Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Tadeusz Boy-Żeleński w swoich felietonach porusza przeróżną tematykę — potrafi zabierać głos w ważnych sprawach społecznych i politycznych, jest wybitnym znawcą literatury francuskiej i w doskonały sposób opowiada o artystycznym światku polskich literatów.
Felietony dotyczące najróżniejszych spraw obyczajowych, niekiedy uzupełnione wątkami autobiograficznymi lub autotematycznymi, to kolejny popis pióra Boya. W felietonach z publikacji Słowa cienkie i grube mówi o szkole i relacjach nauczyciel-uczeń, opowiada o szarytkach, o używanych słowach, o zarzutach czytelników, a także zastanawia się, dlaczego podczas całowania należy wydać charakterystyczne cmoknięcie.
Słowa cienkie i grube, wydane po raz pierwszy w 1931 roku, to kolejny zbiór felietonów jednego z najwybitniejszych polskich publicystów przełomu XIX i XX wieku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
A epizod z księdzem Clement? Nie, stanowczo nie przypuszczam — gdyby nawet Stendhal skończył swoją Lamiel — aby ta książka mogła była ujrzeć światło dzienne...
Dziwne są losy tego pisarza! Rzecz jego O miłości, dziś jakże popularna, jak ciągle cytowana, rozeszła się w ciągu dziesięciu lat w kilkunastu egzemplarzach. Rychło, jak wspomnieliśmy, autor jej nauczył się pisać z melancholijną świadomością, że pisze — dla przyszłych pokoleń. Tak np., notuje na wstępie do swoich pamiętników (Życie Henryka Brulard):
Przypuśćmy, że będę dalej ciągnął ten rękopis, i że, raz ukończywszy, nie spalę go; zapiszę go nie przyjacielowi, który mógłby zostać bigotem lub sprzedać się partii... zapiszę go księgarzowi...
Zatem księgarz otrzyma po mojej śmierci oprawny tom tego okropnego pisma. Każe przepisać kawałek i przeczyta go: jeżeli rzecz wyda mu się nudna, jeżeli nikt nie będzie już mówił o panu de Stendhal, rzuci w kąt ten rupieć, który odnajdą może w dwieście lat później, jak pamiętniki Benvenuta Cellini208.
...Niezdolny do niczego, nawet do pisania urzędowych listów w moim zawodzie, kazałem zapalić ogień i piszę to, mam nadzieję, bez kłamstwa, bez robienia sobie złudzeń, tak jak list do przyjaciela, z przyjemnością. Jakie będą pojęcia tego przyjaciela w roku 1880? Jak bardzo różne od naszych?
W roku 1880! O ile chodziłoby o tę powieść, stanowczo za wcześnie! W roku 1880 wciąż byłaby Lamiel poza społeczeństwem, tak samo, jak w r. 1840. Zaledwie dziś uczułaby się może na swoim miejscu. Zaledwie dzisiaj widzę ją, widzę jej gibką postać, jak biegnie swobodnie gubiąc się w tłumie ulicy, widzę jej podłużne śmiałe oczy, jak rozglądają się po świecie, wszystko ważąc, wszystko przenikając, wszystko sądząc, nie biorąc się na lep żadnego frazesu. Dzisiejsza kobieta pozna w Lamiel swoją siostrzyczkę. Dziś dopiero wyzwalamy się po trosze z przesądów, które ona wyrzuciła za płot; dziś dopiero odetchnął świat, zwolniony od najgłupszych mieszczańskich snobizmów, do których dociągał swą egzystencję przez wiek cały; dziś dopiero wyzwala się z tyranii niedorzecznych pojęć, których powagę opłacało się życiem, i więcej niż życiem, bo nudą całego życia... Jakże byłoby do twarzy młodej Lamiel w dzisiejszej modzie, jak uwydatniłaby ona jej smukłą nogę, jak zgrabnie by jej było w małym filcowym kasku na głowie... Nawet pod względem fizycznego typu, Stendhal przeczuł dzisiejszą kobietę. Lamiel w stroju z roku 1840, ależ to maskarada! Ale jakże byłaby dziś utemperowana, o ile mniej niebezpieczna dla społeczeństwa: wówczas, aby pokonać nudę i opłukać się z hipokryzji, Lamiel musiała szukać aż miłości bandyty; dziś chodziłaby może na uniwersytet, pracowała w laboratoriach, latała aeroplanem... Ale kto wie, może i dzisiaj zachowałaby swoją buntowniczą duszę i potrzebę ryzyka, i wplątałaby się może i dziś w jaką niebezpieczną aferę...
Jak bardzo ta Lamiel była przedwczesną, jak bardzo wyprzedzała epokę, wskaże nam choćby porównanie jej z ową encyklopedią społeczną, jaką jest Komedia ludzka Balzaka. Nie spotykamy w niej tego typu wyzwolonej kobiety. Może panna des Touches; ale ona jest na wyjątkowych prawach; jest artystką, jest pisarką, ma krociowy majątek... Poza tym młode panny Balzaka ściśle zamykają się w horyzoncie rozsądnego małżeństwa. Ale ten typ dziewczyny zuchwałej, krytycznej, inteligentnej, idącej na przełaj, drwiącej ze wszystkiego i gardzącej społeczeństwem, którego wartość oceniła, jakież to było śmiałe! Bo też Balzac dążył do typizowania, gdy Stendhal kochał się zawsze w wyjątkach społecznych; przy tym Balzac — o ile chodziło o te sprawy — zawsze tkwił w mieszczańskich pojęciach francuskich, gdy Stendhal przewędrował cały świat, widział różne obyczaje, a widział je z perspektywy pochodów Napoleona, gdy wiele norm i wiele przesądów posyłało się w diabły. Przeniesiony z tego obozu napoleońskiego w życie normalne, nigdy, w gruncie, do niego się nie przystosował; tworzył sobie w wyobraźni swój świat, świat ludzi mocnych, śmiałych, wolnych. Tak wyroił sobie swoją Lamiel i kochał się w niej — poprzez tę setkę lat, która go dzieliła od jej masowej inkarnacji.
Tak, Stendhal został zawsze po trosze na marginesie społeczeństwa. Brutalna szkoła wojny, zawrotna fantazja napoleońskiej budowy świata, wycisnęły na nim swoje piętno. Nigdy nie mógł się pogodzić z kontrastem, jaki stworzył we Francji przełom roku 1815: Czerwone i czarne, to tytuł jednej jego powieści, najgłośniejszej; Czerwone i białe (Lucjan Leuwen) — tytuł innej, która pozostała niedokończona, a którą niedawno wydano. I Lamiel ma ten sam podkład społeczny. I tu, z początkiem powieści, jesteśmy w pełni Restauracji. Napoleon, unieszkodliwiony, umiera na wyspie św. Heleny; wyczerpana, umęczona Francja oddaje się, za cenę pokoju, we władanie dawnym swym królom. Arystokracja ściąga z wygnania, odzyskuje ogromne majątki, chwyta w ręce władzę i stara się przekreślić wszystko, co tych dwadzieścia pięć lat zmieniło w psychice Francji. Odbudowa religii ma być w tym celu najdzielniejszym środkiem. Niewidzialna ale wszechobecna Kongregacja włada wszystkim, kładzie swą rękę wszędzie (a przynajmniej Stendhal widzi jej rękę wszędzie), misje objeżdżają kraj, odwołując się, bodaj za pomocą niewybrednych „cudów”, do uśpionych uczuć religijnych; prawdziwa lub udana dewocja staje się nieodzownym warunkiem dojścia do czegoś, zajmowania jakiegoś stanowiska. Najbardziej płaska obłuda święci triumfy. Ale równocześnie w tej atmosferze dojrzewa duch buntu, który, w chwili gdy zaślepione sfery rządzące najmniej się tego spodziewają, wybuchnie rewolucją dni lipcowych roku 1830. W tej atmosferze wyrasta Lamiel. Jak młody Julian Sorel, tak i ona ma duszę niepodległą, zarażoną romantyzmem; dusi się zarówno w chacie wujostwa, jak w pałacu księżnej; dławi się otaczającą ją obłudą, służalstwem, ciasnotą; nie zadowala się odpowiedziami, jakimi chcą oszukać dręczące ją pytania; sama chce ogarnąć wszystko; wszystko podważa duchem krytyki. Ten duch krytyki ma tu dwie inkarnacje: jedna dumna i śmiała, ucieleśniona w smukłej postaci Lamiel; druga pokraczna, przeżarta ambicją i próżnością — to garbus, doktór Sansins. Lamiel zostanie kurtyzaną, księżną, zbrodniarką, Sansins może... posłem. Bo podobnie jak Julian Sorel, tak i Lamiel ma wszystkie warunki, aby i w tym światku zrobić karierę; ale nie może: broni jej tego nuda i obrzydzenie; mierzi ją tak samo mieszczański snobizm, jak wprzód arystokratyczna i bezmózga nadętość. Toteż Stendhal nie widzi innego godnego końca dla swej bohaterki, jak uśmiercić ją: i to w jakiż romantyczny sposób!
Szkoda, że nie mamy tej książki w całości; byłoby to może arcydzieło Stendhala. Ale i w tej niekompletnej postaci, sądzę, że panna Lamiel warta jest, aby z nią zawrzeć znajomość. Wszystkich, którzy kochają Czerwone i czarne (a jest ich w Polsce cały legion, wiem o tym) zelektryzuje niewątpliwie wiadomość o żeńskiej odbitce Juliana Sorel, i to odbitce nieskończenie przewyższającej urokiem tego ambitnego i ponurego młodzieńca.
Kiedy myślę o Stendhalu i jego kulcie u nas, zawsze staje mi w pamięci Żeromski, dla którego Stendhal pozostał do końca najukochańszym pisarzem. Czy znał Lamiel, czy by mu się podobała? Raczej przypuszczam, że nie znał. Ale zainteresowałaby go z pewnością ta harda i niespokojna dziewczyna, która, jak jego Ewa, też znalazła swego hrabiego Szczerbica, a skończyła na Pochroniu209...
Żyjemy dziś w Polsce pod znakiem protestów, wekslowych i literackich. O ile z protestem wekslowym trzeba się pogodzić jako z jedyną pacyfistyczną formą dochodzenia nieprzedawnionych praw własności, o tyle w sprawach mniej lub więcej duchowych nadużycie „protestu” wydaje mi się niebezpieczne. Grozi nam to, że pojedyncze lub zbiorowe protesty zastąpią krytykę literacką. Nad bramą pewnych pism wystarczy umieścić głośnik śpiewający jakąś Rotę. Ale to, o czym chcę mówić, przechodzi miarę zwykłych zdarzeń; godne jest zanotowania: jestem pewien, że znajdzie echo poza granicami Polski, jako swojego rodzaju osobliwość.
Zajmując się od dawna twórczością Stendhala, wydałem świeżo jego śliczną powieść Lamiel. Zdawałoby się, że to sprawa czysto literacka; książka sprzed lat stu, autor dawno już posadzony między klasykami, myślałem tedy skromnie, że przysporzę sobie listek do wianuszka „zasług” i tym samym okupię moje przewiny z ostatnich czasów. Jakże się omyliłem! Pewnego dnia, w codziennej paczuszce Informacji prasowej polskiej, która z życzliwą regularnością przynosi mi potok wymyślań, dostaję numer pisemka, które zwykle zresztą jest ze mną w niezgodzie. Czytam łokciowymi literami tytuł:
PROTESTUJEMY!
List otwarty do pana Boya-Żeleńskiego i wszystkich tych, którzy dzielą jego poglądy.
Tym razem osłupiałem. Z powodu Lamiel! I co za słowa padają w tym proteście! „Panowie (czytamy tam), wy przecież macie matki, wielu z was ma siostry i córki. Czy rzeczywiście i dla nich ideałem waszym byłoby wcielić je w typ Lamiel?... Przecież wy, panowie, macie się za tych, którzy szerzą kulturę w kraju swoim. Przecież wy się macie za ludzi myślących. Przecież wy nie chcecie bolszewizmu i jego następstw, ani u nas, ani w świecie całym”... Etc. etc.
Bolszewizm! Przez długi czas, w utartych dziennikarskich frazesach, reprezentowałem „kulturę Zachodu”; od niedawna ani się spostrzegłem, jak uczyniono ze mnie... ambasadora Sowietów.
Bolszewizm w powieści Stendhala z roku 1840! Erudyci i akademicy francuscy, którzy ślęczą nad ustaleniem jej tekstu i z pietyzmem odcyfrowują każdą literę, nie podejrzewali snadź, ile dynamitu mieści ta powieść, skoro zdolna jest wywołać tak patetyczne zaklęcia.
Ale, doprawdy, warto, dla oświetlenia absurdalnej metody „protestów”, zacytować parę ustępów:
Najwspanialsze świątynie, których ślady mamy w resztkach ruin, a te resztki jeszcze podziw w nas wzbudzają. Świątynie w Indiach, w Chinach, w Japonii, w Tebach, w Luksorze — greckie i rzymskie — meczety arabskie — i dzisiejszy Rzym ze swymi świątyniami — świątynie Kolonii, Mediolanu, Florencji, i te zniszczone przez wandalów w czasie ostatniej wojny.
I te przecudne posągi, witraże, ozdoby, plafony210, pawimenty211, niezrównane dzieła architektury, rzeźby, pędzla, muzyki, te harfy, kute żelaza, płaskorzeźby w kamieniu i w drzewie...
Czy wy tego nie podziwiacie, panowie? A czy tego wszystkiego kultura nie zawdzięcza swej „przesądnej” tęsknocie ku ideałom?
Czy wy tej „przesądnej” tęsknoty nie znacie?
Dziś, dzięki kulturze p. Żeleńskiego, polskie „siostrzyczki” Lamiel dostąpiły już zaszczytu bratania się z nią. P. Żeleński uznał polską kobietę za godną wpuszczenia Lamiel między siebie. Tylko my, kobiety polskie, protestujemy! protestujemy! — protestujemy!
Doprawdy rzadko kiedy nadużycie drukowanego słowa dla fałszywego frazesu doszło do takiej rozpusty. Paniusiu złota! Na miły Bóg! Kto chce niszczyć plafony i pawimenty? O co ten wrzask? Z powodu spolszczenia mniej znanej książki Stendhala, fanatycznego miłośnika Włoch i wszelkiej sztuki, autora Listów o Haydnie, Mozarcie i Metastazju, autora Historii malarstwa we Włoszech, Przechadzek po Rzymie, autora książek Rzym, Neapol i Florencja, Życie Rossiniego!
Ale słuchajmy protestującej paniusi dalej. Daję słowo, warto:
Dla was, panowie, to wszystko znienawidzony zabobon...
Niech żyje wolność! Swawola! Nie chcemy nudy. Dlatego chcemy Lamiel, bo zbrodniarki, rozpustnice, cyniczne dziewczyny chronią nas od nudy, a prawo Boże krępuje swawolę naszą, więc niech żyje cyniczna Lamiel, wzór dla siostrzyczek naszych polskich.
...I teraz, gdy dzielne dziewczęta po biurach, urzędach, kształcące się na uniwersytetach, zdobywające posady nauczycielek po wsiach i po miastach, przemocą nieledwie wyrwały z rąk waszych wolność współzawodnictwa pracy, kusicie ją sofizmatem „cynicznej Lamiel”, by się pozbyła „przesądów” uczciwości sumienia — by szła za wzorem swej cynicznej siostrzyczki i nadal przy kieliszku rozpraszała waszą nudę.
Głowa mi pęka! Paniusiu, paniusiu! Paniusia właśnie tak mówi, jak gdyby już Ewa w raju pisała na maszynie i zarabiała na życie jako stenotypistka. Powołuje się paniusia na „dzielne dziewczęta, kształcące się na uniwersytetach”. Istotnie, to nie takie dawne czasy, jak sobie wywalczyły to prawo. A kto wówczas przeciw temu protestował, kto wołał o masońskiej robocie i burzeniu domowego ogniska, kto rzucał anatemy na pierwsze studentki medycyny? Paniusia, właśnie paniusia. A kto przeciwnie, był jednym z pierwszych, którzy walczyli o prawo do wykształcenia i samodzielności dla kobiet? Stendhal, ten Stendhal, z powodu którego paniusia robi taki wrzask. Niech paniusia weźmie do ręki jego książkę O miłości (też zuchwale, bez pozwolenia paniusi, przełożoną przeze mnie) i przeczyta sobie to, co pisze w rozdziale 54 i 55 o wykształceniu kobiet. Albo niech paniusia weźmie po prostu moją przedmowę do Lamiel, która paniusię tak oburzyła i niech paniusia czyta:
...Wówczas, aby pokonać nudę i opłukać się z hipokryzji, Lamiel musiała szukać aż miłości bandyty; dziś chodziłaby może na uniwersytet, pracowałaby w laboratoriach, latała aeroplanem...
Bo, paniusiu złota, o to właśnie chodzi: Lamiel, to jest typ dzisiejszej młodej dziewczyny, genialnie przeczutej przez Stendhala, a pomieszczonej w warunkach życia z roku 1830 i wypaczonej przez te warunki. Tak, tak, paniusiu; taki jest podział pracy: jedni walczą o nowe życie i tworzą je, a drudzy, siedząc na cudzym trudem wzniesionym Kapitolu, gęgają bez przerwy wobec każdej myśli: „Protestujemy!”.
Niech mi paniusia wierzy, że nie zajmowałbym się paniusią ani paniusinym protestem, ale jest on zbyt symptomatyczny. Stwierdza on przede wszystkim to, na co zwracam uwagę od dłuższego czasu, mianowicie jak forsownie starają się pewne sfery cofnąć nas wstecz w cywilizacji, powiedzmy po prostu: ogłupić nas. Zdawałoby się, że są już
Uwagi (0)