Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Tadeusz Boy-Żeleński w swoich felietonach porusza przeróżną tematykę — potrafi zabierać głos w ważnych sprawach społecznych i politycznych, jest wybitnym znawcą literatury francuskiej i w doskonały sposób opowiada o artystycznym światku polskich literatów.
Felietony dotyczące najróżniejszych spraw obyczajowych, niekiedy uzupełnione wątkami autobiograficznymi lub autotematycznymi, to kolejny popis pióra Boya. W felietonach z publikacji Słowa cienkie i grube mówi o szkole i relacjach nauczyciel-uczeń, opowiada o szarytkach, o używanych słowach, o zarzutach czytelników, a także zastanawia się, dlaczego podczas całowania należy wydać charakterystyczne cmoknięcie.
Słowa cienkie i grube, wydane po raz pierwszy w 1931 roku, to kolejny zbiór felietonów jednego z najwybitniejszych polskich publicystów przełomu XIX i XX wieku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
„Protestujemy!”, wciąż słyszę to słowo. Jest to już tak nudne i głupie, że nie wiadomo, czy śmiać się, czy ziewać.
Oto więc są akta sprawy między mną a paniusią. A gdyby tak kto, zainteresowawszy się tym sporem, przeczytał samą Lamiel? Byłby to najpozytywniejszy rezultat paniusinego protestu. W takim razie, niech żyją protesty!
1930
Mój Boże, jak ten czas leci! Zdaje mi się, że to wczoraj, a to już rok okrągły, jak siedziałem z głową utopioną w rękach i dumałem głęboko i beznadziejnie, o czym by napisać „felieton na święta”. Bo, wedle obyczajów każdej szanującej się redakcji, musi być felieton na święta. Zdawałoby się: pisz o tym, co cię obchodzi. Właśnie! „Felieton na święta” musi mieć zupełnie odrębny charakter: musi być właściwie o niczym, bo każda kwestia nie nadaje się na święta; albo jest za smutna, albo za płocha, albo nieprzyzwoita, albo... czy ja wiem co, ale zawsze jest jakieś „albo”. No to pisz o niczym, powie ktoś: dla rasowego felietonisty nie ma nic łatwiejszego. Ba, właśnie kiedy ja nie mam w sobie nic z „rasowego felietonisty”: ciągle mi się chce pisać o czymś...
W ogóle zastanawiałem się nieraz, bodaj na swoim przykładzie, jak u nas nisko stoi technika pracy. Istna epoka krzemienna! Nie mówię już o tak rozpowszechnionym używaniu piór, gdy maszyna do pisania dosłownie potraja wydajność pisarza, podnosząc jego mleczność do wyżyn holenderskiej krowy; ale technika intelektualna. Pisze się to, co w danej chwili człowiekowi przyjdzie na myśl, i koniec. Wypisuje się wszystko, do dna, bez troski o jutro. A skąd ta pewność, że co dzień przyjdzie coś na myśl w odpowiedniej ilości, nie mówiąc o jakości? Czy pisarz nie powinien dbać o to, aby mieć zawsze pełny rezerwuar? Podobno tak czynią literaci w krajach o starszej kulturze. Nasi autorowie212 pracują wyłącznie talentem; stąd niebezpieczeństwo wyczerpania i stosunkowo wysoki procent przedwczesnych ramolów. Otóż, cywilizowany literat ma przy sobie notatnik, z którym się nigdy nie rozstaje. Tam sobie zapisuje wszystko, co mu przyjdzie w danej chwili do głowy, co usłyszy, co przeczyta — dowcip, anegdotę, myśl (lub coś podobnego do myśli), aforyzm, fakt, etc. O ileż takiemu łatwiej jest później napisać komedię lub felieton: nadziewa dialog dowcipem jak rodzynkami, w miarę, nie za mało, ale i nie za dużo, aby starczyło na potem; kiedy chce napisać felieton, sfastryguje kilka kawałków, i gotowe! A my! Ileż człowiekowi przepada myśli, które puszcza przed siebie bez troski jak dymek z papierosa. Koło ilu rzeczy przechodzi niedbale i zapomina je potem! Wciąż improwizuje się, zamiast pracować metodycznie.
Przy takiej dzikiej gospodarce duchowej, przerażający bywa zwłaszcza stan literata, który wróci z urlopu. To katastrofa! I jeszcze jeden dowód więcej, jak szablonowo ludzie urządzają sobie życie. Urlop — to jest pojęcie przeniesione z zajęć stałych, uregulowanych, niejako bezosobistych. Dyrektor banku jedzie na urlop, zastępuje go wicedyrektor, warsztat idzie dalej. Pan dyrektor wraca wypoczęty, zastaje kolumny cyfr uśmiechające się do niego przyjaźnie, siada do biurka, za dwie godziny jest w nich w domu. To samo komornik, stroiciel fortepianów, kat, cukiernik, etc. Inaczej literat. Warsztatem jest on sam: oderwać się od codziennej pracy, to tak, jakby w fabryce zagasić ów wielki komin, w którym się podsyca ogień nawet podczas strajku, bo wiadomo, co kosztuje rozpalenie go na nowo. Pod koniec sezonu jest pełen myśli, planów, w głowie mu się pali; przerywa wszystko, bo zwyczaj każe brać w lecie urlop; wraca, zastaje chłód, zgliszcza. W głowie pusto: wszystko, czym się przejmował, stało mu się, pod wrażeniem szumiących drzewek i gwiaździstego nieba — bo ten sam szablon każe spędzać urlop na łonie natury! — stało mu się obojętne. Na mnie na przykład działa przerażająco natura. Literatura polega na fikcji, że to, co człowiek robi, to są rzeczy ważne, które wszystkich obchodzą; widok zielonej żabki, której problematy literackie są kompletnie obojętne, wystarczy, aby zabić w człowieku wiarę w siebie. A może ta żabka ma rację — myślę sobie podświadomie — może wszystko jest w istocie tak głupie i niepotrzebne, jak to czytam w jej tajemniczych oczach.... Ach, jakiż to delikatny fach być pisarzem!
I oto jakże inne byłoby uczucie literata, gdyby, wracając, znalazł biurko doskonale zagospodarowane, szuflady pełne aktów213, materiałów do obrabiania, surowców. Zawsze wydawał mi się godny zazdrości los malarza, przez to, że jego sztuka ma stosunkowo tak znaczną domieszkę rzemiosła. Doszedłszy do pewnych zdobyczy techniki, malarz utrwala je niejako; może potem trzydzieści lat reprodukować samego siebie, ba, coraz doskonalej. Ładnie by literat wyglądał, gdyby tak zechciał! Cóż pomogło na schyłku samemu Sienkiewiczowi, że w Trylogii wzniósł się do szczytów? Otóż, przetłumaczyć Trylogię na sztukę jakiegoś Fałata czy Malczewskiego, a Sienkiewicz byłby mógł trzydzieści lat dumnie bić monetę ze swego mistrzostwa. Pisarz musi wciąż podawać swoje flaki na gorąco, i biada mu w dniu, w którym ostygną!
Chodziłoby tedy o to, aby w literaturę chytrze wprowadzić jak największą dawkę rzemiosła. Stworzyć sobie biuro, być w nim urzędnikiem i awansować!... to ideał. Do tego przede wszystkim powinno być archiwum, „dziennik podawczy”, do którego życie wnosiłoby co dzień swoje akty214. Uznaję tę zasadę, ale nigdy nie miałem cierpliwości wprowadzić jej w życie. Parę razy postanawiałem sobie założyć takie archiwum. Tyle się rzeczy widzi, słyszy, myśli co dzień! Kiedy czytam rozkosznego Szwejka, uświadamiam sobie, ile wspomnień zatraciłem na zawsze z czterech lat wojny austriackiej, w której sam byłem po trosze takim biednym Szwejkiem w mundurze oficerskim! A z samych dzienników, z tego, co się w nich spotyka co dzień, czy mało byłoby pociechy? Kiedy Karol Kraus215 założył przed ćwierć wiekiem swoją słynną „Fackel”, zaczął od tego, że wyławiał i oświetlał brednie, które napotykał, przeglądając inne gazety. Była to „ośla łąka” wiedeńskiej prasy. Przypomina mi się, że kiedy pracowałem w „Czasie” — epoka, którą zawsze najmilej wspominam! — lub raczej zanim w nim pracowałem a byłem tylko „przyjacielem pisma” i częstym gościem redakcji — delektowałem się księgą, którą założył tam ówczesny współpracownik „Czasu”, jeden z najdowcipniejszych ludzi i najbardziej lubieżnych smakoszów ludzkiego głupstwa, Witold Noskowski216. W księdze tej były naklejone „kawałki” uszczknięte na łamach pism. Jeden tom zawierał bąki znalezione w innych dziennikach, a drugi tom bąki, które się wkradły do... samego „Czasu”, i tymi się ta bardzo kulturalna i sceptyczna redakcja bawiła najserdeczniej. A czemu mi się przypomniała ta księga? Bo właśnie jedyny dokument, który znalazłem w moim niedoszłym archiwum, zawdzięczam „Czasowi”. Przed kilku laty, w roku 1922 czy 1923, z rozkoszą wyciąłem i wkleiłem do zeszytu następującą notatkę, znalezioną w kronice tego arcypoważnego i namaszczonego pisma. Przytaczam, nie zmieniając ani słowa:
Krytyczne położenie eunuchów. Jak donoszą z Konstantynopola, weszło w Turcji w życie z dn. 4 października nowe prawo o rozwodach. Odtąd sprawy rozwodowe podlegać będą kompetencji sądów świeckich. Poza tym małżonkowie zostali pod względem prawniczym zrównani, haremy zostały skasowane, poligamia zaś będzie w przyszłości karana pięcioletnim więzieniem. Tym samym eunuchowie zostali w zupełności pozbawieni pracy i chleba. Podobno zamierzają oni założyć wielkie stowarzyszenie celem obrony swoich interesów. Eunuchowie spodziewają się za pomocą tegoż związku wywalczyć swe prawa na międzynarodowym forum w Lidze Narodów.
Kiedym się bawił teraz na nowo tą „kroniczką”, mimo woli wspomniałem sobie mego kochanego Witolda i jego księgę. Czy też ma ktoś w „Czasie” tyle szacunku dla tradycji, aby prowadzić dalej jego dzieło? A sam Witold Noskowski, czy je kontynuuje na swojej nowej placówce? Chybaby mu przydzielono specjalnego introligatora, boby nie nastarczył z naklejaniem...
Tak więc ta notatka o Związku Eunuchów, to wszystko, co znalazłem dla poratowania mojej wyobraźni. Trochę chudo — zwłaszcza na święta! I czy to się w ogóle nadaje na święta? W inny dzień mniej uroczysty, można by ten temat rozwinąć, nawiązać do krytycznego położenia naszych eunuchów krajowych, zapuścić się nawet w domysły, kto by kandydował na prezesa, gdyby im przyszła ochota stworzyć związek zawodowy... Ale na święta to się stanowczo nie nadaje. Pokój ludziom dobrej woli!
Prawda, znalazłem jeszcze coś, tym razem w pugilaresie. Dostałem to jako autentyczny wyjątek z protokółu komornika. Urywek ten brzmi:
...przyszedłszy, nie zastałem dłużnika w domu. Wobec tego, zająłem dwa gipsowe mickiewicze217 i fotel. Przy bliższym obejrzeniu jeden z mickiewiczów okazał się być słowackim, fotel zaś okazał się być klozetem pokojowym, gdyż dłużnik wychodzi na dwór w pokoju. Zwróciłem mu fotel jako przedmiot codziennej potrzeby, a za tę czynność policzyłem 45 zł.
Spyta ktoś, skąd ja do tego przyszedłem? Było tak: Odczytał to raz u mnie w domu z karteczki młody student, przyjaciel mego syna. Powiadam do niego: dam ci za tę karteczkę piętnaście złotych, jeżeli mi zaręczysz, że jej nie umiesz na pamięć i że jej nigdy nie będziesz reprodukował. Trochę się chłopak certolił, ale ostatecznie wziął piętnaście złotych i oddał mi karteczkę. „Na co to panu? — spytał. — Na pasek218. Sprzedam może Jarosyemu219, może Walterowi; komornik jest aktualny, mogę zarobić”. I oto kiedy chciałem sprzedać, podano w wątpliwość ów dokument, zostałem z nim niby z fałszywym dolarem i tak samo jak właściciel fałszywego dolara nie tracę nadziei, że mi się go uda komuś wsunąć. Może tobie, czytelniku?
No i wytrząsłem całe moje archiwum, zostałem biedny jak mysz kościelna. Już mnie dreszcz przechodzi, co będzie na następne święta?
Ale pal licho! Wzięli diabli krowę, niech wezmą i cielę! Jeszcze coś wygarnę: tym razem historyczno-literackie. Ze słynnych Os, wydawanych przez Alfonsa Karr220 gdzieś około roku 1840, wynotowałem sobie kiedyś następującą historyjkę:
Pytano pewnego dziennikarza, czy w istocie myśli to, co napisał z okazji jakiejś sztuki teatralnej. Publiczność — odpowiedział — potrzebuje, aby jej dostarczać sądów; płacą mi więc pięćset franków na miesiąc, abym dawał sąd o nowych sztukach. Daję tedy, ale nie mój; mój by kosztował drożej.
No, teraz to już naprawdę koniec. I znów kłopot: na zwykły dzień byłoby dosyć, ale na święta może mało. Felieton na święta ma, obok innych niedogodności, to, że musi być duży. Szynki zamknięte, ludziska muszą żyć duchem. Spróbuję jeszcze ostatniego ratunku; zajrzę do mojej skrzynki listowej, tyle tam leży listów od czytelników, na które nie miałem czasu odpowiedzieć. A doprawdy czasem zdarzają się tacy, którzy piszą wcale do rzeczy. Ot, jak się wam wydaje taki list, który przyszedł od skromnego (jak sam o sobie pisze) człowieka z prowincji, p. Zielińskiego z Częstochowy:
Szanowny Panie! Niejednokrotnie już prasa zamieszczała i zamieszcza różne skandaliczne historie, które zdarzają się wśród tzw. elity towarzyskiej. Nigdy jednak nie udało się mi wyczytać nazwiska wplątanych osób, tylko zawsze mniej więcej tak: znany w X... radca Y, baronowa U, doktór J., etc. Natomiast zawsze podaje się dokładnie imię i nazwisko bohatera jakiegoś skandalu, o ile nim był taki sobie zwyczajny szary człowiek, jakich w Polsce jest 29 milionów. Mało tego — wyolbrzymia się niekiedy niewinne historie do rozmiarów zbrodni. Później kiedyś, drobnym druczkiem na ostatniej stronicy, zamieszcza się sprostowania, które nigdy nie zdołają sprostować wielkiej krzywdy, jaką się dokonało. A więc baronowa Y, która kradła futra, radca X złapany w tajnym domu schadzek na wyrafinowanej rozpuście, i wielu im podobnych, mają więcej wstydu i ambicji niż zmarznięty chłopiec, który kradnie węgiel z wagonu, niż, jak to miało miejsce ostatnio, dziewczyna która z trupów zdziera koszulki dla mającego się narodzić, a już z góry wyklętego bękarta?! Dlaczego prasa, która chętnie się mianuje rzecznikiem sprawiedliwości i demokracji, tak skrzętnie ukrywa brudy i błędy sfer uprzywilejowanych, a z drugiej strony z takim triumfem tłustym drukiem i łokciowymi literami krzyczy o błędach ludzi biednych? Albo odkryć oblicze wszystkim, albo nikomu!...
Piszę to do Szanownego Pana, znając go z...
Nie, dalej skromność nie pozwala mi przytoczyć. Ale myślę, że listem mego nieznanego przyjaciela, doprawdy nie pozbawionym zdrowego sensu, można zakończyć z chwałą ten świąteczny felieton. I przysięgam sobie, że natychmiast zacznę zbierać materiał na rok następny. Grunt to technika pracy.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Najmilszy stan, to być człowiekiem w sile wieku. Taki ma wszystko: ma przeszłość, ma ociupinkę teraźniejszości, ma jeszcze przyszłość, siedzi sobie okrakiem między wczoraj a jutrem, buja nogami i bawi się. Bo świat jest zabawny zwłaszcza w zestawieniach, w ciągłych zmianach perspektywy.
I tak na przykład, zaledwie pułkownik Sławek221 bąknął o rozpisaniu nowych wyborów, samo słowo „wybory” potrąciło we mnie jakieś wpół zapomniane obrazy. Najodleglejsze wspomnienia dzieciństwa: wybory w dawnym Krakowie. Cichy, cichutki
Uwagi (0)