Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Tadeusz Boy-Żeleński w swoich felietonach porusza przeróżną tematykę — potrafi zabierać głos w ważnych sprawach społecznych i politycznych, jest wybitnym znawcą literatury francuskiej i w doskonały sposób opowiada o artystycznym światku polskich literatów.
Felietony dotyczące najróżniejszych spraw obyczajowych, niekiedy uzupełnione wątkami autobiograficznymi lub autotematycznymi, to kolejny popis pióra Boya. W felietonach z publikacji Słowa cienkie i grube mówi o szkole i relacjach nauczyciel-uczeń, opowiada o szarytkach, o używanych słowach, o zarzutach czytelników, a także zastanawia się, dlaczego podczas całowania należy wydać charakterystyczne cmoknięcie.
Słowa cienkie i grube, wydane po raz pierwszy w 1931 roku, to kolejny zbiór felietonów jednego z najwybitniejszych polskich publicystów przełomu XIX i XX wieku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Zapomniałem powiedzieć, że pierwszą moją wizytą był dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej dr Kuntze172. Przyjmuje mnie uprzejmie, z miną świadczącą, że zgaduje, po co przychodzę. — Nie ma, proszę pana, nic takiego. Szukaliśmy już wówczas, kiedy pan dał pierwszą wiadomość o rzekomej obecności Pamiętnika u nas, przepatrzyliśmy wszystkie zakamarki, ale ani śladu. To musi być nieporozumienie. — Jak to! i ani śladu, że kiedyś istniał podobny depozyt? Wszak mógł być, i ktoś później mógł go wycofać, odebrać? — Nie, nie ma najmniejszego śladu.
Patrzę na zacnego dyrektora z leciutką nieufnością, którą on rozumie i uśmiecha się. Patrzę nie bez powodu. Bo wiem dobrze, jakie wymówki robili nasi „brązownicy”: — Jak można było coś podobnego takiemu Boyowi pokazywać? — mówili naiwnie do dyrektorów warszawskich bibliotek, którzy wzruszali ramionami, w poczuciu, że pełnią najpiękniej swą rolę, ułatwiając wydobycie na jaw rzeczy zagrzebanych i nietykanych... często umyślnie. Zatem dyrektor Kuntze odgaduje moje podejrzenia: — Nie, niech się pan nie obawia, nie ma tu żadnej konspiracji, niceśmy nie ukryli, mówię, że nie ma, bo naprawdę nie ma.
Zastanawiamy się wspólnie, gdzie by szukać jakiego tropu. Wedle moich relacji, pakiet miał być opieczętowany przez Karola Estreichera, który był podówczas dyrektorem biblioteki Jagiellońskiej; może dowiem się czego u prof. Stanisława Estreichera173, którego pamięć jest nieocenionym magazynem tylu faktów i zdarzeń. Trzeba iść do Stanisława Estreichera. „Właśnie teraz zastanie go pan w »Czasie«174 — powiada dyrektor Kuntze. — Doskonale, lecę”...
Nagle... hm... zawahałem się. W „Czasie”... To słowo „Czas” zabrzmiało mi na gruncie krakowskim tak swojo, tak rodzinnie, że dopiero po chwili zorientowałem się w przyczynie mego zacukania się. Przecież ja coś miałem z „Czasem”, przypomniałem sobie mętnie... Prawda, proces karny175, tylko tyle!... Jak tam iść teraz? Nuż wpadnę na Beauprégo176? I wyobraziłem sobie scenę z Zemsty, jak na mój widok Beaupré staje osłupiały, jak się maca po boku, szukając karabeli, aż wreszcie odpina ją i rzuca, mówiąc: „Nie wódź nas na pokuszenie — Ojców naszych wielki Boże — skoro wstąpił w progi moje, włos mu z głowy spaść nie może”...
Zdaję się na opiekę boską, idę do „Czasu”.
Beauprégo nie ma, jest Stanisław Estreicher. Przyjmuje mnie najżyczliwiej, jakby nigdy nic. Podejrzewam go, że w tym procesie był po mojej stronie. Zresztą oni wszyscy w „Czasie” prywatnie przyznawali mi rację, począwszy od Beauprégo. Ale w tradycjach „Czasu” jest coś ponad zwykłą rację; to — Racja Stanu.
Ale to drobiazgi. Ważniejsza w tej chwili była dla mnie kwestia Pamiętnika. Nie omyliło mnie zaufanie do pamięci Stanisława Estreichera. Opowiada mi, co następuje:
W roku 1887 czy 1888 (powiada), ojciec zakomunikował mi, wówczas młodemu chłopcu, taką rzecz. Przyjechał mianowicie z Włoch pan Wołyński i wręczył ojcu opieczętowany pakiet jako depozyt do Biblioteki Jagiellońskiej, z tym, że ma być otwarty w którymś roku, czy też po śmierci jakichś osób; jakich, nie pamiętam. Pakiet ten miał zawierać jakieś bardzo drażliwe papiery, tyczące Mickiewicza. Ojciec był tym depozytem i tą wizytą bardzo przejęty, opowiadał mi to zaraz na gorąco. Nie wiem, dodaje prof. Stanisław Estreicher, czy to były pamiętniki Zofii Szymanowskiej, raczej przypuszczałem, że to były listy Celiny Mickiewiczowej do siostry Zofii. Nigdy nie słyszałem o tym, aby ktoś ten depozyt odbierał; sądząc z zainteresowania ojca, jestem pewien, że byłby mi powiedział, gdyby pakiet wycofano. Myślę więc, że ten depozyt powinien się znajdować w Bibliotece Jagiellońskiej.
Wracam jeszcze raz do dyrektora Kuntzego i powtarzam relację prof. Estreichera. — Żadnego takiego pakietu w Bibliotece nie ma, odpowiada. Nie ma już w Bibliotece zakamarków, gdzie by się coś mogło utaić; przy niedawnym porządkowaniu przetrząśnięto wszystko. Pomówię jeszcze z panem Birkenmajerem177, z panem Barem178, ale nie sądzę... konkluduje dyrektor Kuntze.
A teraz zestawmy daty z korespondencją, którą cytowałem swego czasu w artykuliku moim W odlewarni brązu179. W roku 1889 Wołyński pisze Władysławowi Mickiewiczowi, że Pamiętniki te zostały darowane „pewnej bibliotece”, opieczętowane, z tym, że mają być otwarte aż w roku 1915. Po dłuższej korespondencji, w której Wł. Mickiewicz nalega na wydanie mu Pamiętników a Wołyński się wzdraga, mamy wreszcie ślad w liście z 22 lipca 1890, że Władysław Mickiewicz dostał wreszcie upragnione Pamiętniki; pisze bowiem pod tą datą co następuje:
Dzięki, kochany panie. Od początku naszych pertraktacji jedną rzecz wiedziałem, że nie działasz powodowany interesem osobistym, i dlatego przyszliśmy do zgody. Syn Kraszewskiego stoi na gruncie czysto komercyjnym i dlatego trudno z nim przyjść do ładu, odpisał mi, że nie może nawet udzielić rękopisu, ponieważ jest już ogłoszony w katalogu przedmiotów do nabycia po Ojcu...
zaś tegoż roku 12 września jeszcze wyraźniej:
Prosił pan, abym o posiadaniu rękopisu nikomu nie wspomniał. Lenartowicz pisze, że mu pan o tym fakcie doniósł, przypuszczam więc, że nie wchodząc w szczegóły mogę się do jego posiadania przyznawać?
Przypuszczenia można tedy czynić rozmaite. Albo Wołyński oddał Pamiętnik Szymanowskiej, opieczętowany, Estreicherowi w r. 1887 czy 1888, a potem, nękany naleganiami Władysława Mickiewicza, dał mu w r. 1890 upoważnienie do odebrania go z Biblioteki Jagiellońskiej;
albo pakiet zawierał, obok innych papierów, kopię Pamiętnika, oryginał zaś został w Rzymie, skąd przeszedł do rąk Władysława Mickiewicza; albo w krakowskim pakiecie były nie Pamiętniki, tylko inne papiery (listy) tyczące Mickiewicza.
To pewna, że były ważne papiery i znikły bez śladu. Widzieliśmy, jaką czynność rozwijał Władysław Mickiewicz, aby wydobywać wszystkie papiery tyczące wielkiego ojca, które mu się wydawały drażliwe; mógł wydobyć i te. To, że nie ma żadnych śladów depozytu, to niczemu nie przeczy; w owym czasie załatwiało się te rzeczy dość familijnie, mógł zresztą i ten ślad być wycofany. Zresztą nie chcę bawić się w przypuszczenia; fakt jest, że było i nie ma. Jeszcze jeden dokument tyczący Mickiewicza przepadł bez śladu.
Miałem jeszcze inną relację, tę już zupełnie zagadkową. Doniósł mi pewien krakowski literat, że pewien profesor krakowskiego uniwersytetu miał mówić w kawiarni, że jakaś pani zgłosiła się do niego z wiadomością, że u niej znajduje się druga część Pamiętnika — pokaźny jakoby zeszyt — ale że nie może być obecnie ujawniona, ponieważ obłożona jest jakąś klauzulą. Nazwiska tej pani ani bliższych szczegółów profesor D. nie chciał zdradzić. Słowem, istne: „Moja pani, moja pani!” Ploteczki. Pasjami to lubię.
Dotarłem do profesora D. Zaprzeczył wszystkiemu. Powiada, że żadnej pani na oczy nie widział. Co on się tak wypiera, może z nią co miał? („Moja pani, moja pani?”). Ale pamiętnika jak nie ma, tak nie ma.
Po dwóch dniach gonitwy, zziajany jak chart, wracam do Warszawy. Nie macie pojęcia, moi czytelnicy, co to jest praca naukowa!
Cała Polska literacka przypomina sobie dobrze tego sympatycznego, tęgiego mężczyznę z czarnym wąsikiem, który spędził w naszym kraju dwa tygodnie, wypił mnóstwo piwa, zostawił wielu przyjaciół i wygłosił z francuską swadą i elegancją kilka odczytów. Tematem ich była pani Hańska, muza wielkiego Balzaka, gdyż Balzac wypełnia po brzegi jestestwo Marcelego Bouteron. Pamiętam wrażenie jego odczytów na publiczności. Słuchano z zajęciem, ale zarazem z odcieniem pobłażliwego zdziwienia. Czemu on się tak zapala, z kim on tak walczy, kogo on tak przekonywa, czemu ta ciągła kwestia „czy ona go kochała, jak go kochała” etc. Zdziwienie to byłoby niemożliwe w Paryżu, we Francji, gdzie zresztą Bouteron nieraz mówił na ten temat. Nie potrzeba się uciekać do oklepanej anegdoty o francuskim ujmowaniu każdego przedmiotu — l’éléphant et ses amours182 — (która zresztą pod względem fizycznym dość dobrze by się do Balzaka nadała), aby wyjaśnić tę różnicę. Pani Ewelina Hańska, osoba swoim rodakom dość obca, we Francji jest niemal kartą piśmiennictwa, jest na wpół mistycznym poematem miłosnym jednego z najkrwistszych realistów literatury, jest ową sekretną zaprawą, bez której indywidualność Balzaka nie byłaby kompletna. I tam nikt nie dziwiłby się, o co Bouteron walczy, kogo przekonywa. Każdy tam zna ową słynną stronicę z Choses vues183 Wiktora Hugo, która tak zaciążyła nad pamięcią Ewy184; każdy zna, bodaj z drugiej ręki, owe paszkwilem trącące karty Oktawa Mirbeau185, usunięte z jego książki tuż po jej ukazaniu się. I każdy ma tam w pamięci rysy „imaginacyjnego” portretu pani Hańskiej, która długo żyła w legendzie jako próżna, samolubna i oschła kobieta, udręka i zły los wielkiego pisarza.
I oto przyczyna tego walczącego, namiętnego, polemizującego tonu Marcelego Bouteron. Jego to właśnie badania i odkrycia dały początek przewartościowaniu legendy. Zestawił na nowo fakty, daty, poddał próbie świadectwa, miał to nieopisane szczęście badacza, że znalazł nowe dokumenty — i, w istocie, na tym wszystkim oparta, jego Apologia pani Hańskiej (ogłoszona drukiem przed kilku laty) stanowi moment przełomowy.
W Apologii tej uderza jedno: jej motyw liryczny. Ten uczony bibliotekarz, uczony trawiący życie na owym wybrzeżu Sekwany, gdzie nawet plusk fal brzmi jak szelest kartek, on pasący się jak spętana krówka na cienistej łączce Instytutu, niemający czasu żyć, przeniósł swoje sny o życiu na ten cień kobiety, w której ukochał — kochankę Balzaka. Tworzą istne stadło we troje: Balzac, Bouteron i ona. Do tego stopnia, że niemal mu to przeszkadza w pracy badacza; chciałby być obiektywny, bezstronny, ale zawsze, gdy chodzi o Ewę, wszystko barwi mu się sentymentem, uwielbieniem, pobłażliwością. Kocha ją i wierzy w jej miłość... dla tamtego, dla Balzaka, i za to ją kocha. Od czasu pani de Warens z nieśmiertelnych Wyznań Russa, nie było bardziej wzruszającego trójkąta. Trzeba widzieć Bouterona, w jego pokoiku z oknem wychodzącym na ów do bajki podobny kąt wybrzeża Sekwany, wśród pamiątek po pani Hańskiej, jakimi pokój jego jest wypełniony; trzeba widzieć jak ten sceptyczny Francuz bierze do rąk jej książkę do nabożeństwa, jeszcze — jakby to było wczoraj! — poznaczoną zakładkami, z jaką miłością otwiera stojącą u niego na biurku malakitową186 szkatułkę, w której Balzac chował listy Ewy. A patrzy nań ze ściany, macierzyńskimi oczami kochanki, oryginał najpiękniejszego portretu pani Hańskiej.
Można sobie wyobrazić uczucia tego człowieka, kiedy się dowiedział, dwa lata temu, że na publicznej licytacji, nie wiem już po jakim zbieraczu, będą wystawione na sprzedaż listy pani Hańskiej do córki. Listy zupełnie nieznane, bo zbieracz ów, z typu zazdrosnych maniaków, nikomu ich nie chciał pokazać. Bouteron od razu uczuł, że te listy musi mieć za wszelką cenę, choćby mu przyszło ukraść, zabić. Zebrał wszystkie swoje oszczędności, 10.000 franków, majątek jak na bibliotekarza Instytutu! I stała się rzecz niesłychana: kiedy wywołano listy w cenie 200 franków, a ktoś zaczął licytować, antykwariusze-bywalcy pociągnęli go za rękaw: „Niechże pan nie podbija, zostawmy te listy panu Bouteron”. Tak była znana ta pasja człowieka, który wszędzie ma samych przyjaciół. I Bouteron kupił te łakome listy za 200 franków. Trudno uwierzyć, że stało się to w Paryżu, owym Paryżu wyrachowanym, drapieżnym i bez serca... jeżeli wierzyć Balzakowi.
Byłem przypadkowo u Bouterona w Bibliotece, kiedy oglądał te listy; trzeba go było widzieć! Nie wiem, czy sam autor Komedii ludzkiej tak delikatną i miłosną dłonią pieścił kiedy ich autorkę, jaką ten bibliotekarz muskał zmysłowym dotknięciem te pożółkłe płatki papieru.
Ale nie tylko je pieścił; odczytywał je, pokazywał pewne ustępy, wydawał okrzyki triumfu, znalazł w nich nowe dokumenty na poparcie swej apologii. „Nie kochała go? Opuściła go? Nie była przy jego łożu śmierci? Niech pan czyta!” I Bouteron, wzruszonym półgłosem, odczytuje ustępy listów poufnych, pisanych do ukochanej córki, Anny Mniszchowej. Istotnie, wszędzie gdzie mowa o Balzaku, tam pani Ewa mówi o nim z czułością, serdecznością, z akcentem, którego się nie podrabia.
Mój mąż wrócił w tej chwili, załatwił wszystkie sprawy z podziwu godną energią, wyjeżdżamy dziś wieczór. Nie miałam wyobrażenia, co to za cudowny człowiek, znałam go od lat 17 i co dzień spostrzegam, że ma jakiś nowy przymiot, którego nie znałam. Gdyby tylko miał zdrowie! Nie masz pojęcia, jak on cierpiał tej nocy. Mam nadzieję, że rodzinne powietrze zrobi mu dobrze, ale gdyby mi tej nadziei brakło, byłabym bardzo biedna, upewniam cię...
Tak pisze pani Hańska tuż po ślubie z Balzakiem, który już jest ruiną człowieka, schorowany, skazany na śmierć. Aby dać mu to upragnione małżeństwo, na które czekał tyle lat, a któremu sprzeciwiały się wszystkie względy świata, Ewa Hańska zrzekła się na rzecz córki olbrzymiego majątku, którego car w razie zaślubienia cudzoziemca nie pozwolił jej zachować. Bouteron miał to szczęście, że znalazł autentyczny dokument tej odmowy.
Uwagi (0)