Biała książka - Bianka Rolando (jak czytać książki przez internet za darmo TXT) 📖
Krótki opis książki:
Biała książka Bianki Rolando to brawurowa współczesna wersja Boskiej komedii Dantego.
Autorka zabiera nas w podróż po onirycznych zaświatach. Naszymi przewodnikami są bezdomny Blu w niebie, chłodna Bianca w czyśćcu, Bruna — uczestniczka rzymskich orgii — w piekle. Z czasem okazuje się, że charakterystyki tych emanacji autorki są równie ważne co przedstawiane przez nie losy potępionych, pokutujących bądź zbawionych dusz.
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Bianka Rolando
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Biała książka - Bianka Rolando (jak czytać książki przez internet za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bianka Rolando
ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
na końcu nie ma kropki
na końcu jest przecinek
Pieśń trzydziesta ósma. Rysunek III
Zagadka rysunku trzeciego przed nami
którego punkty nie tworzą żadnej całości
Wszystkie linie rysunkowe zwiędły
jak je połączyć ornamentami w czytelny rysunek?
Poprośmy, może ktoś z widowni nam pomoże
może komuś uda się to, uda się to uczynić ręcznie
zgadnąć cokolwiek z domniemanego rysunku
Trzy szkice w teczkach woskowych noszę
spoglądam sobie na nie czasem nerwowo
Próbowałam łączyć te paprochy, te zabrudzenia
w solidne całości, ale umyka wszystko śpiesznie
Tych gwiazd w żadne gwiazdozbiory nie złożysz
umieralność ich największa w przestrzeniach
Z trzecim rysunkiem były same problemy
wpierw został zgnieciony, potem zapomniany
Kryję w spoconych dłoniach jego przechowywanie
Oto rysunek niemożliwy, lękliwie uciekający
uciekający samochodami dalekobieżnymi w dal
Rysunek rwie się, napinany do granic nieprzekraczalnych
lepi się do wszystkiego, pieczętuje swoją obecnością
Me pisaki są tu porzucone, wielki śmietnik ustników
W ogniu pieśni zakrywają swe śpiewne oblicza przed sobą
wobec tego brunatnego nowotworu tu ulokowanego
Paczki dobrze sklejone dochodzą do piekła w trzy dni
Mamo, prześlij mi, proszę, te ciepłe kapcie uszyte z wełny
do grobu prześlij mi je, bym mogła szurać po parkietach
woskowanych na wysoki połysk z okazji śmierci wiecznej
Rysowanie rozpada się mi w rękach, one też się rozpadają
Nic tu nie bywa odcinkami, odległości uciekły zawstydzone
Już w sumie próbowałam ciężki rysunek nanosić na ziemię
za pomocą schodołazu, chodzików dziecięcych, starczych
za pomocą swych niewidocznych podpórek szkicować jakiś kres
wszystkie były pokryte białym aksamitem i czekoladą
tym bardziej były luksusowymi materiałami plastycznymi
Patrzę przez ich nieszczelne struktury na mą słabość
na moje potykanie się, czołganie ze wzrokiem ku ziemi
Chodzę z głową gniecioną do dołu, przyglądając się wykopom
Te linie prowadzone na końce jak zagony gnilne, zmrożone
rytmicznie i równo rozkopywane ze znikomymi śladami pulchności
Zagony rytmiczne umykają teraz już pomału, w zaciemnieniu
zachodzą z blaskiem słońc schowanych za horyzontami
liniami się w nas wrysowują, dzieląc nas ozdobnie w okolicach zera
Pieśń trzydziesta dziewiąta. Domknięcie Piekła
Zasklepiane odwierty kiedyś będą powłokami niebieskimi
Nigdy nie roztopi piekła morska fala, nie zmyje jej gęstości
W naszym DNA same dna stukające posadzkami śliskimi
Rozwleczeni jesteśmy między smakiem curry a rozmarynem
peklowani suszonymi psalmami, one ułatwiają trawienie nasze
Potępienie dusz schowanych pod kamieniem zostanie na koniec
zakleszczą się wtedy wszystkie zamki samozatrzaskujące się
Gdzieś w bielach będzie więc krążyć ziarnko maku słodkiego
ziarnko piasku wulkanicznego z lawy gniewu spływającego
Ziemia rozpadnie się na brzegi, połamana różnie wobec morza
Pozostaną również odpryski ostre, odrzucone przez falochrony
Rzeźby dekoracyjne w miał się roztopią, kolory spłowieją
ustąpią kłaniając się niewyrażalnemu, nadchodzącemu
Będą mu tańczyć zupełnie nowe tańce, on je nauczy
Wszelkie cukry roślinne i zwierzęce zostaną skarmelizowane
Świat znów pachnieć będzie nowością, jeszcze opakowaniem
Będziemy podziwiać pieśni tak piękne, że dzięki nim nie będziemy
Wtuleni w ich kołyszące łona, oddychając sobą wzajemnie
Uszczelnione piekło sklei swe dziury, nie ucieknie żadne ciepło
Już nie będzie męczenników, jak warzyw na rynku wildeckim
Nie potrzeba będzie poświęcających się ludzi, jak selerów
Leżą oni wygrzebani z ziemi, zmarznięci z przylepioną ceną
ceną zawsze w jaskrawym kolorze zdradzającą ich zemdlony odcień
Płacz zostanie zniweczony płukanką z leczniczych ziół święconych
Znów spojrzymy na siebie, nie patrząc na naszą nagość niezgodną
na nadrzędność zdań wielokrotnie złożonych, na ich podrzędność
Rozbiory gramatyczne światów prawidłowo ułożonych w bukieciki
rozwiąże je cicho spokojny rytm przypływu, którego nikt nie zauważy
Niektórzy, zapomniani prorocy jedzący szarańcze jak chipsy, zrozumieją
Będą podnosić nieco swe głosy i narażać się na śmieszność wobec tłumu
Nikt nie uwierzy im w ich śmierdzące morzem słowniki
w kieszeniach mają owoce morza, ostatnie daniny na ołtarz ofiarny
Będą wyrzucani poza bramy miasta, a tam zajmą się hodowlą
agroturystyką z możliwością kąpieli w słonej wodzie
w parkach jordanowskich oblewanie się chrzcielną wodą
Wokół nich zwierzęta kręcące się, spokojne ich obecnością
wtulone w siebie, cicho pomrukujące ze szczęścia
Nie spotka ich wstyd ukryty, głowy zanurzać będą w miskach
W tej wodzie nie słychać odczytów i prelekcji dydaktycznych
tylko szum jednostajnie potencjalny w dźwięki dochodzące
Kwitnięcie inne nastąpi, nieskalanymi pąkami będziemy
Wszyscy święci wtedy powiedzą: no nareszcie się kończy świat
całe szczęście, że kończy się świat przed filmem o 20.00
Załóżmy więc okulary przeciwsłoneczne, teraz porażeni będziemy
te światła nawigacyjne mają niezwykle silne, krągłe pola rażeń
Finalnie podnoszę wzrok ponad siebie, wspierając się na łokciach
Znów te refleksy, wyznaczające mi początek, pojawiają się w kątach
te światła zwiastują zagaszanie mych śpiewów przed porankiem
Jutrznia już niedługo, dnieje mleczne światło w ciemnych ujściach
gdy przebudzę się, w mych ustach pozostanie kwas mlekowy po śnie
wiecznym
Pieśń czterdziesta. Końce końców
Chodźcie do mnie wilki szaleńczo szare
nakarmię was pomyjami po ucztach trzech
Wpychajcie w swe pustki wielkie kęsy
ja będę was głaskać, korzystając z nieuwagi
Na koniec zawsze jest najwięcej jedzenia
na mych obrusach tak wiele pozostaje
Przyjdźcie do tej, co ciągle się rozdrapuje
Rozdrapuje swe zrastające się usta do śpiewu
z nieśmiałości zrastające się, z lęku, z pychy
Oto przechodziłam między podwojami tajnymi
twarz może przez to bardziej blada i wysuszona
Teraz unikam swych odbić w szkłach dekoracyjnych
w ich połamanych ornamentach widzę potępienie
Oblubieniec za górami i lasami brzozowymi
a ja palę papierosy, stojąc znów na trzech nogach
Stoję w oknie nad brzegiem morza, wypatrując powrotu
Wszystkie trzy nogi już mi drętwieją przez me pozowanie
Ciężarna jestem wobec pieśni pęczniejących w przełyku
Po cóż przechodzić szlakami mglistymi przez lasy?
Po cóż przechodzić szlakami mglistymi przez siebie?
W pojedynku pojedynczo ciągle jesteśmy zagubieni
między kopytami porzucamy się na chwilę, na momenty
Świadoma relacji barwnych i praw kontrastów jestem
ciągle rozstrzygana, rozstrzygająca się w wielobarwności
Przebiegając przez przebieralnie mnogie, w pędzie pochwycę
w pędzie pochwycę werdykty w kopertach, skradnę je
W najświętsze wedrę się, ukradnę te werdykty potępienia
Mój śliniak już cały mokry od opowieści uciekających
Pogubiłam me wdzięczne diademy, dostojne dodatki
całą biżuterię wyjściową na błądzenia ślepe
Czyż nie jestem piękniejsza, bo potłuczona i naga?
Wytańczę sobie kształt grobu
będę w nim mogła się pomieścić z mymi zapasami
ze zbiorami słów i obrazów zupełnie bezcennych
Nie kładź więc na moje oczy monet dla przewoźnika
dla tego niewidocznego taksówkarza z czarnym uśmiechem
Chomikowe policzki napełnię pieśniami, będę je jeść
gdy chlebak pozostanie pusty i bidony wystygną
Wtedy złożę z nich kadzidło, złoto, mirrę dla przestrzeni
dla przestrzeni pytających, zostających w wolnym oddechu
Teraz szukam swego podobieństwa znów, lecz trzy echa słyszę
milkną z wolna dźwięki wysokie, niskie
wyskakują jeszcze przede mnie, bym sobie laurki sama sprawiła
Laury pachnące na wieczną pamiątkę śmierci moich potakujących
Potakujące śmierci zgadzające się na datę i godzinę zgonu
Ja, Lacrimosa wątła, wychodzę więc z mroku głębokiego
może jakaś barwa wychyli mój kształt z czerni i zabierze mnie
w kolejne długie historie, ciągle wijące się fraktalami, winem
Pomyśl, jakże przedziwne są smaki tych koncentratów
koncentratów z niemotyli z pierwszego, z drugiego tłoczenia
które wylewają się, burzą, rozwalają wszelkie pojemniki
do przechowywania naczynia rozwalone na trzy części
Rozwalają się porcelany z dożywotnimi gwarancjami trwałości
Jakże to wszystko niepraktyczne i najpiękniej niedokładne
lepienie z niebytów piętrzących się, przy bytach rozrzucanych
Kimże jestem teraz, gdy siedzę na kanapie, spijając ostatnie nuty
kokosowym starcem, karuzelą made in Purgatorium malowaną?
Może jestem w brunatnym wbiciu ciast ciągle się przypalających?
Segregując odpady do trzech koszyków, ciągle przymrużam oczy
Mrużę je, by być sędziną zaprawdę sprawiedliwą i litościwą
Jakże niepurpurowe są me szaty, lekka biel łasi się do mnie
Wszystko znów zabiorę do siebie, zlepię grzbiet zbioru pieśni
Musi być on tłusty, chroniący przed wiecznością uczulającą
mało ciągle na jej temat w miarę szczegółowych przewodników
Nikt nie wskaże nam odpowiednich linii autobusowych, nazw ulic
Nie przeczytamy na miękkich okładkach, jakie są ich przywitania
jak należy mówić i jakie gesty wykonać, nie obrażając ich?
Nieśmiało spoglądam, wychylam się na palcach, chcąc dojrzeć więcej
bujam się w mej niepewności, pewności dalszych panoram
bujam się w sobie, balansując, przekornie wychylając się na boki
bujam się, wyśpiewując pieśni poranne, zlepione jeszcze z nocą
Wtedy me oblicze znów się rozjaśni, znów rozpoznam kształty
które umiem dobrze nazywać po polsku i włosku i je rysować
Potrafię je jeszcze narysować swym spojrzeniem, więdnącym
Rebusy przywrócą swą rozpoznawalną treść schowaną
Roślinność na parapetach systematycznie odżyje
całkowicie zdziwiona mą pamięcią i troską nagłą
W głębokich tłach scenografii będę jednak dostrzegać te niebyty
wycofają się, ustępując temu imiennemu, foremnemu
Ruszę na zamorskie wycieczki przepełniona ekwipunkiem
Zatęsknię do brzegów oddalonych i pójdę na plażę się skremować
Chłodne rozmycie opłucze mnie i pochwyci mnie dla siebie
Teraz rozrzucam wam kropki na końce jak confetti czarne
Cieszmy się więc, posypujmy nimi na zakończenie piekła
tam tkwią wszystkie zakończenia, same końce właśnie tam
spalone ich lonty, kruszące się ciągle na obrusach odświętnych
płaczliwy wosk zaświadcza o ich winie i wysokim płomieniu
nie pozwoli im na jakąkolwiek restaurację dawnych pomników
Znów zęby się pokrywają zniszczeniem wyśpiewanym
Trudny jest ten śpiew odepchnięty, kłócący się ze sobą jednocześnie
śpiewać już nie chcę tak straszliwego udręczenia wypluwanego
Zamykam piec nastawiany na temperaturę ciał ich własnych
Odchodzę, łapiąc swój oddech znów w naturalną rytmikę
Zamorskie krainy wabią mnie swymi smakami nieznanymi
Powinnam się więc pożegnać ze wszystkim słowami znajomego
Arriverderci, brunatni z chwilowymi przebarwieniami ku Bogu
Kazalnicę mą żelazną ominęłam z daleka, nie wznosząc głosu ponad
gdyż moja brunatność oczywista, zęby połamane na pieśniach
co je licznie przed wami wywlekałam, ich kwiecistości zawiłe
Moja ucieczka przed detergentem zaczyna się dopiero
Znów rozgorzeje bitwa na śmierć, na życie, o światłocienie
bitwa o przynależność do zbiorów, określających się wciąż na nowo
Układy współrzędnych z osiami, z ościami, on znów będzie zerem
Podmywa stopy, jasność gruntu i uzębienia spłukuje
Przedostaje się tajemnie przez przerwy między wyrazami
aby podczas nieuwagi głaskać mój biało-czarny grzbiet.
Nadchodź więc i zakończ mnie, zakończ mnie sobą
wyznacz mi wielość nowych początków, na końcu.
Pieśń ostatnia. Czarne confetti
...............................................................................................................................
...............................................................................................................................
...............................................................................................................................
...............................................................................................................................
...............................................................................................................................
...............................................................................................................................
...............................................................................................................................
...............................................................................................................................