Biała książka - Bianka Rolando (jak czytać książki przez internet za darmo TXT) 📖
Krótki opis książki:
Biała książka Bianki Rolando to brawurowa współczesna wersja Boskiej komedii Dantego.
Autorka zabiera nas w podróż po onirycznych zaświatach. Naszymi przewodnikami są bezdomny Blu w niebie, chłodna Bianca w czyśćcu, Bruna — uczestniczka rzymskich orgii — w piekle. Z czasem okazuje się, że charakterystyki tych emanacji autorki są równie ważne co przedstawiane przez nie losy potępionych, pokutujących bądź zbawionych dusz.
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Bianka Rolando
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Biała książka - Bianka Rolando (jak czytać książki przez internet za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bianka Rolando
i tonowym naciskiem na siebie samego
Twój wątek przeplata się gdzieś we mnie rozpiętej i zgniecionej
mieni się w okolicy, dając znać, że się jawił kiedyś jako Pseudohelios
okrutnie biczujący swymi promieniami twarze pobielone rozpaczą
rytmicznie uderzając w ich skóry, jak w bębny bolesno-dźwięczne
Pieśń dziewiąta. Pseudohelios wyje
Ksandzie, Podargu, Ajtonie i Lamposie żelazny
gdzie się podziało wasze ostre, końskie włosie
wasze gęste grzywy zasłaniające mi głębokie doły
kopane na grobowce Heliosa okrutnego wieczorem
muskularne, dźwigające mój odwłok władczy
Pociągowa wasza misja skończyła się dosyć szybko
Podkradł mi was inny bóg zachodu z brązową twarzą
Nie barwi się tak mocno przy zmierzchu czerwienią
Me słoneczne potomstwo uciekało promieniami
przed mym gniewem olbrzymim i wrzaskiem furii
Jednakże wszystkie z dala gdzieś krążyły na orbicie
Mieszkałem jako prawie trup słoneczny trochę w Italii
Mój pierwszy syn, Faeton, nie mógł patrzeć na mnie
nawet w słonecznych okularach, wybuchał płaczem
Miażdżyłem jego pneumatyczno-aerodynamiczne kości
żelazkodeskami płonącymi, krzesłami wirującymi
Jego delikatna matka, pogruchotana odwożona karetkami
karetami króla słońca, jechała na sygnale mego odrzucania
Nienawidziłem widnokręgu przypisanego mi przez los
Wypalałem ich delikatne powierzchnie i wilgotne kąty
zakamarki schowane przede mną, jakoś trochę urodzajne
Faeton popełnia samobójstwo w trakcie zaćmienia słońca
tak był przyzwyczajony do mojego oblicza spalającego
Widząc już tylko pustynię w owej krainie pogrzebanej
szczątki plączące mi się między zębami i odchodami
na drodze gwiaździstej poznałem kobietę-kometę uciekającą
podążyłem za nią w inną galaktykę i tam poślubiłem ją
koronując się jednocześnie na największego patriarchę
Me kolejne mitologiczne potomstwo to drobne księżyce
za małe, by je rozbić o siebie z hukiem, ich jęki posłyszeć
Meteoryty wysyłane i przedmioty zderzane z ciałem
przy wieszaku na płaszcze przygodne, bujający się abażur
Abażur złoty był mi konkurencją w oświetleniu wnętrza
Abażur żółty, zgnieciony, bujający się wśród przerażenia siłą
Bicie po ich lekko uniesionych głowach w stronę słońca
Nikt nie jest dostatecznie godny, by spoglądać w me oblicze
gniewu i nienawiści do panoram rozpostartych wokół
Ona — kometa uciekła z dziećmi z mego widnokręgu
montując markizy przeciwsłoneczne, żaluzje ciemne
Przesunął się mój ruch jednostajnej fizjologii w bok
Mieszkałem znów tam, gdzie inna strona świata się myliła
Z kolejną boginią rodziłem kolejne brzuchy nienażarte
Przychodziły do mnie, prosząc o ciepło, biłem je okrutnie
po tych ustach zdziwionych, oczekujących minuty solarium
Potłuczone żebra córki nieznośnej i syna z chorym sercem
Sikali ze strachu, gdy wracałem wieczorem do mego pałacu
Zniszczeni, płaczący, lizali swe rany po wybuchach słońca
Wpełzali pod meble włoskie z wyprzedaży zakupione
Byłem przekonany o swej nieśmiertelnej sile niszczącej
lecz pomału prawie niezauważalnie stawałem się słaby
Traciłem swe rumaki ciągnące mój rydwan spalony
ich kopyta jakoś tak tętniły w coraz większym oddaleniu
Zrzucony ze swego słonecznego powozu dotknąłem ziemi
na której już nikt nie zamieszkiwał, porzucona w pośpiechu
Zdychałem przez kilka lat, doczekawszy niepełnosprawności
Zachowałem swój jad ukryty między zmarszczkami na zapas
by starczyło do końca tego niszczenia wszelkich przejawów życia
Me mroczne panowanie i regulacja buntów żelaznym drągiem
zanikało jakoś i bladło, znikał mój ostry blask z powidokami
W domu starców nikt nie chciał się mną zajmować i doglądać
Każdy się mnie bał, opowiadałem im o mym niszczycielstwie
o tych zależnych i zaciemnionych, powoli wzrastających w cieniu
Opowiadałem, jak odchodził Faeton pierworodnie niszczony
po miękkościach odsłoniętych, po miękkościach zasłoniętych
Pielęgniarki chowały twarze, a chłopcy ze wstrętem spoglądając
życzyli mi wszystkiego najgorszego, dużo chorób w dniu imienin
podawali mi papierosy, czekając, aż zgasnę, charcząc w dymie
Z czasem zmieniłem się w czerwonego olbrzyma13 obrzękniętego
Nowotwór wpompował w me ciało wiele powierza i wodoru
choć leżałem, umierając, byłem znów najmasywniejszy, potężny
W samo południe, gdy słońce było najwyżej, pojękując, odchodziłem
Jak umrę, wszystko zgaśnie, potężne bóstwo zasypia ze wszystkim
w grobie wraz z rodziną żywcem pochowaną, wraz ze służącymi
i psami, i z wężem ogrodowym, programem telewizyjnym na piątek
Miękki zastrzyk przeciwbólowy kołysał się we mnie łagodnie
Łuski węża ogrodowego pokryły me oczy, oddech ustał w ciszy
Wtedy poczułem pierwszy raz lęk, zmuszał mnie do uciekania
odrzucając moje zewnętrzne warstwy, zachował się tylko środek
Jądro, skondensowane w środku mym, okazało się skarłowaciałe
Zostałem zdetronizowany, pośmiertny zamach stanu i ścięcie głów
Nagłe zrozumienie uderzyło mnie w brzuch najgłębszy, w biszkopt
Uciekłem jak najdalej od tych szeptów nawracających uciążliwie
w wielkim pośpiechu, histerii dotarłem tu, do królestwa strachu
zsikując się ciągle przed sobą — przed nadchodzącym czarnym karłem14
Zbity do mego wnętrza, nigdy się nie poszerza ani zwęża
Przypominam sobie płacze nieustające za mną, za okrutnym
że był taki ohydny, już prawie nie wspomina się go przy obiedzie
Jakieś charczące huki tylko określają moje pochodne kształty
ktoś ciągle śpiewa głosami mych ofiar w tle, naśladując idealnie
Przypomina mi ich strach przed nadchodzącym Pseudoheliosem
zamykane przede mną żółte drzwi do pokoju, drzwi do piekła
które i tak wyważę, i wejdę do tej szczeliny, i zmieszczę się tam
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Pieśń dziesiąta. Piekło pseudoheliosa
Określając me śluzy ciągle skapujące
e
e
Zapadające się litery w sobie noszę tu
cały czas, przy sobie mam swój koniec
Skrzywione usta tak trudno narysować
Jakim ołówkiem szkicować ich kształt
granitowo-fioletowy i obawiający się?
Oto nadszedł głuchy dźwięk z zimna
Więziony w sobie, własne żebra-kraty
Wisi przede mną żółty abażur pradawny
Jakieś istnienie rozumne i przebiegłe
szeleści, zadając mi rany, ramy wąskie
cytując i śpiewając — tatuując we mnie
słowami i pieśniami miażdżącymi się
teraz odwrotnie rozciągane, za ogony
na szorstką stronę, która nie pozwala
na noszenie ich bez otarć i zniszczenia
Trzeba zawsze było sprawdzać metkę
kraj pochodzenia tych tkanin skrytych
zakazywanych i wytrzymałych jak juta
Noszę ze sobą zawsze swój koniec
Widzę ciągłe tylko zakończenia ze mną
z głównym bohaterem filmu amatorskiego
w którym wtórują głosy zamazywane
tylko zakończenia mi pozostają
puszczane w ciągłych pętlach
one zaciskają
piekło
śpiew z dziwnym raczej niespotykanym akcentem
gdzież się podział ów, ten helios pierdolony, pragnący spalić świat?
nauczymy cię dyscypliny, my, krwawe owoce lychee, organizujące
spotkania po latach i uczty zakrapiane winami poświęconymi
sraj ze strachu, nadchodzimy na ciebie, znów w odwiedziny
żeby ci było jeszcze bardziej przykro i byś był bardziej samotny
przyzwyczaj się do naszej obecności cierpkiej i karzącej
hi, hi, będziemy dydaktyczni bardzo, oczekuj tego, tylko tego
ohydne, niby takie silne i oświecone, teraz płacze to nieżyjątko
dogonimy cię i będziemy niszczyć, aż nie będziesz w stanie piać
ze strachu, że noc się nie kończy, a złe sny są takie namacalne
i szeleszczą złowieszczo w przepoconych, długich palcach
wydrapiemy jego gardło językami z płomieni, samozaciskami
aż skuli się do niemożliwości, aż będzie wzywać swe dzieci
my z jego ust wszystko pochwycimy, spożyjemy łapczywie
napełniamy się bowiem sokiem jego, prawie że pęczniejemy
w naszym wiecznym głodzie, w trwaniu zakonserwowane
i niezmiennie perwersyjne w rekonstrukcjach
Pieśń jedenasta. Bruna śpiewa pierwszą pieśń wojenną
Wysuszone są me usta, już żaden pocałunek
Nie uda mi się schować w kimś przez moment
Oto mój wróg, wróg śpiewający przede mną
skrywa się za słowami pełnymi czarnej wydzieliny
Umiejscowił się przy moim uchu i pęcznieje
przez chwilę, potem rzęzi w swoim oblężeniu
Będę prowadzić wojnę międzynarodową i wielką
zamorduję wszystkich piosenkarzy dorabiających
Takich jak ty mordować, ich przyuczone głosy
przyuczone głosy do jakiejkolwiek atrakcyjności
W ustach powleczonych same kamienie i ziemia
Szykuj już swój herb wojenny, będzie powielany
herb z czerwonym pasem i zapinką żelazną na nim
Zetrzemy się w bitwie na moim terytorium
ja wyznaczam
Każdy jest tutaj czyhający na ciebie, więc sikaj z lęku
W twoich oczach zamieszkuje strach i ta nerwowość
Nie będę miała dla ciebie żadnej litości, nie licz na to
Już machiny wymyślam, by zdławić twoje liche chlipanie
Zbieram je, gromadzę w zbrojowni, zaskakując cię
Pułapki na lisy i szczury zastawiam, tym się zajmuję
z siatki, z drutu, poranić cię i cię jeszcze bardziej poranić
Ten twój stan zapalny ciągle się aktywizujący pulsuje
pulsuje rytmicznie, przeczuwa swoje wieczne trwanie
Machiny szaleńcze, nowe rodzaje broni będę próbować
Kierować będę je wszystkie, ich małe i wielkie lufy
do twej buzi
Pieśń dwunasta. Bruna wsłuchuje się drugi raz
Dorzuć trochę swoich kości do ognia, bo robi się chłodno
Pod wyleniałą peruką z kreciego futra i z nutrii brzmi wokal
Nadkobiece ma zdolności manualne, taka męska jest i silna
Nawet teraz odwrócona do wszystkich nie chce występować
Idź tam do niej, namów ją, by rozwinęła swe spocone pięści
Niech nie boi się odkrycia swej szpetnej twarzy, robaczywej
Chodź do mnie z tłustymi włosami zgubionymi i wyrywanymi
Przedstaw się ładnie, bardzo proszę, teraz kolej na ciebie
Próbowałaś trunków zakazanych pozyskiwanych z boleści
Witaj w klubie tenisowo-golfowym dla potentatów ropy
czystych, zarumienionych podnieceniem, swoją personalną furią
Pogryziemy wszystko nieznane, sprowadzane z dzikich krain
Będziemy się oblizywać, cieszyć w środku ze swej nadrzędności
Kobiecy wokal wrzaskliwy, taki przekomarzający się o swoje miejsce
Niszczyła wielu, by zaśpiewać taką niezwykle odwróconą pieśń
No może teraz zaprezentujesz ją szerokiej publiczności
przed moim pomazanym obliczem, barwami wojennymi
Nikną już oczy i moje twarze w maseczkach wojennych
Będę cię zabijać wsłuchiwaniem się we wszystkie półtony
Podziemne kwiaty swe pąki zżerają, przerażone wiecznością
Jak uciszyć tych samozwańców rozrastających się w kątach
Samozwańce w korowodzie zaciśnięte w mojej głowie depczą się
i przepychają, i ładnie się ukłonić należy, no mniej więcej tak
Któż tu będzie pierwszy, który pierwszy wystąpi, pokazując się?
Sztuczki sceniczne, aby jakieś osoby zaklaskały z zażenowaniem
chyba nie do końca zrozumiały, że ta pani śpiewająca to trup
Jakaś taka dziwna jest, dziwnie się uśmiecha przez brak zębów
że w ogóle pozwala się na takie występy, scenografie pomylone
Ona się nie rusza, w sumie nie umie śpiewać, jak inne jej podobne
a suknie ma w pasy czarne i nie wiruje w pędzie zgnieciona
tylko pluje, krzyczy ściśnięta i to cały jej występ uroczy
Przeciska się przez siebie, a każdy jej ruch to niemożliwy ruch
Biegnijcie do pierwszych rzędów zobaczyć jej make-upy
namalowane jej uśmiechy w zespole pieśni i tańca ściśniętego
Pieśń trzynasta. Urania śpiewa głosem odwróconym
Szepcząc słowa rozpryśnięte, wykrzykując odstępy
ćwierćnuty i ósemki w częściach szesnastych
tych dawnych, ludowych, śpiewanych historii
Urania jestem, jestem pełna swej siły okrutnej
Nawet tu, zobacz moje zniszczone, krępe dziąsła
dziury wydłubane we mnie z precyzją mistrza
Niosąc długie sukna ze wzorami płaczliwymi
idę do ciebie, przeżuwając siebie, z pełną buzią
Urania była kiedyś sierotą zawszawioną podle
Nie była słaba jak inne, ale się wywyższyła nad
Uwierzyła w wojnę i najgłośniej krzyczała
wykrzywiając twarz w grymasie wielkiej siły
W pierwszym rzędzie tych najsilniejszych, Ja
szybko dostałam od mych kochanków szorstkich
dyspozycje życia i śmierci w mych kieszeniach
plątały się one ze sobą, gubiłam je w kaprysach
Inspektorka obozu pracy we wschodniej Ukrainie