Darmowe ebooki » Esej » Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 25
Idź do strony:
class="paragraph">Szanownemu czytelnikowi powiedzieć mogę tyle: owa francuska broszurka o Napoleonie ukazała się i po polsku, bezimiennie, jako tłumaczenie pod tytułem Dowód, że Napoleon nigdy nie istniał, wielkie erratum (1837, Poznań, J.J. Heine). Zdaje się, że jest dziś bardzo rzadka; niedawno udało mi się ją nabyć przypadkowo. Jest to wierny, choć nieco skrócony przekład francuskiego oryginału: jedynie końcowa Uwaga tłumacza odbiega od francuskiej Uwagi wydawcy, kończąc słowami, których w oryginale nie ma:

Miałbyż autor powyższego dzieła, które we Francji i w Niemczech oczy wszystkich na siebie zwróciło, innego nie mieć celu, jak niejako dla igraszki fakta141, których tysiące świadków jeszcze żyją, przybrać w postać bajeczną? Nie miałże innego ważnego zamiaru? Nie jestże dziełko to parodią na Życie Jez. Chrystusa przez Straussa142?

Gdyby kilka wieków później pismo powyższe na świat było wyszło, niezawodnie wznieciłoby wątpliwość o prawdziwości historii wieku 19-go; dzisiaj satyry któż by nie poznał?

Tak więc polski przekład w samym założeniu skierował ostrze satyry w tym duchu, w jakim wyzyskano ją później.

Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Plotki starego lirnika

Dziwnymi drogami idą losy człowieka! Przez dziesięć lat życia grałem w karty, potem byłem lekarzem, potem błaznem, potem mędrcem, wśród tego zabrnąłem w literaturę francuską i tkwiłem w niej przydługo, aż naraz, w wilię oddania pod prasę setnego tomu „Francuzów”, ogarnęła mnie niespodzianie taka nostalgia ziemi rodzinnej, taka ciekawość rzeczy i spraw polskich, że całkowicie mnie wykoleiła. Codziennie chodzę na ulicę Świętokrzyską i wracam objuczony starymi pamiętnikami, listami, chodzę do bibliotek publicznych, szukam towarzystwa starych ludzi, pamiętających co najmniej przejście Berezyny143 lub odwrót spod Deotymy...

Jakież to miłe zajęcie, szperanie po zżółkłych szpargałach. Nie znam bardziej filozoficznej zabawy niż to poufne zetknięcie się z przeszłością, nie zanadto dawną, z tą, którą jeszcze można nastrzykać fluidem pośrednich wspomnień. Cienie nabierają życia, twarze koloru, dekoracje perspektywy, umarli uśmiechają się przyjaźnie.

Teofil Lenartowicz144, słodki „lirnik mazowiecki’’. Któż się dziś o niego troszczy! Wydobyto zeń ekstrakt w formie garści ślicznych wierszy, reszta spoczęła w „grobie zasłużonych” na Skałce w Krakowie, uroczyście obkadzona na pogrzebie, który jeszcze pamiętam z dzieciństwa.

I oto, dzięki uprzejmości p. Muszkowskiego, bibliotekarza Biblioteki Krasińskich, przyssałem się do nieoszacowanych „odpisów Biegeleisena145”, obejmujących, między innymi, niewydaną korespondencję Lenartowicza, przeważnie skierowaną do wieloletniej przyjaciółki, pani Teodory z Narbuttów Moszczuńskiej. Na jej łono wylewa przedwcześnie zestarzały poeta swoje żale, swoje biedy i swoje złe humory.

A miał do nich powody. Przede wszystkim zdrowie: choruje na kamień. My, ludzie wykształceni, wiemy od samego Montaigne’a, że to paskudna choroba. Potem bieda: wiersze nie żywią; poeta, mający niejeden talent w zapasie, bierze się do złotnictwa, do rzeźby, do medalierstwa. Ale i z tego niewielka pociecha:

Od niejakiego czasu mam wstręt do poetów; odkąd zostałem kamieniarzem, zdunem, mam się za coś lepszego, chociaż, pomiędzy nami mówiąc, praktycznie tak się to ma, że poezja przynosi ze sobą biedę, a rzeźba...nędzę...

Rodacy mało zamawiają, źle płacą; kłopoty ciągłe: „Pieniędzy krzyczę, wołam, i wyobraź sobie, nie ukazują się; wszystkie zaklęcia wypotrzebowałem”...

Oto, niestety, zbyt częsty refren poetów.

