogatszymi od siebie, przyzwyczajał się do lekkiego życia nad stan. Zamiast myśleć o zapewnieniu sobie przyszłości w formie ciepłego probostwa, hulał po gospodach i durzył się179 w panienkach, które leciały na pieniądze i na fatałaszki. Pozwalały się przypalać do siebie, mile widziały wierszyki i drobne podarki, ale poważniejsze fawory chowały dla innych. Pieniędzy za wszelką cenę! Dla niej, dla tej Kasi de Yausselles, która tak bujała nieboraka, dla której go „oćwiczono nago”, przez którą „wszędy zwą go głośno: „miłośnik z hańbą przepędzony”...

Nie daj Boże spotkać taką na swojej drodze! „Co bądź jej jeno kładłem w uszy, zawżdy powolnie mnie słuchała — zgodę czy pośmiech mając w duszy — co więcej, nieraz mnie cirpiała, iżbych się przywarł do niej ciasno, y w ślepki patrzał promieniste, y prawił swoje... Wiem dziś jasno, że to szalbierstwo było czyste... Wszytko umiała przeinaczyć, mamiła mnie niby przez czary; zanim człek zdołał się obaczyć, z mąki zrobiła popiół szary; na żużel rzekła, że to ziarno, na czapkę, że to hełm błyszczący, y tak zwodziła mową marną, zwodniczem słowem rzucający”...

Dla niej, czy dla jakiej innej była ta brzydka kradzież, którą

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz