Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖
Francja, druga połowa XIX wieku. Najwybitniejsi francuscy intelektualiści — pisarze, uczeni, filozofowie — spotykają się, by prowadzić dysputy na wszelkie tematy.
Komentują bieżące wydarzenia polityczne, kulturalne, najnowsze prądy literackie, filozoficzne myśli oraz nowinki z wielu różnych dziedzin. Ich spotkania odbywają się przy wykwintnych obiadach, którym towarzyszy filozoficzno-intelektualna atmosfera. Tadeusz Boy-Żeleński odtwarza ich świat w zbiorze felietonów Obiad literacki na podstawie Dzienników braci Edmunda i Juliusza Gouncourtów, którzy byli uczestnikami obiadów. Oprócz nich pojawiali się m.in. Saint-Beuve, Gautier, Gavarni, Flaubert, Berthelot i inni. Autor zbioru we wstępie stwierdza, że spotkania te doskonale oddawały intelektualno-towarzyską atmosferę epoki. Obiad literacki po raz pierwszy został wydany w 1934 roku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
KTOŚ, bardzo nieśmiało: — Ale jest przecież wielki zegarmistrz!
INNY GŁOS: — Och, skoro schodzimy do cechu zegarmistrzów!
— Słuchajcie — ciągnie niewzruszony Gautier — przyjąwszy istnienie żyjących stworzeń na słońcu, człowiek mający pięć stóp wzrostu na ziemi, miałby 750 mil wzrostu na słońcu; to znaczy, że podeszwy twoich butów miałyby dwie mile, tyle co ma morze w najgłębszym miejscu. I, stojąc na tych dwu milowych podeszwach, posiadałbyś 75 mil męskości w stanie naturalnym...
— Och!
— Widzicie — ciągnie Gautier — nieśmiertelność duszy, wolna wola, to bardzo zabawne zajmować się tym do dwudziestego roku, ale potem to nie uchodzi. Trzeba postarać się mieć kochankę, która by szanowała wasze nerwy, urządzić się wygodnie u siebie, mieć ładne obrazy, a zwłaszcza dobrze pisać. Tak, to główne: zdania porządnie odrobione, trochę metafor... Zwłaszcza metafory, to ozdabia egzystencję...
— Największa siła religii chrześcijańskiej — mówił z cicha Goncourt — to że ona jest religią smutków życia, nieszczęść, zgryzot, chorób, wszystkiego co utrapia duszę, serce, ciało... Zwraca się do tych, co cierpią. Przyrzeka pociechę tym, co jej potrzebują, nadzieję tym, co są zrozpaczeni. Religie starożytne, to były religie radości człowieka, uczty życia. To jest różnica taka, jak między wieńcem z róż a chustką do nosa. Religia chrześcijańska służy, kiedy się płacze...
— Kobietom. Religia jest u kobiety częścią płci.
TAINE: — Och, ten spleen160, to choroba związana z naszym zawodem. Trzeba zwalczać spleen wszystkimi środkami higieny, moralności, metody!
JULIUSZ GONCOURT: — Ależ cały nasz talent związany jest z tym chorobliwym stanem nerwów!
EDMUND: — Kto wie, może nasz talent to jest połączenie chorej wątroby z chorym sercem...
— Ktoś powiedział, że, kiedy Napoleon wyleczył swój świerzb, przestał wygrywać bitwy. Może to wielka myśl. Ostrość krwi u syfilityka Chamforta zrodziła jego ostrość myśli...
— Wszyscy obserwatorzy są smutni i muszą być smutni. Przyglądają się życiu, nic są jego aktorami, ale świadkami. Nie czerpią z tego życia nic, co omamia lub upija. Melancholia to ich stan normalny.
— Jedna z wielkich rewolucji współczesnych to przeobrażenie śmiechu. Śmiech był dawniej dobroduszny, dziś to istny opętaniec. Komizm dzisiejszy, w swojej chorobliwej nerwowości, to jedna z odmian epilepsji161, coś z tańca św. Wita.
— Słabość człowieka to jego poczucie przeszłości i przyszłości. Teraźniejszość zawsze trochę cierpi od wspomnienia albo od nadziei...
— Kto wie, może talent potrzebuje czegoś chorobliwego, jakiegoś fizycznego ukrzyżowania, jak Heine162?...
TAINE: — Nie, nie. Te stany apatii, prostracji163, to trzeba zwalczać. To są objawy schyłkowej cywilizacji. Lekarstwa na tę dekadencję trzeba szukać w Anglii. Trzeba po dziecinnemu imitować angielskie obyczaje: sport, patriotyzm, życie obywatelskie...
KTOŚ krzyczy: — Talent w butach gwardii narodowej!
— Tej, której Béranger164 jest Anakreontem165.
TAINE, niewzruszony: — Rozmawiałem kiedyś o tym z Micheletem. On też stwierdzał ten nowoczesny smutek, brak radości, owej radości rabelezjańskiej, radości z której Luter czynił cnotę. Michelet166 przypisuje ten smutek skomplikowaniu współczesnej myśli, trudności wyboru wśród tylu nowych dróg ducha, szarpaninie wszechstronnych studiów. On to nazywa zwielokrotnieniem horyzontów naszego mózgu. „Ja — powiadał — cierpiałem na straszliwe migreny167. Lekarz bał się dla mnie szaleństwa, kilka tygodni we Włoszech nie przyniosło mi żadnej poprawy. Wtedy powiedziałem sobie: „Nie będę więcej czytał książek, będę je sam pisał”. Od tej chwili, wstając rano, wiedziałem dobrze, co mam do roboty, myśl była zajęta naraz tylko jednym przedmiotem, byłem uleczony”.
I znów pada z kąta sakramentalne stówko: „ A kobieta?”...
— Szkoda, żeś nie był kiedyś na obiedzie u pani de Girardin. Usłyszałbyś, co za diatrybę168 wyrżnął książę de Morny przeciw kobietom. A że nie mają smaku, a że nie wiedzą, co dobre, że nie umieją być ani łakome ani rozwiązłe, wszystko w nich tylko kaprys, upór... Potem wygłosił ten wcale piękny, jak na męża Stanu, aksjomat, że nieco rozpusty łagodzi obyczaje narodów, a wreszcie — ku wielkiemu oburzeniu jednej uczciwej kobiety, która się tam znalazła — podjął śmiałą i oryginalną apologię wyspy Lesbos, która, jak twierdzi, rafinuje kobietę, udoskonala ją, dopełnia...
— Nieźle, jak na ministra...
— To punkt widzenia wielce społeczny. Ale ja nadmieniłbym co innego. Kiedyś zastanawiałem się. że, biorąc społecznie, kobieta jest zawsze czynnikiem destrukcyjnym dla honoru męża: mam na myśli honor w jego pojęciu najwyższym, najczystszym, najidiotyczniej idealnym. Kobieta — w imię interesów materialnych — staje się doradczynią, która popycha do kompromisów, do upodleń, do wszystkich przetargów sumienia.
GAUTIER: — Et, kobieta niknie. Niedługo będzie zabytkiem. Istnieje jedynie gimnastyka Wenery169. Nie ma już salonu, nie ma atmosfery, nie ma towarzystwa. Ciekawa rzecz! Byłem kiedyś u ministra Walewskiego. Nie jestem ostatecznie byle kto. Otóż, znałem w towarzystwie ze dwustu mężczyzn, ale nie znałem ani trzech kobiet. I nie ja jeden. A pod względem fizycznym! Zrobiłem przegląd w ostatni poniedziałek u cesarzowej: chude to wszystko, bezmięsne, płaskie, ościste, kościste, cienkie tak, że można stan objąć palcami, nic ciała, ledwie trochę miejsca na miłość.
DOKTÓR: — Przed kilku laty, z powodu epidemii ospy, wezwano mnie do wielkiego domu, gdzie dwadzieścia młodych kobiet zebrało się, aby się dać szczepić. Za każdym nowym ramieniem miałem uczucie, że to pergamin; ale potem, po damach, przyszła kolej na służące. To co innego: nożyk wchodził w ciało niby w jabłko pełne soku.
Flaubert zaczyna głośno recytować ustępy z tragedii Bouilleta o wynalazku szczepienia ospy, nadziane straszliwymi metaforami.
GAUTIER, ciągnąc swoją myśl: — Wszystko to chlorotyczne170, o wyglądzie upiornym, niezdrowym, ratuje je tylko ta odrobina inteligencji w twarzy...
GONCOURT: — Inteligencja! Artystom, ludziom takim jak my, trzeba kobiety niezbyt wykwintnej, niezbyt wykształconej, ot, sama wesołość i naturalność... Taka zawsze potrafi zabawić i rozweselić, niby miłe zwierzątko, do którego można się przywiązać. Ale kochanka, która otarła się w świecie, liznęła trochę sztuki, trochę literatury, która zapragnie obcować na równej stopie z naszą myślą, z naszym poczuciem piękna, która ma ambicję stać się towarzyszką naszej książki na warsztacie albo naszych gustów, jest nieznośna jak rozstrojony fortepian i rychło staje się znienawidzona.
— Trudno znaleźć w Paryżu ideał kochanki, kobietę, która by nie żądała, aby się często golić i nie wypytywała o książkę w trakcie pisania.
Tu posypał się deszcz aforyzmów o kobietach.
— Uważaliście, że wiele kobiet ma głos dający się odmieniać wedle tualety171: głosy jedwabne, głosy aksamitne...
— Kiedyś, w książce z wypożyczalni, wyczytałem takie zdanie: „Kobieta, która nie była ładna, nigdy nic była młoda”... Obok dopisano ołówkiem, kobiecą ręką: „To smutna prawda”...
— Urok rzeczy to ich zepsucie; nie dobroć albo czyste piękno, ale zwłaszcza zepsucie. Kocha się szalenie kobietę za jej draństwo, za jej niegodziwość, za szelmostwo jej głowy, serca, zmysłów, jak zwierzynę, która trąci...
— Pewien lekarz szwajcarski sławny ze swoich kuracji w chorobach kobiecych, twierdził, że jedynie wtedy może być pewnym wyleczenia, o ile kobieta zgodzi się wziąć go równocześnie za lekarza i za kochanka. I nie było w tym cienia rozpusty, po prostu chodziło mu, jako lekarzowi, o doskonałe poznanie pacjentki.
Ktoś wykłada sąsiadowi swój system: — Grunt, to zaprzątać kobietę, którą się kocha; żądać od niej wszystkiego czasu, wszystkich myśli, narzucać jej w tym celu drobne zajęcia, na przykład zmuszać ją, niech wstaje rano, aby pisać listy na siedem czy osiem stronic. Potem robić jej ciągłe sceny, zabraniać jej przyjmowania znajomych, wymagać wszelkiego rodzaju poświęceń, dąsać się, łajać, burczyć, przepraszać, potem znowu obrażać, trzymać ją wciąż na krawędzi zerwania albo pojednania. Bębnić wciąż po jej sercu, aby się nie nudziło...
— Wczoraj w towarzystwie kobieta dobrej tuszy, niezbyt już młoda, ale jeszcze bardzo powabna, mówiła żartem, że mogłaby sobie zaprószyć głowę pięćdziesięciolatkiem. Kiedy wyznanie to obudziło śmiech dokoła, dodała: „Zawsze miałam lekką słabość do starszych panów; nigdy nie lubiłam bardzo młodych ludzi: to pustka, czczość... A przy tym, młodzi ludzie to zanadto ruchliwe: ciągle to musi latać, tańczyć, trząść się na koniu. A że ja byłam zawsze trochę zażywna172, wolałam siedzieć sobie w dobrym fotelu czy na kanapie, z wyciągniętymi nogami, z ludźmi, którzy siedzą i rozmawiają”.
— U księżniczki znowuż rozmawiano o ludziach, którzy przypłacili życiem miłość małżeńską. Na to ktoś wspomniał o małżeństwie krewniaków księżnej de Noailles, których miłość, długo hamowana, wyładowała się z taką furią po ślubie. Gdy lekarze zabronili im wszelkiej styczności, rozdzielono ich w łóżku szybą, tak aby się mogli choć widzieć.
TURGIENIEW, który cały czas milczał, zaczyna mówić: — Moje życie, mogę powiedzieć, nasycone jest kobiecością. Ani żadna książka, ani nic w świecie nie może mi zastąpić kobiety... Jakby to wyrazić...? Uważam, że jedynie miłość daje pewien kwiat istnienia, którego nie da nic, prawda?... Ot, będąc młodym człowiekiem, miałem kochankę, młynarkę z okolic Petersburga, którą widywałem na polowaniu. Była urocza, taka biała... Nie chciała nigdy nic przyjąć ode mnie. Aż, jednego dnia, powiedziała mi: „Musi mi pan zrobić prezent. — A czego chcesz? — Niech mi pan przywiezie z Petersburga pachnące mydło”. Przywiozłem jej mydło. Bierze je, znika, wraca zaczerwieniona ze wzruszenia i szepce, podając mi ładnie pachnące ręce: „Niech mi pan ucałuje ręce tak, jak pan całuje w salonie petersburskie damy”. Upadłem jej do nóg... i wiecie, nie ma momentu w moim życiu, który by był wart tej chwili.
Zamyślił się. — Chyba wiersze Puszkina — dodał. Kiedy jestem smutny, zgnębiony, dwadzieścia wierszy Puszkina wyrywa mnie z apatii, ożywia mnie. podnieca, napawa rozczuleniem, podziwem, jakiego nie obudzi we mnie żaden szlachetny czyn. Tak, mimo wszystko, literatura...
— Właściwie, miłość nic była dotąd studiowana w powieści naukowo...
GAUTIER: — No, Turgieniew, sięgnij pan jeszcze do swoich damskich wspomnień.
Płowowłosy olbrzym uśmiechnął się i mówił jakby do siebie:
— Za młodu zalecałem się do panny, która wyszła za innego. Po ośmiu latach spędzonych w Niemczech, wróciłem do Rosji. Było to w lipcu. Spotkałem tę młodą osobę u jej matki, podczas trzydniowej zabawy, jaką dawała z powodu urodzin córki. Była sama; męża, chorego hipochondryka, zostawiła w domu. Matka jej była zwariowana na punkcie zabaw, dom huczał od wesela, tańców... Jednego wieczora, poprosiłem młodą osobę do mazurki. „Zależy panu na tym tańcu? Może byśmy porozmawiali? — Służę pani”.
Wyszliśmy z sali balowej. Obok był szereg pokojów, w których grano w wista; potem inne, oświetlone tylko blaskiem księżyca, ale wystawione na to, że co chwila wpadali tam tancerze. Siedliśmy w jednym z ostatnich pokojów, na otomanie, na wprost wielkiego otwartego okna. Rozmawiamy; ona, trochę odwrócona ode mnie, patrzy w ogród. Od czasu do czasu pary tancerzy wpadają do pokoju, kręcą się w tańcu i znikają.
Naraz, ona zwraca ku mnie wielkie oczy, oczy olbrzymie, skośne trochę jak u Chinki. I, nie wiem jak się to stało, ale w jednej chwili znalazła się na mnie i była moja... Zostało mi uczucie jej twardych zębów, warg zimnych jak lód i wnętrza ciała, gorącego jak płomień... Wybiegła z pokoju, pognała do ogrodu zachwycić powietrza. Nazajutrz dowiedziałem się, że wyjechała. Ujrzałem ją po kilku latach; nigdy nie śmiałem zrobić aluzji do tego wieczoru. Czasami pytam sam siebie, czy to prawda...
Rozmowa przechodzi na Alfreda de Vigny173, który niedawno umarł. Sainte-Beuve rzuca na świeży grób — anegdoty. Goncourt powiada półgłosem do brata:
— Kiedy słyszę Sainte-Beuve’a, jak swymi zdańkami muska nieboszczyka, mam wrażenie, że to mrówki oblazły trupa. Upora się z tą sławą w dziesięć minut, i ze znakomitego jegomościa zostawi czyściutki szkielet.
— Mój Boże — powiada Sainte-Beuve — nie bardzo wiadomo, czy on w ogóle był szlachcic; nikt nigdy nie widział żadnej jego rodziny... To był szlachcic z roku 1814, w owej epoce nie wglądano w te rzeczy zbyt ściśle. Jest w korespondencji Garricka jakiś de Vigny, który go prosi o pieniądze, ale bardzo szlachetnie... wybrał właśnie jego, aby go wyróżnić. Ciekawe byłoby wiedzieć, czy to przodek hrabiego Alfreda... Alfred de Vigny to był przede wszystkim anioł, zawsze anioł. Nigdy nikt nie widział u niego befsztyka. Kiedy ktoś go żegnał o siódmej, aby iść na obiad, on pytał: „Jak to! pan już idzie?” Nie rozumiał nic z rzeczy realnych, realność nie istniała dla niego... Miał wspaniałe powiedzenia. Po jego mowie w Akademii przyjaciel napomknął, że mowa była trochę długa. Na to Vigny wykrzyknął: „Ależ ja wcale nie jestem zmęczony!”. Był przy tym bardzo niezręczny: do Akademii dostał się dzięki pewnej kombinacji, z której nigdy nic nie zrozumiał. Kiedy kogoś zalecał do nagrody, gubił go...
Tu, korzystając z chwilowej nieuwagi Gautiera, Sainte-Beuve i paru bliskich rozważają szanse jego kandydatury do Akademii.
— Nie ma żadnych widoków — powiada Sainte-Beuve. — Trzeba by mu rok strawić na wizytach, staraniach, nikt z Akademików go nie zna... Rozumiecie... u nich najważniejsze jest, aby widywali człowieka, aby się oswoili z jego twarzą... Wybory... rozumiecie... to jest intryga... intryga w dobrym znaczeniu słowa (poprawił się). No więc — tu liczy na palcach — będzie miał Wiktora Hugo, Feuilleta, Remusata... musiałby ich dopilnować... Przez księżniczkę można by mieć takiego de Sacy...
— Och, jakże przykro było patrzeć wczoraj, jak nasz Theo nadskakiwał temu de Sacy, jak ten go traktował niedbale, przez ramię.... Co to jest ta namiętność Akademii, to istna choroba. I biedak zakaszlał się straszliwie, i już dowcipnisie zaczęli szeptać, że on kaszle po to, aby się dostać do Akademii.
RENAN: — Cóż chcecie! Nic tak nie maluje wszechpotęgi Akademii, jak powiedzenie jednego żandarma. Było to w epoce Wystawy; z powodu wielkiego napływu publiczności, dano mi w sali rękopisów za towarzysza żandarma. Gdyśmy zostali sami, żandarm wyciąga rękę ku drewnianym oprawom odwiecznych manuskryptów i mówi: „Proszę pana, te wszystkie dzieła są pewno nagrodzone przez Akademię?”
GONCOURT: — Akademie wynaleziono po to, żeby wolały pana Autran od Gautiera, pana Flurens od Wiktora Hugo, a wszystkich od Balzaka.
Turgieniew słucha tej rozmowy z ojcowską ironią i opowiada co następuje:
— Była w ambasadzie rosyjskiej uroczystość z okazji oswobodzenia chłopów, wydarzenia, w którym, jak wiecie, odegrałem pewną rolę. Hrabia Orłow, który jest moim przyjacielem, na którego ślubie byłem świadkiem, zaprosił mnie na obiad. Nic jestem może pierwszym
Uwagi (0)