Siedzi biedak we Florencji, przedwcześnie zgrzybiały, jak sam pisze o sobie „stary, łysy, kulawy, ślepy, bez zębów, siwy, skurczony w cztery pałąki Teofil”. Siedzi z dala od ludzi, z którymi coraz mniej się rozumie i którzy go drażnią nawet w swoich pochwałach. Na to, co pisze, nie może znaleźć wydawcy, a tu ludzie wciąż

przychodzą i oglądają autora Lirenki, który to tytuł tak mi obrzydł, że kiedy mi o tych wierszykach młodocianych wspomną, to jest jakby szyby kot pazurami drapał.

Siedzi z dala od kraju, a te wieści, które go dochodzą, drażnią go i oburzają. Bo w kraju zaszło wielkie przeobrażenie. Nowi ludzie, nowe hasła. Skończyła się doba romantyzmu. Przeszedł straszny rok 1863. Naród szuka zbawienia w trzeźwości, w rachunku swoich błędów, w pozytywności. On, emigrant, daleki od realnego życia, nic a nic z tego wszystkiego nie rozumie. Po przesyceniu poezją nastąpiła reakcja. Utrzymały się wielkie „firmy” przeszłości, zbankrutowały — często niesłusznie — mniejsze. Wścieka starego to zamknięcie listy na uświęconych „trzech wieszczach”:

Jako rzeźbiarz skazany na głodną śmierć, jako poeta odsądzony od prawa do natchnienia, ponieważ kawalerowie dardańscy i panny Kozieradzkie sroki uradzili: że Słowacki, Mickiewicz, Krasiński, Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, Krasiński, Słowacki, Mickiewicz. O, więc już kwiaty rosnąć nie powinny, ponieważ jedne zima ścięła (głupie kozy!).

Niby to odżegnywa się sam od poezji, ale na wiadomość, że młodzież stroni od niej, oto jak wybucha:

Powiadasz, że młodzież wierszy nie lubi, ani żadnej poezji; więc to nie jest młodzież, tylko psiaki, moskiewski podarunek i koniec!

Niemniej jednak irytują go wieści dochodzące o nowych bogach:

Kiedy ten zalecany przez Kraszewskiego El-y, Asnyk, podłe rymy kropi, a fakunda aż strach!

Poezji nie przypominaj mi, bo mi się źle robi, jak pomyślę, co się dziś podoba w kraju i czemu dają miano poezji. Ot, zgłupiał kraj, zwariował i spodlał; czyli raczej jego tak zwana inteligencja.

I krytyka „dzisiejsza” — Boże zmiłuj się! — irytuje starego lirnika. Znany był epizod, o którym w dzieciństwie jeszcze słyszałem z tradycji, jak nowo mianowany młody profesor Stanisław Tarnowski, w czasie wykładu o Polu, krygując się wedle zwyczaju, ujął niedbale książkę i wycedził: „Jarem, jarem — za towarem — manowcami za wołami — i to ma być poezja polska!”, co mówiąc, puścił lekceważąco książkę na ziemię.

Później tłumaczono hrabiego, że książka upadła przypadkiem, ale krzyku co było, to było. Otóż znajdujemy tu aluzję do tej sceny:

Krytykę krakowską czytałem: takiego to dzisiejsi krytycy używają języka (arystokratyczni!). Nie dziw, że o tłumaczeniu hrabiego (Przeździeckiego) popisał to, co popisał, a wszakże ten panicz Pola Wincentego Pieśń o ziemi naszej nazywa rymowaną geografią, Gosławskiego lichym rymotwórcą, Zaleskim Bohdanem rzuca o ziemię, a resztę, prócz Krasińskiego i Adama, nazywają zgrają rymopisów bez sensu. Wolno, czemu nie, wszystko wolno i kto by się tam o to gniewał!

I z prozą coś nietęgo. Wszystko widzi w czarnych kolorach biedny emigrant-samotnik:

Kraszewski rżnie powieści historyczne na potęgę, a przy tym przez sen, kiedy śpi, dwudziestu palcami kropi drugie powieścidła, podłe, na handel. Ten stary mnie do rozpaczy doprowadza...

A polityka! To już najgorsza zaraza; oto co pisze Lenartowicz w latach siedemdziesiątych i którychś:

Pochodzę z kraju, który publicznie wobec świata przez usta swoich posłów, notablów, uczonych, profesorów, księży etc., wyznaje, że jest ścierwem podłym (Tarnowski, X. Golian, X. Kalinka, prof. Bobrzyński, Krzywicki, Spasowicz146, Czajkowski147, Popiel148, biskup Janiszewski149, koło sejmowe galicyjskie, Warszawa postępowa, Kraków stojący i poznańska szlachta, i mieszczaństwo, i Żydy – 3 miliony!), czegóż więc mam winszować i czego życzyć?

Droga moja siostruniu, jeżeli w waszych salonach słychać imię ojczyzny, to już tylko przez ironię...

Księża łajdaki zamieniają kościoły na domy schadzek rozpustnych, literaci wszyscy sprzedani Żydom i zdrajcom, inni spłoszeni milczą, bojąc się utracić sławę, popularność... nic nie widzą, nic nie słyszą, jak prostytucję i zgniliznę, zrobaczenie tego wielkiego niegdyś narodu...

Dziś, kto się Polakiem wyznaje, uważany jest za zdrajcę i wariata. I to propagują taką zasadę synowie bohaterów... Do kogóż się odzywać, dla kogóż pracować?...

Czasem zdarzy się poecie jakaś mała satysfakcja za to zapomnienie i osamotnienie; wówczas z przyjemnością donosi o niej przyjaciółce. Ot, jakaś uroczystość patriotyczna we Florencji:

Tosiku drogi, kochany! Czemu tu ciebie nie było 3 maja; aj, aj, aj, co za śliczny 3 maj! Entuzjazm od początku do końca, sala pełna, stare profesory prezentujące się i ściskające mi ręce... A, per bacco, gdybym był więcej głupi jak jestem, myślałbym, że naprawdę zostałem profesor i nadąłbym się a la Stachulo Tarnosio i przywdziałbym lakierowane buty do deptania poetów z gracją i majestatem...

Błazny jak Żyd K(laczko)150 i buffon krakowski T(arnowski) wyśmiewają się i kraj im brawo bije...

Czasem dojdzie go jakieś sympatyczne echo z kraju, uznanie młodzieży:

A teraz, cóż ci powiem, figlarzu mój drogi: przyjaciele, o tak, uniwersytecka młodzież cała polska, ale też psów i żmij mi nie brak; takich Dandysów katedralnych jak Tarnowski, żydków paryskich jak Klaczko, i jezuitów Kalinków, to razza...

Nie dziwmy się zbytnio, kiedy na schyłku życia, w r. 1887, zapomniawszy widocznie o dawnych sądach, pisze do tej samej pani Teodory: „Klaczko tu co dzień do mnie zachodzi, stary znajomy od lat tylko trzydziestu”...

Czasem pan Teofil nabiera sił i rezonu i odgraża się buńczucznie:

Ale nie bój się, niechby tylko jeszcze rok zdrowia, a sprawię im balik za poezję polską. Brandmaistry wyperfumowane, bezsumienne szczeniaki, dostaną oni za swoje! Poezja polska wyjdzie spod gruzów, ale z twarzą tak ognistą jak głębie wulkanów ukrytych!

Ale wnet przychodzi zniechęcenie; czuje się sam, bezsilny. W literaturze trzeba iść kupą:

Gdyby nas było czterech jednej wiary i jednym węzłem przyjaźni połączonych, moglibyśmy oddziaływać, ale nie łudź się, tak nie jest... Kornel (Ujejski) pyszny, ani się odezwie; Krasz(ewski) poczciwy, zababrany w piśmie, a zresztą kto? gdzie? powiedz? jestem więc sam: a sam, to znaczy żaden i bez głosu.

Pisać to zresztą najłatwiej, pisze też jeszcze i dużo i raz po raz jakiś poemat ukropi, to o Sobieskim, to o innym bohaterze, ale jak to wydać, gdzie?

Manuskryptów księgarze nie kupują dla tej dobrej racji, że z wysoka zakazano czytać pisma wartogłowów poetów... Sierotek narodziło się kilkoro i te żółkną w tece autora; pukałem, stukałem, amatorów nie ma. Hrabiowie (24 hrabiów pisze obecnie!) wykluczają poezję: a kysz! a kysz! i księdzowie151 także, ad maiorem Dei gloriam152.

Raz po raz ubywa ktoś ze starej wiary, kogoś chowają. Żegna pan Teofil odchodzących, ale i im nie oszczędzi słowa prawdy. Wicusiowi Polowi na przykład takie podzwonne:

Dumny był wobec małych, a poniżał się wobec możnych; ja takich geniuszy nie podziwiam. Talent miał wielki, ale serce próżne. Z tym wszystkim, niech mu światłość świeci wiekuista...

Sam czuje zresztą swoje zgorzknienie; ma o nie urazę do siebie, czuje się zbytecznym ciężarem na świecie: „Przyszedłem do tak miłego usposobienia, że już tylko śmierci umiałbym winszować, nie życia”. Myśli o jakimś zaciszu, gdzie by mógł głowę skłonić na ostatnie dni. Ale i tu wyrwie mu się gorzkie słowo:

Chcę na resztę dni przycupnąć u Augusta Cieszkowskiego153 w Poznańskiem, jeżeli panowie Niemcowie i bóstwo Polaków Bismarck książę pozwoli. Głupi nasi na nim budują nadzieje. Nie ma głupszych baranów jak Polacy.

Wszystko doprawdy drażni biedaka; narzeka na martwotę w kraju, a każdy objaw życia go irytuje. „Matejce płacą po 20.000 guldenów, bo jest w modzie”, pisze; a jemu co? Przychodzą i przychodzą, a żeby kto co zamówił!

Dzięki ci za skłanianie współziomków do odwiedzania mnie; tylko co mi diabli po nich, jeżeli nic nie kupią, a na to ich nie namówisz, to tam darmo...

W kraju też, korzystając z oddalenia, skubią go jak mogą, a może tylko jemu się tak w rozgoryczeniu wydaje. Ale pisze bez ogródek:

Pan Anczyc154, urwis krakowski, oszukał mnie na edycji i obdarł ze wszystkiego. Nie użyłem nic, a żółci, ach, ile wypiłem. O, szajko złodziejska urwipołciów literackich!...

Czasem stary wpadnie w lepszy humor i pofigluje trochę; ot, na przykład, kiedy mu pani Teodora przysłała z żartów jakąś zbyt dekoltowaną rycinę:

Teośku, siostrzyczko lubowczyku, skąd tobie przyszło przysyłać mnie pustelnikowi jakieś wenusy nagusy? Azaliż doświadczyć mnie chcesz jak świętego Antoniego? Vade retro, satanae!155 Ciężka pokusa, grzech, fe! marność, vanitas kompletne. Choćbyś mi powietrzem śledzia holenderskiego z oliwą i cebulką wyprawiła, ani tknę, tak samo jak święty Antoni, a pani Wenus niech się wynosi, póki cała. Starego Wincentego Pola skusiła pogańska bogini i oto... żeni się. Ale mnie, niech próbuje, panie!

I zaraz się tłumaczy, jakby przepraszał za swoją chwilę wesołości:

Nie gorsz się, kochana siostruniu, i nie bierz mnie za pustaka, kiedy ja się śmieję, to widać, że mi nie musi być dobrze... Śmieję się ze wszystkiego, ze wszystkiego, ze wszystkiego, aż mnie serce boli... Notabene wiesz, że w ciągu jednego roku posiwiałem jak dziad pasiecznik, pogarbiłem się i nazywam się starowina...

Kiedy to pisze, nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat! A szkoda, że tak zgorzkniał i skwaśniał stary, bo kiedy się rozmacha, to potrafi z humorem nakreślić ot taką sylwetę:

U pani Aleksandrowej (Przeździeckiej) ja mam malam notam. Matka Kościoła i puzderko na zachowanie dobrego tonu i wszelkich cesarskich pieczęci hrabiowskich, kwoczy się i mruży oczy, i cedzi, i prostuje, i waży słówka, i raczy jeść, i raczy chodzić. O baby! Dałbym ja wam smarowidło mazowieckie, tobyście wy się nauczyły cenić ludzi trzeźwych i uczciwych!

Sarmatyzm wyłazi z czułego autora Lirenki wszystkimi porami. Donosząc o jakiejś plotce, pisze:

Policzek wymierzony damie na przechadzce przypomina mi jedną warszawską kokietę, którą amant, niejaki pan Notarzewski, kijem obłożył na Miodowej ulicy wprost Kapucynów, czego mu bynajmniej za złe nie miano. Baba kokieta warta jest, aby ją młócono. Trzeba bić, albowiem to są argumenta najwymowniejsze...

No i niebezpiecznie jest pociągnąć go za język, bo wówczas jak nic palnie sobie takie niedyskrecje:

Kornel Ujejski, uczony i wielbiony we

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 25
Idź do strony:

Darmowe książki «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz